Tajemnica Renu/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W połowie lutego spadł jak piorun niespodzianie telegram z Głównej Kwatery od pułkownika von Vossa — przyjeżdżać natychmiast, konferencja zapewniona. Zaiste był to piorun, bo choć profesor oczekiwał nań od trzech tygodni, od samego początku nie miał żadnej nadziei na skutek swego rewelacyjnego listu. Zapadł był w zniechęcenie, liczył i przeklinał swoich wrogów, wyszukiwał ich z niemiecką przebiegłością, zjadał się w zawziętem rozpamiętywaniu wszystkich swoich krzywd.
A dookoła krążyły widma. Trzebaż było nareszcie przygotować Ritę i oznajmić jej, że U. C. 17, która „nie powróciła w przewidywanym czasie“, jak mu to oznajmiono listownie ze sztabu marynarki w Kiel — nie powróci już nigdy. Profesor nie wiedział jak to zrobić. Truchlał przed myślą, że ta zdziwaczała, niesamowita Rita na wieść o śmierci Fella nie wytrzyma ciosu nieodwołalnego faktu i choć z całą pewnością przypuszcza coś niedobrego i może daleko więcej niż daje po sobie poznać, to jednak samo głośne wypowiedzenie strasznego słowa posiada swoją moc miażdżącą. Potarga się w strzępy jej myśl, wieczny mrok spadnie na przesubtelny umysł i zgaśnie cudowny urok Rity. Co z niej zostanie? Martwy kształt, widmo dawnego piękna i straszliwa choroba obłędu, o nieodgadnionych, może najwstrętniejszych objawach, udręczenie, wobec którego grób jest niemal szczęściem. Grób zostawia nietkniętem to, co było drogie i święte, nawet wzmaga w żalu pamięci wszystkie uroki zmarłego. Ale obłęd... Na samą myśl o sponiewieraniu przez obłęd takiej duszy jak Rita profesor Wager gubił się i nic już o sobie nie wiedział. Nie wyobrażał sobie, żeby mógł i to jeszcze znieść i przeżyć. Znikała ojczyzna i jej straszliwy los, ukochanie i dostojeństwo życia — wiedza stawała się martwą izbą, pełną czerepów szkliwa, bań, rurek i odorów chemji. Olbrzymie zakłady rozsiane po całym kraju, setki kominów, ziejących dymem dzień i noc bez przerwy od trzech lat, dziesiątki tysięcy robotników, przerabiających jego odkrycia w chmury żrących oparów — wszystko to zapadało się w ciemność i nicość.
Teraz odmienia się wszystko, jak gdyby o tej piórze tuż w salonie przy sutym ogniu na kominku siedzieli wszyscy troje — Rita z promiennemi oczami, przy niej mąż, a z drugiej strony Kurt. Zmalało wszystko, co było własne, ogrom ojczyzny zasłonił troski i bóle, i stary zgorzkniały człowiek poczuł w sobie bohaterską, wiecznie młodą krew swej rasy. On sam jeden potrafiłby zmierzyć ogrom tego, co uczynił dotychczas dla obrony kraju, ale teraz — teraz staje przed nim zadanie godne prastarych bogów germańskich — ocalenie Niemiec i triumf Niemiec nad światem. Dzięki niemu to odkupione będą wszystkie groby i wszystkie męki narodu, a poczwarne, obłąkane dzieje tych lat odzyszczą swe dostojeństwo i chwałę w obliczu przyszłych pokoleń...
Na dworcu w Kreuznach czekał nań pułkownik von Voss. Dzielny żołnierz wychudł i znędzniał, poraz ostatni widzieli się przed półrokiem, a teraz wydało się profesorowi, że postarzał o lat dwadzieścia. — Zdrowie? Owszem, jako tako. Ale czasy straszliwie ciężkie. Niemcy są w matni. Praca ponad siły rozumu ludzkiego. Takie natężenie woli, taki ciężar odpowiedzialności... A tu rwie się wszystko. Kruszą się nawet ludzie z żelaza. Jeżeli w ciągu najbliższych miesięcy nie nastąpi rozstrzygnięcie, to już nie podołamy. Czas! Czas, drogi profesorze, staje wpoprzek niemieckim nadziejom. Czynimy teraz wysiłek, godny tytanów, gromadzimy całą moc, wszystkie zasoby, cały genjusz niemiecki... Rzucamy na szalę krew najmłodszych i najstarszych naszych roczników — ostatnią krew narodu. Stawiamy wszystko na jedną kartę... I daj Bóg...
Profesor słuchał i z grozy tych słów budziło się w nim uniesienie. Jeżeli jest aż tak źle, to tembardziej muszą go nareszcie posłuchać. Wielki Wager odmieni wszystko. Jeszcze czas. Na szerokim obcym świecie pokolenia będą przeklinać jego imię, ale Niemcy prowadzą je do panteonu, jako wieczyste imię święte. W tej chwili profesor wierzył, wierzył w moc swego cudu. Przekona najoporniejszych sceptyków, najbardziej zakamieniałych biurokratów wojskowych. A przecie Ludendorff jest człowiekiem wielkim i wlot zrozumie jego ideę. Przecie jest potężnym władcą i rozkazu jego słuchają wszyscy — sześćdziesiąt miljonów Niemców!
— Jego Ekscelencję pierwszego generał-kwatermistrza uprzedziłem jaknajprzychylniej, zresztą samo imię pana profesora... Ale proszę go przekonać! Proszę w razie potrzeby mówić mocno! Ludzie naczelni miewają swoje dziwactwa, upory. My, żołnierze, nie możemy nastawać, napierać na naszą najwyższą władzę. Pan jest człowiekiem wolnym, i gdy on podniesie głos, pan ma prawo krzyczeć! W razie potrzeby niech mu pan powie, iż w broni chemicznej pan właśnie jest Ludendorffem, a on — niczem. Że jego eksperci i generałowie gazowi są fuszerami wobec wielkiego Wagera. Niech się pan domaga nadzwyczajnych pełnomocnictw, inaczej zje pana kamarylla Głównej Kwatery.
...Wytworny biały pałacyk, stare drzewa, kilkadziesiąt uszeregowanych samochodów, na łączce w parku baterje przeciwlotnicze z obsługą w pełnem pogotowiu, straż honorowa w hełmach...
Więc to jest owo miejsce tajemne, Olimp niemiecki w chmurach, warownia mocy uzbrojonego narodu, ognisko jego myśli i woli, tu jest skupiony cały genjusz rasy... W tym białym domku ważą się losy wojny, losy świata... Profesor był głęboko wzruszony, wstępując po kamiennych stopniach na taras willi, jak gdyby wkraczał w dziedzinę fantastyczną, w której króluje myt.
W obszernej poczekalni, gdzie na marmurowym kominku odbijało się w lustrze popiersie cesarza, oczekiwało kilkunastu generałów. Stali w grupach pod wielkiemi oknami, wychodzącemi na park, każdy ze swoją teką pod pachą. Prowadzili przyciszone rozmowy, a przeważnie stali w skupionem milczeniu, w pogotowiu. Coraz to któryś z nich nerwowym ruchem podnosił do oczu lewą rękę, na której miał zegarek połowy. Twarze były blade, oczy niewyspane i niespokojne. Wszyscy byli sztywni, jak nieobyci, jakby czemś zakłopotani czy wystraszeni. Pułkownik von Voss posadził profesora w fotelu, poczęstował go papierosem i znikł za ciemną kotarą, osłaniającą drzwi do dalszych apartamentów. Profesor rozglądał się dyskretnie. Co chwila za oknami warczał samochód i co chwila do salonu wchodził ktoś nowy. Poczekalnia zapełniła się. Z za kotary ukazał się młody wyświeżony kapitan i z wojskowem szastaniem się przedstawił się profesorowi. On pierwszy tu odezwał się głośno i tem zburzył urok tajemniczości i skupienia. Pokręcił się wśród przybyłych, odnotowując sobie coś na papierku, gadał, roześmiał się ze trzy razy i znikł.
Profesora onieśmielało to, że on siedzi sam jeden ze wszystkich i że on jeden w tym pokoju pali. Powstał, podszedł do kominka i cisnął w ogień niedopalonego papierosa. Już nie siadał z powrotem, stał i czuł się coraz niezręczniej. Ci oficerowie, zapewno wezwani z frontu, stojący tu sznurem w milczeniu, dawali mu przedsmak ogromu tej władzy najwyższej, która przebywała za ciemną kotarą. Za chwilę nadejdzie godzina trzynasta minut piętnaście, wyznaczona mu na audjencję. Czy, gdy stanie przed dzierżycielem losów wojny, zachowa należytą sprawność myślenia, czy zdoła argumentować jasno i dobitnie, a cóż dopiero bronić swojej tezy, a więc walczyć? Profesor nie był człowiekiem nieśmiałym, ale środowisko, w którem się znalazł, wyglądało mu szczególnie obco. Dlaczego żaden z tych panów nic ośmieli się usiąść? Czy to etykieta wojskowa, czy serwilizm? Czyż będą stali i stali przez cały czas jego audjencji? Profesor spodziewał się był jakichś dwuch godzin, pułkownik von Voss roześmiał się tylko na to, ale dodał, że jeżeli profesor zdoła zainteresować Ekscelencję, to będzie miał dość czasu na zasadnicze wypowiedzenie się. Dręczyli go ci panowie z frontu. Będą tu sterczeli, będą wisieli nad nim, czyhając na jego czas, licząc mu minuty. Jakże tu rozwinąć kolosalny plan? Jak bodaj oswoić wodza z niesłychaną nowością samej rzeczy? Jeżeli on na to niema czasu, to poco go tu ściągał?...
Spojrzał na zegarek — pierwsza trzynaście. W tej samej chwili wyświeżony, uśmiechnięty kapitan uchylił zasłony.
— Panie tajny radco, prosimy...
Twarz wodza wydała mu się niemiłą, martwą, odstręczającą, wręcz niespodziewaną, mimo tylu fotografij i portretów, które były w każdym domu niemieckim. Ale ze spojrzenia bladych oczu biła moc władzy, to był człowiek, który umie rozkazywać i narzucać swoją wolę miljonowym masom. Wypowiedział parę uprzejmych słów, ale twarz jego zostawała martwą, była to jakby uprzejmość maszyny.
— Słucham pana, panie tajny radco. Mamy dla siebie całych piętnaście minut.
To odrazu oszołomiło profesora, jednak przemógł się i zaczął, tylko nieco obcym głosem, który dochodził do niego jakby zdaleka. Wyrzucił wstęp, charakterystykę dotychczasowego okresu broni chemicznej, błędy popełnione przez wytwórnie i przez kierownictwo armji... Oznajmił poprostu, że ma nową substancję, której siła niszcząca, jej trwałość w czasie i zasięg w terenie przekracza wszystko, co do tej pory było znane lub przewidywane w tej dziedzinie. Jeżeli stan obecny chemji na usługach wojny porównamy ze starożytną katapultą, ciskającą głazy kamienne, to nowe odkrycie będzie najnowszem działem Kruppa.
— Tak jest, Ekscelencjo, bez przesady. Wiem co mówię.
I profesor zamilkł wymownie, czekając efektu. Ale nic nie drgnęło w kamiennej twarzy wodza.
— Słucham pana.
— W poszukiwaniach moich idę dalej i dochodzę niemal do substancji nierównie potężniejszej, której samo zademonstrowanie na drobnym odcinku frontu wystarczy, aby nieprzyjaciel złożył broń i przyjął nasze warunki kapitulacji. Ale i to co mam gotowe wystarczy. Potrzeba mi około trzech miesięcy czasu na zorganizowanie produkcji masowej i na pierwsze zaopatrzenie frontu pod warunkiem, że niezwłocznie rozpocznie się intensywne szkolenie materjału instruktorskiego, a następnie masy żołnierskiej. W tym celu zażądałbym nadzwyczajnych uprawnień nad całą zmilitaryzowaną produkcją chemiczną kraju oraz kredytów w wysokości dwudziestu miljonów na pierwszy miesiąc. Na następny oczekiwałbym sumy podwójnej.
Te cyfry sprawiły pewne wrażenie. Koniuszczki rudawych podkręconych wąsów uniosły się nieco ku górze — miał to być uśmiech. Wielka obrzękła twarz tajnego radcy odrazu napłynęła krwią, a gdy przemówił, usta mu drgały.
— Ekscelencjo, sądzę, że zasługuję na zaufanie...
Nie doczekawszy się potwierdzenia, mówił dalej:
— Jeżeli idzie o sprawdzian objektywny, o dokonanie prób, to oczywiście nic nie staje na przeszkodzie tej konieczności. Prosiłbym tylko, ażeby odnośne zarządzenia wydane zostały niezwłocznie i ażeby odnośna komisja składała się z ekspertów kompetentnych.
— To znaczy?
— Albowiem, Ekscelencjo, zbyt gorzkie mam pod tym względem doświadczenie z ubiegłych trzech lat. Przez ignorancję i biurokratyzm odnośnych sfer wojskowych zaprzepaszczano cały szereg projektów, niezmiernie wybitnych. Doprawdy, inaczej wyglądaliśm y o tej porze, gdyby...
— Panie tajny radco, dziękuję panu w imieniu armji za pańskie tak wydatne prace dla obrony ojczyzny i doprawdy miło mi było pana spotkać osobiście. Co do tak daleko idących propozycji pańskich, to oczywiście są one ponad wszelki podziw, ale w obecnym stanie rzeczy obejdziemy się bez środków nadzwyczajnych. Mamy w ręku taran ofensywy o mocy rozpędu nieznanej w dziejach. Mamy kolosalne zaopatrzenie techniczne, niebywałe jeszcze w tej wojnie, a co do amunicji artyleryjskiej, to czterdzieści pocisków na sto — są to pociski gazowe, to chyba dosyć dla honoru broni chemicznej, panie tajny radco? A dalej, mamy nowe metody walki, które zaskoczą nieprzyjaciela. Słowem — spodziewam się niebawem zakończyć grę. Dziękuję panu jeszcze raz.
Wódz powstał i z powagą wyciągnął rękę na pożegnanie. Adjutant, uśmiechnięty kapitan ukazał się na progu.
— Heinrich, dawaj mi tu na początek dowódców korpusów siódmej armji...