Ta trzecia/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ta trzecia |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miałem być tego dnia na obiedzie u Susłowskich, ale napisałem im, że nie będę...
Zęby nie bolały mnie wprawdzie nigdy w życiu, ale mogły mnie przecie rozboleć.
Hela nie schodziła mi z oczu cały dzień, bo wreszcie coby to był za malarz, któryby o takiej twarzy nie rozmyślał?
Namalowałem w duszy z dziesięć jej portretów. Przyszedł mi także pomysł do jednego obrazu, w którym taka twarz, jak Heli, świetneby robiła wrażenie. Trzebaby mi tylko widzieć ją jeszcze z parę razy.
Poleciałem do Ewki Adami, alem jej nie zastał. Wieczorem odebrałem kartkę od Kazi z zaproszeniem na jutro na wody do ogrodu, a następnie na kawę. Prawdziwa piła z temi wodami i z tą kawą!
Nie mogę pójść, bo jak zrana nie zastanę Ewy w domu, to jej cały dzień nie złapię...
Ewa Adami (to jej teatralne nazwisko, naprawdę nazywa się Anna Jedlińska), jest wyjątkową dziewczyną.
Żyję z nią oddawna w przyjaźni i mówimy sobie „ty“...
Będzie już dziewiąty rok, jak weszła do teatru, a pozostała czystą w całem znaczeniu tego słowa. Bo w teatrach znajduje się zapewne dużo kobiet fizycznie niewinnych, ale gdyby gorsety ich chciały kiedy zdradzić wszystkie żądze swych pań, przypuszczam, że najbezczelniejszy pawjan mógłby się zarumienić na wszystkich niepokrytych sierścią miejscach. Teatr psuje dusze, zwłaszcza kobiece.
Trudno nawet wymagać, żeby w kobiecie, która gra co wieczór miłość, wierność, szlachetność i t. p. nie wyrobiło się w końcu instynktowne poczucie, że te wszystkie cnoty są to rzeczy kinkietowe, należące do sztuki dramatycznej i aktorskiej, a nie mające żadnego związku z życiem.
Ogromna różnica między sztuką a rzeczywistością życia utwierdza je w tem poczuciu; współzawodnictwo i zawiść o oklaski zatruwają szlachetniejsze porywy serca.
Ciągłe zetknięcie z ludźmi tak zepsutymi jak aktorzy rozbudza w nich zmysły. Niema tak białego kota angora, któryby się nie umorusał w podobnych warunkach. Zwyciężyć je może tylko olbrzymi talent, który się oczyszcza w ogniu sztuki, albo natura tak nawskroś estetyczna, że zło nie przesiąka przez nią, jak woda nie przesiąka przez pióra łabędzie. Do takich natur imperméable należy Ewa Adami.
Po nocach, przy herbacie i fajce nieraz się rozprawiało z kolegami o ludziach, należących do świata sztuki, począwszy od najwyższej kategoryi, to jest od poetów, a skończywszy na najniższej, to jest na aktorach.
Istota, która ma wyobraźnię rozwiniętą więcej niż zwykły śmiertelnik, istota nad inne wrażliwa, zmysłowa, porywcza, istota, która w zakresie szczęścia i rozkoszy wie wszystko i pożąda z niesłychaną siłą — oto artysta.
Trzeba mu mieć trzykroć więcej charakteru i woli od innych dla odparcia pokus.
Tymczasem, jak niema powodu, dla któregoby kwiat, piękniejszy nad inne, miał być tem samem odporniejszy na wicher, tak niema powodu, dla któregoby artysta miał mieć więcej charakteru od zwykłego człowieka.
Przeciwnie, istnieje przyczyna, dla której zwykle miewa mniej, bo jego siła życiowa ginie w tej przepaści i w tej rozterce, które dzielą świat sztuki od świata codziennej rzeczywistości.
Jestto poprostu chory ptak, mający ciągłą gorączkę, który czasem niknie z oczu pod chmurami, czasem wlecze zmęczone skrzydła w pyle i kurzawie. Sztuka daje mu wstręt do pyłu i kurzawy, ale życie odbiera mu siłę wzlotu. Ztąd często taki rozbrat między życiem zewnętrznem, a wewnętrznem artystów.
Świat, gdy od nich wymaga więcej niż od innych i gdy ich potępia, może ma słuszność — ale i Chrystus będzie miał słuszność, gdy ich zbawi...
Ostrzyński utrzymuje wprawdzie, że aktorzy o tyle należą do świata artystycznego, o ile należą do niego puzony, klarnety, waltornie i t. p., ale to nieprawda.
Najlepszy dowód Ewa Adami, która jest nawskroś artystką i przez talent i przez to poczucie artystyczne, co ją tak ustrzegło przed złem, jak matka...
Pomimo całej przyjaźni, jaką mam dla Ewy, nie widziałem jej już dawno, więc obaczywszy mnie, ucieszyła się bardzo, chociaż miała jakąś dziwną minę, z której nie mogłem sobie zdać sprawy.
— Jak się masz Władziu — powiada — przecież cię widzę.
Byłem kontent żem ją zastał.
Miała na sobie szlafroczek turecki w czerwone palmy na śmietankowem tle, z szerokiem vieil or obszyciem, i rozciętemi rękawami. Szczególniej obszycie pysznie odbijało od jej bladej cery i fijołkowych oczu. Powiedziałem jej to, była bardzo rada, więc zaraz przystąpiłem do rzeczy.
— Moja złota divo! mówię, ty znasz panią Kołczanowską, tę cudną ukrainkę?
— Znam, to moja koleżanka.
— Zaprowadź mnie do niej...
Ewa poczyna trząść główką.
— Moja złota, moja dobra, jak mnie kochasz!
— Nie Władziu! nie zaprowadzę cię...
— Widzisz, jakaś niedobra, a ja raz mało nie zakochałem się w tobie!
Co za mimoza z tej Ewy!
Usłyszawszy to, mieni się, opiera łokcie na stole (cudo, nie łokcie), bierze w dłonie swoją bladą twarz i pyta:
— Kiedy to było?
Pilno mi mówić o Heli, ale że rzeczywiście małom się raz nie zakochał w Ewie, i że obecnie chcę ją wprowadzić w dobry humor, więc zaczynam opowiadanie.
— Było tak... Poszliśmy kiedyś po teatrze do botanicznego ogrodu. Pamiętasz, jaka była noc cudna! Siedzieliśmy na ławce koło basenu — powiedziałaś, że chcesz słuchać słowika. Było mi czegoś smutno, zdjąłem kapelusz, bo mnie głowa bolała, a tyś poszła do basenu, umoczyłaś chustkę w wodzie i położyłaś mi ją wraz z ręką na czole. Wydałaś mi się wtedy poprostu tak dobrą jak anioł i pomyślałem sobie: jeśli wezmę tę rękę i położę na niej usta — to przepadło! to się w tobie zakocham na śmierć...
— I co? pyta cicho Ewa.
— Nagle takeś się szybko odsunęła, jakbyś się czegoś domyślała.
Ewa siedzi czas jakiś w zadumie, poczem budzi się z niej i mówi z nerwowym pośpiechem:
— Nie mówmy o tem, proszę cię...
— Dobrze, nie mówmy o tem... Wiesz Ewo, nadto cię lubię, żebym miał kiedykolwiek się w tobie zakochać. Jedno wyłącza drugie. Od czasu, jakem cię poznał, mam dla ciebie istotne i szczere przywiązanie.
— Ale! — mówi Ewa, — jak gdyby idąc za szlakiem własnych myśli, czy prawda, żeś narzeczony?
— Prawda.
— Czemuś mi o tem nie powiedział?
— Bo to było zerwane i naprawiło się tak niedawno! Ale jeżeli zamierzasz mi powiedzieć, że jako narzeczony nie powinienem się poznawać z panią Helą, to ci zgóry odpowiadam: pierwej byłem malarzem niż narzeczonym. A przecież o nią się nie boisz?
— Tego sobie nie wyobrażaj. Nie wprowadzę cię do niej, bo nie chcę jej na języki ludzkie podawać. Mówią, że od kilku tygodni pół Warszawy się w tobie kocha; opowiadają niestworzone rzeczy o twojem powodzeniu. Nie dawniej jak wczoraj słyszałam dowcip, żeś z dziesięciu bożych przykazań zrobił sobie jedno — wiesz jakie?
— Jakie?
— „Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego... nadaremno“...
— Ty Boże, widzisz moją nędzę! ale dowcip dobry.
— I zapewne trafny?
— Słuchaj Ewuś, chcesz wiedzieć całą prawdę? Byłem zawsze nieśmiały, niezgrabny, nie miałem i nie mam powodzenia u kobiet. Ludzie sobie wyobrażają Bóg wie co, a tymczasem ani się domyślasz, ile było prawdy w tym wykrzykniku: Boże, Ty widzisz moją nędzę!
— Povero maëstro!
— Daj pokój włoszczyznie... wprowadzisz mnie do pani Kołczanowskiej?
— Mój Władziu, nie mogę... im powszechniej uchodzisz za Don-Żuana, tem mniej wypada, żebym ja, aktorka, wprowadzała cię do kobiety samej i tak zwracającej oczy, jak Hela.
— To czemu ty mnie przyjmujesz?
— Co innego ja! Jestem aktorką i mogę zastosować do siebie słowa Szekspira: „Choćbyś była czystszą od łzy, bielszą od śniegu, nie ujdziesz potwarzy!“
— A wiesz, że można zmysły stracić. Więc każdy może ją znać, może u niej bywać, może na nią patrzeć, tylko ja nie! I dlaczego? Dla tego, żem wymalował dobry obraz i zyskałem jakiś rozgłos.
— Ze swego stanowiska masz słuszność, — mówi uśmiechając się Ewa. Ani się domyślasz, żem zgóry wiedziała, po coś do mnie przyszedł. Był tu Ostrzyński i namawiał mnie, żebym cię „lepiej“ nie wprowadzała do Heli.
— Ha, rozumiem! i tyś mu przyrzekła?
— Nie przyrzekłam, nawet się rozgniewałam... Myślę jednak, że „lepiej“ cię nie wprowadzać. Mówmy teraz o twoim obrazie.
— Daj mi pokój z obrazem i z malarstwem. Ale kiedy tak, to dobrze! Otóż zapowiadam ci, że w ciągu trzech dni poznam się z panią Kołczanowską, choćbym miał w przebraniu pójść do niej.
— Przebierz się za ogrodnika i zanieś jej bukiet — od Ostrzyńskiego.
Ale mnie przychodzi w tej chwili zgoła inna myśl, która wydaje mi się tak pyszną, że uderzam się w czoło, zapominam o gniewie, o urazie, którą przed chwilą do Ewy czułem i wołam:
— Daj słowo, że mnie nie zdradzisz!
— Daję! — mówi rozciekawiona Ewa.
— Dowiedz się więc, że przebiorę się za dida lirnika. Cały kostium i lirę mam, na Ukrainie bywałem, pieśni umiem śpiewać... Pani Kołczanowska jest Ukrainką, zatem przyjmie mnie z pewnością, — rozumiesz teraz...
— Co za oryginalny pomysł! — mówi Ewa.
Ale nadto jest artystką, żeby ten pomysł nie miał jej się podobać; zresztą, dała słowo, że mnie nie zdradzi — i nie ma nic do zarzucenia.
— Co za oryginalny pomysł — powtarza. Hela tak tę swoją Ukrainę kocha, że się chyba rozpłacze, jak tu w Warszawie zobaczy lirnika... Ale co jej powiesz? jak jej wytłómaczysz, zkądeś się wziął, tu, nad Wisłą?
Mimowoli zapał mój udziela się Ewie.
Po niejakim czasie siadamy i zaczynamy w najlepsze spiskować...
Staje między nami układ, że ja się ucharakteryzuję, a Ewka przyjedzie po mnie i zabierze mnie do powozu, żebym zbyt nie ściągał na się ciekawości gapiów; pani Hela nie ma wiedzieć o niczem, póki sama Ewka nie zdradzi z czasem tajemnicy.
Oboje z Ewą bawimy się naszym pomysłem doskonale, następnie ja zaczynam ją całować po rękach, następnie ona zatrzymuje mnie na śniadanie.
Wieczór spędzam u Susłowskich.
Kazia jest trochę chmurna, żem nie był rano, ale ja znoszę jak anioł jej humorek, przyczem myślę o jutrzejszej wyprawie i... o Heli.