Ta trzecia/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ta trzecia |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Godzina jedenasta rano...
Ewy tylko co nie widać.
Mam na sobie zgrzebną koszulę, otwartą na piersiach, świtę nieco podszarpaną, ale porządną, pas, buty, wszystko co potrzeba.
Włosy siwej peruki spadają mi na oczy, i mądry byłby, ktoby poznał, że to jest peruka; moja broda jest arcydziełem cierpliwości. Od ósmej rano wklejałem za pomocą tęgiego karuku białe pasma między moje własne włosy — i zsędziwiałem tak, że i na starość nie zsędziwieję naturalniej... Rozcieńczona sepja dała mi smagłość, a zmarszczki wykonał Światecki poprostu genjalnie. Wyglądam na lat siedmdziesiąt.
Światecki utrzymuje, że zamiast malować, mógłbym zarabiać na chleb jako model, coby było nawet z większą dla sztuki korzyścią.
Godzina wpół do dwunastej... Ewa zajeżdża.
Posyłam węzełek z memi zwykłemi rzeczami do powozu, bo nie wiem, czy mi się nie wypadnie przebrać; następnie biorę lirę, schodzę i przy drzwiczkach wykrzykuję:
— Sława Bohu!
Adami jest zdumiona i zachwycona.
— Cudowny pasiecznik! Cudowny did! — powtarza śmiejąc się. Tylko artyście może przyjść coś podobnego do głowy!
Mówiąc nawiasem, sama wygląda jak letni poranek. Ma na sobie sukienkę z surowego jedwabiu i słomiany kapelusz z makami. Nie mogę się jej odpatrzeć. Przyjechała w otwartym powozie, więc ludzie w tej chwili poczynają nas otaczać; ale co ona sobie z tego robi!
Nareszcie powóz rusza; serce zaczyna mi bić żywiej — za kwadrans zobaczę wymarzoną Helę...
Nie ujechaliśmy jeszcze stu kroków, gdy spostrzegam zdaleka idącego naprzeciw Ostrzyńskiego.
Ten musi się wszędy znaleźć!
Ujrzawszy nas staje, kłania się Ewusi, potem zaczyna przypatrywać się bystro nam obojgu, a w szczególności mnie... Nie przypuszczam, żeby mnie poznał, jednak minąwszy go, oglądam się i widzę, że ciągle stoi i odprowadza nas wzrokiem. Dopiero na zakręcie tracimy go z oczu. Powóz posuwa się dość szybko; pomimo tego wydaje mi się, że podróż trwa wieki. Nakoniec, w alejach Belwederskich stajemy...
Jesteśmy przed domem Heli.
Lecę ku drzwiom, jakby się paliło.
Ewa biegnie za mną, wołając:
— Co za nieznośny dziad!
Służący o postawie bardzo paradnej otwiera nam drzwi, a zarazem otwiera szeroko i oczy na mój widok; Ewa uspokaja jego zdziwienie, mówiąc, że dziadek z nią przyjechał i wchodzimy na górę.
Panna służąca pojawia się na chwilę, oświadcza, że pani się ubiera w przyległym pokoju — i znika.
— Dzień dobry, Helu! — woła Ewa.
— Dzień dobry, Ewuś! — odpowiada cudowny, świeży głos — zaraz, zaraz! za chwilę będę gotowa.
— Helu! Ani wiesz co cię czeka i kogo tu zobaczysz... Przywiozłam „dida“, najprawdziwszego „dida-lirnika“, jaki kiedykolwiek chodził po stepach ukraińskich.
Radosny pisk rozlega się w przyległym pokoju, drzwi otwierają się nagle i wpada Hela, nieubrana, w gorsecie, z rozpuszczonemi włosami.
— Did! ślepy did! tu! w Warszawie!
— Nie ślepy! widzi! — woła pospiesznie Ewa, nie chcąc posuwać żartu zadaleko.
Ale jest już zapóźno, bo w tej chwili rzucam się do nóg Heli z okrzykiem:
— Cheruwyme boźij!
I obejmuję rękoma jej stopy, a jednocześnie podnosząc oczy, spostrzegam nieco dalszy kształt tych nóżek. Narody klękajcie! ludy przychodźcie z trybularzami. Milońska! zupełna Milońska!
— Cheruwyme! powtarzam z niekłamanem uniesieniem.
Mój dziadowski zapał tłómaczy się zresztą tem, że po długiej „mandriwce“ spotkałem pierwszą duszę ukraińską. Mimo to Hela wysuwa stopy z moich rąk i cofa się... Przez mgnienie oka widzę jeszcze jej nagie ramiona i szyję, które przypominają mi Psyche z neapolitańskiego muzeum — poczem niknie za drzwiami, ja zaś zostaję, klęcząc na środku pokoju.
Ewuś jednocześnie grozi mi parasolką i śmieje się, chowając swój różowy nosek w bukiet rezedy.
Tymczasem przez drzwi zaczyna się rozmowa w najpiękniejszym dyalekcie, jakim kiedykolwiek mówiono od ujścia Prypeci do Czertomeliku.
Przygotowałem się z góry na wszelkie możliwe pytania, więc kłamię jak z nut... Jestem „pasiecznik“ z pod Czehryna. Córka moja „pomandrowała“ za laszkiem do Warszawy, a ja stary tużył taj tużył na pasiece, póki sam za nią nie „pomandrował“. Dobrzy ludzie hroszi dawali za to, że im śpiewał... A teraz co? Ot, ujrzę detynu miłeńkuju, pobłogosławię, taj wrócę, bo i za Ukrainą matką tęskno. Tam mi zamrzeć między ulami. Każdy musi umrzeć, a staremu Fyłypowi czas oddawna...
Co to jest natura aktorska! Ewuś wie przecie, kto jestem, ale tak się przejmuje moją rolą, że poczyna kiwać melancholicznie swoją śliczną główką i spoglądać na mnie ze współczuciem. Głos Heli z drugiego pokoju drga także wzruszeniem.
Drzwi rozchylają się nieco, białe cudowne ramię ukazuje się przez otwór i niespodzianie znajduję się w posiadaniu trzech rubli, które przyjmuję, bo nie mogę inaczej, a co więcej, zlewam w imieniu wszystkich świętych potok błogosławieństw na głowę Heli.
Przerywa mi służąca, która wchodzi z oznajmieniem, że pan Ostrzyński jest na dole i pyta, czy pani przyjmuje.
— Nie puszczaj go! moja droga! — woła z przestrachem Ewa.
Hela oświadcza, że naturalnie nie przyjmuje. Wyraża nawet swoje zdziwienie z powodu tak rannej wizyty. Ja, co prawda, również nie pojmuję, jak Ostrzyński, który chełpi się i słynie ze znajomości form, mógł przyjść o tej porze.
— Coś w tem jest! — mówi Ewa.
Ale niema czasu na dalsze objaśnienia, bo w tej chwili ukazuje się Hela już ubrana, a jednocześnie dają znać, że śniadanie gotowe.
Obie panie przechodzą do sali jadalnej.
Hela chce mnie koniecznie posadzić u stołu, ale ja się upieram i siadam z moją lirą w progu. Po chwili otrzymuję półmisek tak obładowany jadłem, że po spożyciu tego wszystkiego sześciu dziadów ukraińskich mogłoby dostać niestrawności. Jem jednak, bo jestem głodny i w czasie jedzenia przypatruję się Heli.
Istotnie, piękniejszej głowy niema w żadnej na świecie galeryi! Jak żyję, nie widziałem tak przezroczystych oczu: poprostu widać przez nie wszystkie myśli, tak jak widać dno jasnego strumienia. Oczy te posiadają jeszcze tę własność, że się poczynają śmiać pierwej niż usta, przez co twarz się rozjaśnia, jakby na nią padł promień słońca. Co za nieporównana słodycz w złożeniu ust... Jestto głowa trochę w rodzaju Carla Dolce, chociaż rysunek oczu i brwi przypomina Sanzia w najszlachetniejszym typie.
Przestaję wreszcie jeść i patrzę, patrzę... patrzyłbym do śmierci.
— Nie byłaś wczoraj u mnie — mówi do Ewy Hela — myślałam, że popołudniu wpadniesz.
— Zrana miałam próbę, a popołudniu chciałam zobaczyć obraz Magórskiego.
— Widziałaś?
— Niedobrze, bo był tłok... a ty?
— Ja byłam zrana. Co za poeta! Chce się płakać razem z tymi żydami.
Ewa spogląda na mnie, a mnie dusza rośnie.
— Pójdę jeszcze ilekroć będę mogła — mówi znów Hela. Wybierzmy się razem, dobrze? Może dziś jeszcze? Taką miałam przyjemność nietylko patrzeć na ten obraz, ale pomyśleć, że to u nas znalazł się taki talent.
I nie uwielbiać tu tej kobiety!
Wtem słyszę dalej:
— Szkoda, że takie dziwne rzeczy opowiadają o tym Magórskim... wyznaję ci, żem umierała z ciekawości poznania go.
— Ach! — mówi niedbale Ewa.
— Ty go znasz? prawda?
— Mogę cię zapewnić, że bardzo traci na bliższem poznaniu: zarozumiały, próżny, ach jaki próżny!..
Mam taką ochotę pokazać Ewie język, że ledwie mogę wytrzymać, ona zaś zwraca ku mnie swoje szelmowskie fijołkowe oczy, i mówi:
— Jakoś odechciało się wam jeść dziadku?
Pokażę język — nie wytrzymam!
A ona znów do Heli:
— O tak! Magórskiego bardziej warto podziwiać niż się z nim poznawać. Ostrzyński określa go, że jest to genjusz w ciele „koafera“.
Ostrzyńskiemu oberwałbym uszy, gdyby coś podobnego powiedział; o Ewie wiedziałem, że ma licho za kołnierzem, ale doprawdy przebiera miarę.
Na szczęście śniadanie kończy się.
Wychodzimy do ogrodu, w którym mam się popisywać z pieśniami.
Trochę mnie to jednak nuży i wolałbym być u Heli jako malarz, niż jako did...
Ale trudna rada!
Siadam pod murem w cieniu kasztanów, przez których liście przenika słońce i tworzy na podłożu mnóstwo jasnych plam. Plamy te drgają, migocą, nikną i świecą znowu, w miarę, jak powiew porusza liście. Ogród jest bardzo głęboki, więc turkot miejski nie dochodzi prawie wcale, zwłaszcza że głuszy go szum ogrodowej fontanny. Upał jest wielki. Między gęstwiną liści słychać czyrykanie wróbli, ale słabe i jakby senne. Zresztą cisza.
Spostrzegam, że tworzy się zupełnie ładny obraz: ogród, głębia drzew, plamy słoneczne, fontanna, te dwie kobiety o twarzach niepospolicie pięknych, wsparte jedna na drugiej i ja did, siedzący z lirą pod murem, wszystko to ma w sobie jakiś urok, który jako malarz odczuwam.
Zapominam poniekąd o swojej roli i zaczynam śpiewać z przejęciem:
„Każut lude, szczom szczastływa,
Ja z toho smiejusia,
Bo ne znajut, jak ja czasto
Slozami zaljusia!
Neszczastływa rodyłasia,
Neszczastływa zhynu,
Czom ty rodyła mne maty
W takoju hodynu“.
Ewa przejmuje się, bo jest artystką, Hela — bo jest ukrainką, a ja — bo obie są tak piękne, że mnie ich widok upaja.
Hela słucha bez żadnej przesady, bez sztucznych uniesień, ale w jej przezroczystych oczach widzę, że słuchanie sprawia jej istotną i szczerą przyjemność.
Co za różnica od tych ukrainek, które przyjeżdżają do Warszawy na karnawał i w czasie kontredansa piłują tancerzów swoją tęsknotą za Ukrainą, a naprawdę, jak powiada jeden z moich znajomych: hakamiby się nie dała żadna wyciągnąć z Warszawy i karnawału na swoją Ukrainę!
Hela słucha, porusza w takt swą wytworną głową, czasem odzywa się do Ewki: „to znam“ i śpiewa razem ze mną, ja zaś przechodzę sam siebie. Wyrzucam z pamięci i piersi cały zapas stepowego materyału, zacząwszy od „hetmaniw, łycariw i kosakiw“, a skończywszy na sokołach, Soniach, Marusiach, stepach, kurhanach i Bóg wie nie czem. Sam się dziwię, zkąd mi się tyle tego nabrało.
Czas przeszedł jak sen.
Wróciłem zmęczony nieco, ale upojony...