Tajemnica Renu/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Północ biła kolejno, zwolna, uroczyście na zegarach miasta Mannheimu, gdy doktór Ossian Helm oderwał się od swej nocnej pracy. Na rokokowem biureczku, twarzą w twarz z gipsowem pobronzowanem popiersiem wielkiego Marszałka Hindenburga, pod portretami pary cesarskiej pisał swój raport z pierwszego miesiąca drobnym maczkiem na najcieńszym papierze, pokrajanym w wąziutkie paseczki. Bez trudu i zachodu zebrał w ciągu tych kilku tygodni olbrzymi materjał, gdyż dla obznajomienia się nowego pracownika „Wagerowskiego piekła“ z dotychczasowym stanem broni chemicznej otwarto mu naoścież laboratorja, bibljotekę wydawnictw poufnych i tajne archiwum prób i poszukiwań. Codziennie zwiedzał różne oddziały „Badische“, konferował z kolegami, zaglądał do laboratorjum doświadczalnego wytwórni masek. W układzie swego raportu starał się być objektywnym, ale mimowoli wpadał w ton alarmujący.
Potęga niemieckiego przemysłu chemicznego była przerażająca. Od ujmującej dobrodusznej postaci profesora Wagera biła groza — ten człowiek miał w zapasie tajemnicę, której nie znał nikt z braci chemicznej w Ludwigshafen. Szeptano o niej, puszczano się na ryzykowne domysły, plotkowano, blagowano. A gdy w owym czasie ukazał się w pismach ów fenomenalny wywiad z cesarzem, który zatrwożył cały świat, w Wagershölle wszyscy byli najpewniejsi, że mowa tu o tajemnicy profesora.
— Niechże Bóg nie dopuści, abyśmy w kolejach wojny byli zmuszeni przez nieprzyjaciela uciec się do nowej broni, która jest w naszem ręku, a przed którą wzdryga się nasza myśl... Tak mówił cesarz.
Ów straszliwy „Żółty Krzyż“, który szerzył spustoszenie i panikę na froncie, a z którym wiedza i przemysł Francji, Anglji i Stanów Zjednoczonych nie mogły sobie poradzić, był z łatwością odrazu odkryty. Po to został wysłany tak zwany doktór Ossian Helm i jeżeli te skrawki papieru dojdą do celu, zadanie jego będzie spełnione. Może wracać do Francji po nagrodę za swoje trudy i poświęcenie — instrukcja była jasna i wyraźna. Poza tem przesyła formuły i ścisły opis produkcji dwuch jeszcze morderczych nowalij niemieckich — substancyj, nacechowanych na „pociskach zielonym krzyżem, błękitnym krzyżem. Wykradł zagadkę Renu. Chyba dość? Jakąż nagrodę wymyślić można za podobne czyny?
Zapewne spokojny, legalny powrót będzie związany z dużemi trudnościami, brak było jakiegokolwiek pretekstu do urlopu, jego zachcianka wyjazdu na parę dni do Szwajcarji czy do Holandji wyda się napewno podejrzaną. Mógł przekraść się przez granicę przy pomocy stosunków francuskiej centrali w Berlinie. Zresztą jest na służbie i o wszystkiem postanowi jego tajemniczy szef — van Trothen.
Gdyby mu zostawiono do wyboru wrócić do kraju lub zostać i trwać dalej na posterunku — sam nie wie, coby uczynił. Czyżby sądzonem mu było jeszcze zażyć spokoju i własnego szczęścia? Taki obrót losu nie mieścił mu się w głowie. Od wybuchu wojny przeczuwał, że nie wyjdzie cało z kataklizmu, a po czterech miesiącach walk nad Somme’ą — nawet nie chciał już doczekać końca wojny. Zadużo zniósł okropności, do cna zdarły mu się nerwy. Zatracił ochotę i zdolność do spokojnego życia, zatracił samego siebie i bytował z dnia na dzień w okropnych warunkach frontu w obłędnem mniemaniu, że ze wszystkiego co być mogło, to jest jeszcze najlepsze... Najlepsze, gdyż każdego dnia, o każdej godzinie, w każdej chwili może przyjść śmierć — wybawienie. Po tem, co widział nad Somme’ą — nie godziło się wyżyć, śmierć była jedynem odkupieniem żołnierzy za zbrodnie i bezeceństwa, do których przykładał ręki. Ale omijała go śmierć i gdy w szpitalu w Tours odszukał go wysłaniec Ministerstwa z biura Nr. 2 i przedstawił mu propozycje, które jednocześnie były rozkazem — usłuchał bez namysłu. Albowiem ta nowa okropność też niosła w sobie grozę i śmierć, ale zarazem była trudniejsza i nieznana, zaciekawiała. I było w niej jeszcze zjawisko niesłychane, dokoła którego obracało się tam wszystko — na zawsze, na wieki wieczne pożegnane ukochane słowo — Chemja.
I tu na wrogiej ziemi niemieckiej, na nowym tak osobliwym odcinku walki, w atmosferze zadań i zagadek chemji rozpoczęło się jakieś fantastyczne podobieństwo życia, jakiś byt rozszczepiony, podwójny, pochłaniający przez nieustanny niepokój, przez ustawiczne czuwanie o każdej godzinie każdego dnia, nawet we śnie. Był w tem osobliwy urok zaprzeczenia wszelkiej rzeczywistości, wzniesienia się ponad normy ludzkie, była w tem bezprzykładna nowość, jakaś niepowtarzalność w napięciu psychicznem. Jakże często spadały nań chwile powątpiewania o sobie samym, gdy wymykał mu się ostatni sprawdzian jego realnego istnienia... Te momenty, przelatujące we mgnieniu oka, miały swój własny byt i skupiały się już w jakoweś dzieje sekund, a każda z nich posiadała swoje odrębne oblicze, które zostawało nazawsze obecne w pamięci.
Gdy rozmyślał o sobie, wydawało mu się niepodobieństwem, żeby ktokolwiek kiedykolwiek miał lub mógł mieć podobne przeżycia psychiczne. We wszystkich krajach walczących grasuje niezmiernie wielu szpiegów wszelkiego gatunku i kalibru i każdego z nich jednakowo pali w pięty ziemia nieprzyjacielska, po której stąpa. Ich strach jest inny, rozmaitszy, rzec można bardziej twórczy, mniej ordynarny, niż na otwarłem polu walki. Ale z samego strachu nigdy nie mogą powstać w duszy te momenty zatracenia pojęcia o sobie, przenikające grozą i śmiertelnem upojeniem. Wierzył, że w jego przeznaczeniach sądzone było, aby wkroczył w tę niebezpieczną krainę ułudy i wyzbył się samego siebie, wyzwolił się. W jakim celu? A czyż ma jakiś cel to lub owo w człowieku? Jaki cel ma naród? Świat? Jakiż cel ma wreszcie, i ta wojna, jeżeli pominąć fałsze dokumentów dyplomatycznych, demagogję podżegającej prasy i hypnozę ciemnych mas które dał ją się mordować, wygładzać, niszczyć i szarpać, nie pytając za co i o co?
To, co się w nim poczynało, było podobne do nałogu pijaństwa, do namiętności morfinisty, palacza opjum. Żądza wyzbycia się samego siebie, wyrwanie się z tego, co w nim samym jest rzeczywiste, albowiem zbyt nieznośną się staje nuda tego co jest. Dopiero tutaj, w poniżeniu karjery szpiegowskiej zaczynał w nim wracać zagubiony w latach wojny instynkt życia, smak istnienia. Gdy chwilami zapominał o tem, że jest Francuzem, gdy czterdzieści lat jego życia odchodziły w senną nicość, gdy stawał się naprawdę doktorem Helmem, przybyłym z Kalifornji, aby służyć swej nieznanej niemieckiej ojczyźnie — wówczas ogarniało go rozkoszne poczucie pełni życia i jego bijącego tętna. A gdy nawiedzały go momenty wahania, niepewności kim on jest, co zdarzało się w nagłych ocknieniach, po nocy, kiedy to kapitan Déspaix spotykał się oko w oko z doktorem Ossianem Helmem, wówczas dostrzegał na mgnienie oka błyskawicę prawdy, a w niej nietylko absurd wojny, ale jego najściślejszy wyraz, coś nakształt chemicznego znaku.
Żył spokojnie, pracował, znakomicie wypełniał swoją rolę. Zawsze czuwał w nim samoczynny niezawodny aparat, czuły na najsłabszy cień niebezpieczeństw. Profesor Wager podziwiał jego polot w pracach badawczych i szybkość orjentacji w najzawilszych zagadnieniach. Wyróżniał go i zbliżył go do siebie, koledzy, starzy, zasłużeni pracownicy profesora zazdrościli przybłędzie, temu osobliwemu Niemcowi z końca świata. Zawiść wzmogła się w Wagershölle, gdy w parę dni po powrocie z Głównej Kwatery profesor zaprosił obieżyświata na obiad. Stary uczony miał w tem pewien ukryty zamiar.
Baronowa przyjęła go w małym saloniku i robiła honory domu w jakiemś zadumanem roztargnieniu. Jej oczy były zagasłe i jakby niepatrzące. Zaczęła zwyczajnie: o pogodzie. Tej zimy tak skąpo słońca, a ona nie może bez słońca. Śnieg stopniał, jest pusto, goło, brudno, obrzydliwie, a do tego ten nieustający wicher. Dmie w tym samym tonie, który spotyka się tak często u Wagnera, naprzykład w „Latającym Holendrze“. Nie lubi Holendra, tam woła morze, a morza ona nie znosi, poprostu boi się morza.
O tych rzeczach banalnych mówiła jakoś nawpół tajemnie, spowiednicze, jakby sama do siebie. Mówiła przyciszonym głosem, z namysłem pochylała głowę. Oczy miała przymknięte, ręce splecione między kolanami jakby w poddaniu się jakiemuś oczekiwanemu nieszczęściu. Zamilkła.
Doktór Helm parokrotnie wszczynał rozmowę, ale gdy mu nie odpowiadała, poprzestał na patrzeniu na nią i czekał, rychło li zjawi się profesor, którego głos słyszał przez kilka pokoi, wysilający się przy telefonie, by uzyskać połączenie z Höchst.
Wiedział, że pani Rita czeka od trzech miesięcy na wieść o mężu i że ojciec i wszyscy ukrywają przed nią katastrofę UC17. Poraz pierwszy od dawien dawna użalił się ludzkiemu nieszczęściu, spowodowanemu przez wojnę. Za dużo trupów widział, za dużo płaczących żon i matek... Tu ujrzał cios wojny, wiszący nad tą głową nieporównaną, prześliczne oczy, przymykające się co chwila przed widmem śmierci i, o dziwo, poczuł w sobie łzy. Opamiętał się i zaczął o byle czem, żeby zagadać ciężką chwilę milczenia, które stanęło między nimi. Bał się, że lada chwila pani Rita podniesie nań oczy i powie wręcz:
— I pan wie, że Fell nie żyje i każdy wie — pocóż kłamiecie wszyscy?
Nagle porywczo podniosła głowę i przeszyła go spojrzeniem ostrem i rozpaczliwem, jakgdyby odgadła co pomyślał. Trzeba było natychmiast mówić, gadać, wszystko jedno o czem. Ale nie mógł zacząć, spętany temi oczami. Utonął, zapamiętał się w ich głębinie. Tak mijały minuty. Profesor skrzeczał w telefon, w sąsiednim pokoju służba szczękała talerzami, na ulicy sapały i zgrzytały ciężarowe samochody, a między nimi obojgiem usłała się głucha cisza. Rita zapatrzona zdawała się coś odgadywać w nieznajomym człowieku. Pochłonęło ją to zupełnie.
Zauważyła na jego twarzy cienie ruchome, które przesłaniały jak gdyby jego prawdziwą obecność, ta twarz mieniła się, to była sobą, to była cudzą i znowu własną. Czuła do tego człowieka zwyczajną ludzką sympatję, to znowu odpychał ją czemś nieokreślonem. Z urody i z całej postaci był to sobie zwyczajny pan doktór, ale to było tylko pozorne w tym człowieku. On jest w istocie zupełnie inny. Dlaczego on udaje? Czy jest za głupi, czy może za brzydki, czy może zbyt niedobry, że musi robić z siebie innego? Kto on jest? I zapomniawszy się zapytała głośno i nieco natarczywie:
— Kto pan jest?
— Ja? Ossian Helm, chemik, pamięta pani... przed dwoma tygodniami...
— Ja pamiętam, ale nie o to pytam, panie doktorze — uśmiechnęła się z wdzięcznem zakłopotaniem. — Tak spytałam i trudno mi powiedzieć dlaczego. Przepraszam.
— Kto jestem? — podjął doktór z uśmiechem — a któż to może o sobie powiedzieć coś pewnego?
— O tak! Tak! — potwierdziła z zapałem. — Ja, naprzykład, bywam bardzo często małą dziewczynką i nie pamiętam o niczem, co było później. Wówczas jestem szczęśliwa, ale to trwa bardzo krótko, o wiele krócej niż dobry sen. Przenoszę się czasami do jakichś tajemniczych obcych krajów, albo też przebywam w czasach Karola Wielkiego, Hanzy, albo wśród Meistersaengerów, ale też bardzo niedługo. Zdarzało mi się bywać listkiem klonu, który płynie z prądem Renu, zdaleka, niewiadomo skąd — ale na tę chwilę ja, jako listek wiedziałam o sobie wszystko i znałam moje macierzyste drzewo. Ono stało na wysokim brzegu na zakręcie rzeki, wyrosło wśród ruin zamczyska i pamięta co się tam działo, gdy na zamku mieszkali ostatni dziedzice. To było w końcu siedemnastego wieku. Ostatni z rodu, zubożały przez wojnę trzydziestoletnią był wówczas starcem, wszystkie jego dzieci pomarły...
Kilka łez wymknęło się z jej oczu, zamilkła. Przez te łzy spojrzała nań ze zdumieniem, zapytała:
— Co pan mówi?
— Nic nie mówiłem, pani baronowo...
— Pan tego wprawdzie nie powiedział głośno, ale pan sobie pomyślał o mnie, że ja jestem bardzo głupia? Nie jestem taka niemądra, ale panu musiało się tak wydać, bo ja nigdy nie umiałam rozmawiać tak jak wszyscy. Dla mnie właśnie zwyczajne towarzyskie rozmowy o niczem są niepotrzebne i śmiertelnie nudne. Często w jakimś salonie wszyscy co do jednego nie mają sobie nic do powiedzenia i nudzą się śmiertelnie, a gadają, gadają — z najwyższem ożywieniem, aż huczy w całym domu. I do czego to podobne? Już lepiej opowiadać sobie plotki po kątach, albo kłócić się o politykę. Ludzie nie umieją milczeć, a ja bardzo lubię nic nie mówić. Ale wówczas wszyscy są zdania, że jestem nudna. Cóż, kiedy najczęściej niema się wiele do powiedzenia. I teraz nie mam o czem... Aha — pan wie? Na obiad będzie szynka!
Dr. Helm słuchał jej z uśmiechem, jak się słucha małego dziecka, a wpatrywał się w nią badawczo, szukając przyczyny jej nadzwyczajnego uroku. Nie była piękna, ale zdawało się być pewnem, że przy niej zgasłaby najwspanialsza kobieta. Sam głos jej czarował i pieścił, ale w wyrazie jego przeważały smutek i skarga. Skarżyły się jasne brwi, wzniesione tragicznie, skarżyły się usta. Jakże musiała być ubóstwianą przez męża, tego, który już nie żyje... Jakże śmiertelnie kocha go ona, która dręczy się tęsknotą, spodziewa się, że lada chwila otrzyma nareszcie wieść szczęśliwą. Nie — już w niej wypisana żałoba, w tajemnem przeczuciu, w wizji podświadomej musi ona odpędzać od siebie straszliwą marę, która staje w progu — i już nie odchodzi na żadne zaklęcie...
— Każ podawać, Rito! Panie doktorze, nasze niemieckie obiady są teraz takie, że nie wypada na nie zapraszać. Ale za tym razem mamy niespodziankę, dar mego przyjaciela, dzielnego pułkownika. Jest to jedyna zdobycz, jaką przywożę z Głównej Kwatery... Odszkodowanie za zawiedzione nadzieje...
Pyff, Wager, najedz się raz dosyta i uspokój się!... Nie trap się nad zbawieniem ojczyzny, gdyż jest ona już niejako zbawiona, zajął się tem kto inny... Cóż mogłem na to odpowiedzieć panu pierwszemu generał-kwatermistrzowi? Kiedy tak, to tem lepiej, Ekscelencjo!... Wie pan, jak długo trwała audjencja? Jedenaście minut, z zegarkiem w ręku... Tam w Kreuznach mają za dużo roboty, żeby się zaprzątać głupstwami...
Po owej szynce, która była wspaniałą szynką amerykańską, a do tego zdobytą w angielskich okopach, Rita wymknęła się a profesor, nie zatrzymując dłużej swego gościa, prosił go, bardzo prosił, żeby przychodził do nich wieczorami. Idzie o biedną Ritę, żeby miała czasami kogoś koło siebie.
W samotności rodzą się w niej niebezpieczne przywidzenia, chwilami mówi od rzeczy. Zasklepia się w swoim fantastycznym świecie i niewiadomo do czego to doprowadzi. Rozpacz ogarnia na myśl, co z nią będzie, gdy dowie się o śmierci męża. Przed miesiącem jeszcze był ostatni cień nadziei, że mógł się dostać do niewoli, już były takie wypadki cudownego uratowania całej załogi, nie mówiąc o potwornej zbrodni komendanta krążownika pomocniczego „Baralong“, który gdzieś koło Islandji nie dał uratować ani jednego z rozbitków U28. Ale za tym razem Anglicy pochwaliliby się zdobyczą, w ich obecnem ciężkiem położeniu na morzu nie mogliby nie rozgłosić tego na cały świat — a jednak o UC17 od trzech miesięcy cicho... Rita ani jednem słowem nigdy nie wspomni o mężu, tem gorzej....
Korzystając z dobrej sposobności Helm prosił profesora o parę dni urlopu, chciałby zobaczyć Berlin, stolicę swej odzyskanej ojczyzny. Naturalnie, oczywiście, to mu się należy, więc, powiedzmy — za tydzień.
I stało się tak, że w ciągu całego tego tygodnia, dzień w dzień, doktór Helm bywał u Rity. Ojciec nie przeszkadzał im, gdyż wybrał się w podróż okrężną po oficerskich szkołach gazowych z wykładami. Rita przyjmowała gościa we własnem mieszkaniu na pierwszem piętrze. Za każdym razem witała go tak, jak za pierwszą wizytą, z tem samem zdziwieniem w oczach, jakby go nie poznawała, ale była niemal uprzejmą i czas im schodził do późnej godziny. Doktór Helm odrazu wyzbył się pustych ceregielów towarzyskich i odgadł łatwo jak ma się zachowywać w obliczu osoby tak dziwnej. Ich rozmowa rwała się, wymilczali się niemal gadzinami, a o czemkolwiek zaczynała Rita w swoim stylu fantastycznym, było to przyjmowane tak samo, jak gdyby mówiła rozsądnie. Doktór niczemu się nie dziwił, żadne urojenie Rity nie wytrącało go ze spokoju, potrafił zawsze odpowiedzieć na najbardziej nieoczekiwane pytanie, dostosował się do niej i niejako upodobnił. To snać podbiło samotnicę, gdyż już za trzecią wizytą doktór Helm doznał wyjątkowej łaski, jakiej nie dostąpił w tych smutnych czasach rodzony ojciec.
— Pan mógłby wytrzymać bez wojny? Gdyby się jutro skończyła, jakby pan to przyjął? Wszyscy modlą się, męczą Pana Boga, pragną pokoju, a nikt nie wie, że w ludziach i w całych narodach zaszły takie przeobrażenia, że nikt nie jest już zdolny do spokojnego życia, nie tylko żołnierze, ale i my wszyscy... Ja strasznie nienawidzę wojny, ale drżę przed jej końcem. Boję się że wszyscy powarjujemy... i zawali się cały świat...
— Jeżeli człowiek wytrzymuje wojnę, to wytrzyma i jej koniec. Mnie się wydaje, że to przejdzie jakoś zupełnie zwyczajnie.
— Strasznie się pan myli! Niech pan zrozumie, że z chwilą wybuchu wojny świat oszalał, bo inaczej te cztery lata byłyby niemożliwością, i naraz od pewnego dnia i godziny z minutami rozbestwionym żołnierzom zakazują mordować się nawzajem! Od danej godziny i minuty każdy wystrzał staje się zbrodnią, karaną przez sądy. Niema już nieprzyjaciela. Życie człowieka nanowo staje się zjawiskiem najważniejszem, a jego śmierć bolesnym dopustem bożym. A to, co było? Jakże to wymazać z dusz, z serc, z nałogów czterech i więcej lat?! Zawieszenie broni będzie straszliwym przewrotem i to co nastąpi potem może być gorszem od wojny...
— Pani myśli o rewolucjach? To bardzo możliwe, ale wywołują je zniszczenie, zubożenie świata, powikłanie stosunków gospodarczych, bezrobocia, upadek pieniądza i wiele innych zjawisk powojennych, których większości nikt nawet nie zdoła przewidzieć.
— Nie! Nie! Powikłania stosunków gospodarczych? Owszem, ale niechże pan wie, że to przedewszystkiem człowiek będzie cały powikłany, potargany, obrócony na opak, niemożliwy... Ja sama — jaka ja jestem? Przeżyłam tyle... Nie ciąży na mnie niczyja krew, ale mój mąż namordował tylu... Ach, może tysiące, tysiące ludzi... Pan wie? Każdego z nich czuję na sumieniu! Widzę jak toną, walczą rozpaczliwie do ostatnich sił, toną w zimnem strasznem morzu... Za to muszę, muszę być ukarana!
Zakryła twarz rękami, zapłakała krótkiem łkaniem i nie otarłszy łez chwyciła się za głowę, jej oczy stały się obłąkane a twarz skaził okropny skurcz rozpaczy. Tak zastygła. Claude podniósł się i zwolna podchodził do niej, najpewniejszy, że zaczyna się atak nerwowy, rozglądał się bezradnie, nie wiedząc co z nią począć. Ale gdy był tuż przy niej, pochylony nad jej fotelem, spojrzała mu zbliska w oczy smutna i zgnębiona.
— I na panu też krew... Jak pan mógł? Niech pan pomyśli...
— Nigdy nie byłem na froncie, ale gdyby moje życie było potrzebne ojczyźnie...
— Pan nie był na froncie? Więc cóż to jest? Ja się nie mogę mylić! Widzę wyraźnie... To wstyd — pan kłamie.
— Pani Rito, kiedyż mogłem być na froncie? Przyjechałem z Ameryki...
— Nie wiem! Nie wiem! Ale mnie od pana odpycha... Strach, wstręt... Widzę duchy ludzi pomordowanych jak się snują nad pańską głową... Iluż ich tu jest!
— Pani Rito, proszę się opamiętać, to przywidzenie...
Wzniosła ku niemu oczy zatroskane, rozżalone oczy dziecka.
— Proszę mi darować, z pewnością się omyliłam, może to nie były duchy zabitych... Zapewne jakieś inne — teraz na świecie wszędzie duchów pełno... Tułają się nieszczęsne między nami żywymi... I tu snać się zabłąkały... Ja, proszę pana, nigdy się ich nie boję. One są biedne, skrzywdzone, one nie są mściwe. Szukają ciepła, ukojenia. Jeżeli się je wyczuje czy spostrzeże, trzeba im coś ze siebie dać. Wie pan, ja, kiedy mi się zjawiają, poprostu im zagram przez chwilkę, czasami dłużej. Posłuchają, pocieszą się i odchodzą.
Podniosła się i zwolna w skupieniu, w dziwnym jakimś rytmem, jakby wypełniając tajemny obrządek, zbliżała się do fortepianu.
Tak zaczęła się ich przyjaźń. Déspaix został dopuszczony do jej tajemnego świata, pozwoliła mu być obecnym gdy grała tylko cieniom, wizjom, swoim smutkom. Wówczas nie dostrzegała jego obecności, zapominała o nim, ale gdy wstawała od fortepianu nie dziwiła jej jego zjawa. Zaczynała rozmowę, nieraz nawet nawiązując do tego o czem mówili poprzednio, godziny gry zdawały się nie istnieć, jakby były długiem milczeniem. Muzyka Rity stała się jego opętaniem, dopiero teraz pojął ów tak często powtarzany komunał, że muzyka jest wyrazem spraw, dla których niema słów w ludzkim języku. To, co Rita usiłowała czasami wypowiedzieć o sobie, o świecie, było zawsze mętne, powikłane, pomylone, dopiero w tonach objawiała się cała do głębi i stawała się zjawiskiem nie z tego świata, a jednak dostępnem dla pojęcia. W jej muzyce było nietylko upojenie, objawiała się w niej jakowaś wiedza tajemna, która odgradzała od świata i jak na samotnej pustyni okazywała nicość wszelkiej sprawy ludzkiej, budziła tęsknotę do najwyższej prawdy i w pewnych momentach kreśliła jej ślad, pozwalała dosłyszeć samo jej tchnienie. Niekiedy zbliżała się do granic już nie do przekroczenia dla umysłu i wówczas stawała się muzyką obłędu, dręczącą, upiorną. Zdarzało się to najczęściej, gdy Rita improwizowała swoje własne „przygrywki“, jak to nazywała sama. Wówczas Claude drętwiał, zamierał, przygniatało go coś w rodzaju strachu, chciało mu się zasłonić uszy i chciało mu się własnym krzykiem zagłuszyć poczwarne skojarzenia dźwięków, gdzie jęki rozpaczy, głosy anielskie, szatańskie zgrzyty snuły się dokoła głównego motywu, który powtarzał się nielistościwy i kuł w duszę jak młotem, zmuszając ją do podołania niepodobieństwu. Rita nie zważała zupełnie na swego słuchacza, ale zdarzało się nieraz, że udręczywszy go chaosem swych własnych nieodgadnionych myśli muzycznych, koiła go a zapewne i siebie samą fragmentem Beethovena, Mozarta, Bacha. Każdego mistrza przetwarzała po swojemu, interpretacją urojoną lub zda się jedynie trafną, zawsze niespodziewanie, nadspodziewanie.
Pewnego wieczoru grała marsza żałobnego z „Eroiki“ i do wspaniałości obrzędu pogrzebowego na cześć bohatera wszczepiła taką głębię beznadziejnego żalu, tyle łez najserdeczniejszych, iż Claude odgadł bez trudu, że Rita wie już z całą pewnością o śmierci męża. W znaki pisma partytury, jedne dla wszystkich, włożyła cały własny ból i rozsnuła obraz bezmiaru surowego morza, samotne, zagubione w przestrzeni zwłoki bojownika, kołysane przez fale, pogrążane i wypływające na powierzchnię. Była to walka pośmiertna poległego żołnierza z przepaścią morską. Wciąga go głębia w swój wieczny mrok, oto już znikł. Jeszcze krążą nad tem miejscem białoskrzydłe mewy, dotykają wody i wzbijają się wysoko, a on z rozkrzyżowanemi ramionami, bezwolny i bezwładny pogrąża się w ciemnościach odmętu, opada coraz niżej, chwiejąc się, kołując, unoszony przez zmienne prądy głębiny, aż w jakiejś godzinie, przeznaczonej mu w dniu urodzenia, dotknie niezmiernej dalekości dna i tam nareszcie spocznie...
Rita urwała nagle i okręciwszy się porywczym ruchem na taborecie spojrzała promiennemi oczami z twarzą jasną, z uśmiechem.
— Pan nie zna jeszcze mojego męża, cóż to za człowiek, ten Fell... Pan nie ma wyobrażenia, takiego jak on nie znajdzie pan nawet w całej Ameryce... Poprostu nie da się opowiedzieć! Zobaczy go pan lada dzień i dopiero pan powie. Może przyjedzie jutro? Dawno, dawno powinien tu być...
I promieniała radością. Claude’a przeszył dreszcz.