<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Tajemnica Renu
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI

Berlin przyjął Claude’a tak, jak należało powitać wroga, zdradzieckiego szpiega, który zakradł się żeby toczyć i podkopywać żywą siłę Niemiec. Przyjął go mrozem i zadymką, trwającą od trzech dni. Nie było komu uprzątać śniegu, ludzie brnęli po kolana. Pokój hotelu był nieopalany od początku zimy i termometr na ścianie wskazywał pięć stopni poniżej zera. Wojenna przepisowa żarówka zaledwie rozpraszała ciemności, szerząc w tem lodowałem wnętrzu nieznośną ponurość. Berlin tego wieczoru robił wrażenie miasta konającego, które niebawem opuszczą ostatni mieszkańcy. Wiatr hulał po ciemnych ulicach, miecąc i kręcąc śniegiem i wnet zacierał ślady zrzadka przemykającego się przechodnia. Ogromne kamienice stały jak wymarłe, w niewielu oknach tliły nikłe światełka, sklepy pozamykane i zawiane śniegiem, a tu i ówdzie po drodze pomimo że dopiero dochodziła godzina ósma, już się zbierały gromady ludzi i ustawiały się pod ścianami w kolei na całą długą mroźną noc. Claude mijał czasami jako tako oświetlone lustrzane okna kawiarni i cukierni, ale ogromne sale stały pustką i niemal w ciemnościach — nie było kawy, nie było cukru, nie było gości. Coraz zaczepiały go kobiety nieszczęsne, wynędzniałe, bezrobotne ulicznice. Jedna przez drugą obniżały cenę, jedna przez drugą wysilały się na najbardziej świńskie obietnice. Wreszcie napadły go trzy naraz, stara, młoda i trzynastoletnia dziewczyna, pomyślał, że mogą to być matka, córka i wnuczka, prześladowały go długo i w końcu zaczęły błagać i żebrać o parę fenigów.
Melancholja opuszczonego miasta ściskała za serce nawet tego tajnego wroga, który raczej winien się był upajać tryumfem i radością. Zdumiewały go reklamy kinoteatrów, niesłychana rzecz — czyż w Berlinie ludzie się jeszcze bawią?
Posłuszny instrukcjom Claude nie pytał nikogo o drogę, ani policjantów, ani przechodniów. Szedł wedle wystudjowanego planu, zbaczając, licząc przecznice. Tramwaje od południa na wszystkich linjach utknęły w śniegu. Trafiały się taksówki, ale były mu one surowo wzbronione, gdyż rzekomo wszystkie szoferki — szoferów dawno już zabrakło — były agentkami policji polowej. Wreszcie zabłądził, zabrnął między fabryki i długo wlókł się pod czerwonemi murami, napastowany przez przenikliwy zgrzyt maszyn, z wściekłością krających żelazo. Przegrodził mu drogę długi pociąg, wypełzający z bramy fabrycznej. Dwie lokomotywy obmarznięte, ziejące parą, wywlekały z trudem wagon za wagonem. Przesuwały się platformy naładowane kuchniami polowemi, stosami pocisków w surowym stanie, tak jak wyszły z odlewni, a dalej przeciągały obrócone dnem do góry kolosalne pontony i wynurzały się z szerokich wrotni fabrycznych jeden za drugim, jeden po drugim bez końca, jak kadłuby martwych przedpotopowych potworów.
Claude zaczął je liczyć, myśląc, czy też ów wszechwiedzący van Trothen wie już o nich. Czy wie na jaki front pociągną? Do Ypres, czy do Tyrolu? Na równinę Siedmiu Gmin? Na Bałkany? Do Mezopotamji? Na jakiej rzece świata zbudują na nich mosty? Na Sommie, na Piave, na Maricy, na Eufracie? Może w powtórnym nawrocie dziejów — na onejże Marnie, z której dawno zdążyła spłynąć krew stara z przed trzech i pół lat?
Wyszedł niespodziewanie na Dworzec Śląski. Zawieja hasała po pustej przestrzeni, lampy kołysały się na wichurze. Kilkadziesiąt samochodów, poznaczonych czerwonemi krzyżami, stało w szeregu, czekając snać oddawna, zawiane po same osie. Ociemniały żołnierz walczył z wiatrem i macając kijem brnął przez plac chwiejną zygzakowatą linją. Piesek, który go miał prowadzić, szedł z tyłu, kryjąc się za nim ze spuszczonym łbem, z podwiniętym ogonem. Dwaj dziwaczni ludzie w długich czarnych pelerynach, w płaskich cylinderkach na głowie, z trudem wyciągali z zasp śnieżnych dwukołowy wózek z trumną. Za nimi brnęły pochylone pod wiatr cztery kobiety.
Wreszcie Claude zaczął pytać o drogę. Jakiś starzec, ostatni oberwaniec, dźwigający przed sobą w rękach ogromną bryłę węgla, którą gdzieś dostał czy ukradł, przystanął, złożył swoje brzemię na ziemi i świszcząc spracowanym oddechem, długo nie mógł wydobyć z siebie słowa. Aż jąkając się zaczął opowiadać, że taszczy węgiel aż ze stacji towarowej, że ma jeszcze ze trzy kilometry do domu, że niech zdechnie po drodze, ale izbę trzeba trochę ogrzać choćby na jeden dzień, bo Fritz przyjeżdża jutro z eskadry na urlop. Fritz nie wie jeszcze, że matka umarła przed miesiącem, a Karolcia uciekła z domu i puszcza się z żołnierzami. Niechże przynajmniej zastanie u ojca ciepło, bo inaczej tylko splunie, zabierze się i pójdzie włóczyć się po szynkach. Węgiel doskonały, prawdziwy antracyt, taki co teraz idzie tylko dla floty...
Trudno mu było przerwać. Wreszcie na natarczywe pytania o ulicę zażądał papierosa, zapalił i odpowiedział, że nigdy nie słyszał o takiej ulicy. Claude, przeklinając wszelkie instrukcje ostrożności, podszedł do policjanta, zatopionego w olbrzymim kożuchu pośrodku placu pod latarnią na największem wygwizdowie, obudził go i dowiedział się, że ma stąd właśnie bardzo niedaleko. Wpadł do domu pod wiadomym numerem i długo obijał się po ciemnych schodach, dzwoniąc, stukając do różnych mieszkań, niepokojąc ludzi, oglądając na chwilę w szczelinach drzwi złe twarze i słuchając wrogich pomruków. Wreszcie ktoś mu wskazał pożądany numer mieszkania i na piątem piętrze na prawo przy świetle zapałki, gaszonej wciąż przez mroźny przeciąg, odczytał napis: — Centralne Biuro Towarzystwa Opieki nad ociemniałymi żołnierzami. Cofnął się, zapalił zapałkę — numer mieszkania był właściwy. Namyślał się. Wreszcie zaczął się wycofywać, ale zaledwie zeszedł z paru stopni, drzwi od Centralnego Biura Opieki otworzyły się bez dźwięku, buchnęło światło z wnętrza i świeży głos kobiecy zapytał:
— Kto tam?
— Przepraszam, zapewne się pomyliłem, szukam mieszkania pani Sempach.
— Owszem, to tutaj, proszę.
Ogarnęło go przemiłe ciepło. Służąca, młoda dziewczyna, wprowadziła go do pokoju biurowego, przedzielonego balustradą, odkręciła światło i znikła. Pokój jarzył się i pstrzył od żywych barw. Z błękitu rozfalowanego morza wytryskał snop ognia, unosząc czarne szczątki, na niebie tęcza, na dole napis: — Kalendarz zwycięstwa na morzu. Listopad 1917 — 600.000 tonn. — Nowiny ze Wschodu — nieskończony pokręcony wąż towarowego pociągu przewija się przez śnieżną równinę między jodłami i cebulastemi cerkiewkami, na otwartych wagonach stosy worków, zciśnięte gromady baranów, świń, beczki z napisami „masło“, „cukier“, „miód“, ogromne paki — „tytoń“, „herbata“, wreszcie „kawior“... Zeppeliny nad straszliwym pożarem Londynu. Klucz białych „gołąbków“ z czarnemi krzyżami na skrzydłach szybuje w błękicie nieba, w dole Paryż, sto dymów wznosi się ku górze, wszystkiemi rogatkami na wszystkie strony świata ucieka czarne mrowie nieszczęsnych mieszkańców. Olbrzymia roześmiana twarz Michela w hełmie szczerzy potworne zęby. Żołnierz zanosi się, pęka ze śmiechu. — Ha-ha-ha! I oni sobie myślą, że nam poradzą! Ha-ha-ha!
Weszła maleńka podstarzała kobiecina z robótką w ręku i szybko automatycznie przebierając palcami po drutach przyglądała się przez okulary spóźnionemu gościowi. Głos jej był słaby i wysilony, ton wybitnie nieuprzejmy, akcent czysto berliński.
— Nasze biura oddawna zamknięte i niema nikogo.
— Czy pani Sempach?
— Jestem pani Sempach, pan do mnie w osobistej sprawie? Ja pana nie znam!
— Ale szanowna pani zna dobrze panią Schmetterling?
— Schmetterling? Nie znam żadnej takiej!
— Więc radcę handlowego Knopfa?
— Boże jedyny! Knopfa? Skądże znowu mam znać jakiegoś Knopfa?!
— Przepraszam, to jakieś nieporozumienie... Więc przychodzę od państwa Licht i już!
— I już?! Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że przychodzę po kartki na mydło.
— Ależ ja nie mam żadnych kartek na mydło!
Proszę się wynosić w tej chwili!! Pan mnie nachodzi po nocy! Pan wyplata głupstwa! Pan mnie chce łapać na jakichś kartkach! Zaraz telefonuję do policji!
Nie zważając na srogie piski Claude spokojnie wydobył pudełko zapałek, wyjął trzy patyczki i podstawił je pod sam nos pani Sempach.
— Oto są — trzy — widzi pani — wyraźnie numer trzy! I witam panią!
— Moje uszanowanie panu, proszę do mojego mieszkania. Ale w trzeciem haśle pomylił się pan fatalnie — zamiast państwa Licht powinno być...
— Ależ tak — państwo Macht, Macht szanowna pani! Przepraszam!
— Właściwie z takim błędem nie powinnam pana przyjąć, ale Bóg z panem.
— Dziękuję.
Rozmowa była niedługa. Claude wytrzymał w milczeniu wstęp o mrozie, o zawiejach, które wstrzymają pociągi i do reszty ogłodzą nieszczęsny Berlin. Ale uchylił się od pytań skąd przybywa, gdzie się zatrzymał, czy jest Anglikiem, czy Francuzem, może Włochem, jak się nazywa?
— Przybywam z księżyca a nazywam się C.K. N. 123 i tyle, ani mniej, ani więcej.
Pani Sempach pochwaliła go za ostrożność i oznajmiła, że ona nie jest bynajmniej ciekawa takich rzeczy, ale wymagają od niej chwytania interesantów na podobnych kawałkach i donoszenia o tem władzy wyższej dla utrzymania należytej dyscypliny. Niezwłocznie da mu następny adres, gdzie mu powiedzą dokąd ma się dalej udać. Tam już niepotrzebne hasła i znaki, wymieni tylko swoją cyfrę. — A na wypadek gdyby tymczasem...
— Proszę tam być punktualnie o godzinie jedenastej rano, gdyby coś takiego, nie daj Boże, ja będę chodziła przed sąsiednim domem, dam panu znak. A jeżeli mnie tam nie będzie, to znaczy że droga wolna.
— Bardzo pięknie, ale dziś w nocy mogą sprzątnąć i panią i tamtego i urządzić zasadzkę.
— W takim razie i pana wezmą i powieszą.
Odpowiedź była prosta i żołnierska, Claude zmieszał się nieco. Pani Sempach ani na chwilę nie przestała obracać drutami, olbrzymia gruba skarpetka zwisała jej z rąk. Claude był na odchodnem, powstając rzucił tak sobie: — Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak szybko robił na drutach. — My Niemki umiemy to nieźle. — I podnosząc do góry skarpetkę, wielką jak torbę, dodała: — To dla naszych żołnierzy... I ja miałam dwuch synów na froncie, obaj polegli na polu chwały. Teraz nie mam nic i wszystko mi jedno, co się ze mną stanie. Jak się wsypię i stanę przed sądem, to powiem tym panom w same oczy, co i jak...
Claude zaciekawił się niezmiernie, co też by ta Niemka mogła powiedzieć swoim sędziom. Ale ta czekała tylko, żeby się czemprędzej zabrał i poszedł.
— Tak, tak — mruknął ze współczuciem.
— Pan mówi — tak, tak? Mój panie, to zupełnie co innego, niż pan sobie myśli. Tylko jeżeli im wolno przez cztery lata pędzić na rzeź miljony porządnych ludzi, to w takim razie — wszystko wolno. Mogą mnie powiesić, może temu będę jeszcze rada, ale nikt mi nie dowiedzie, że mi nie wolno pomagać francuskim szpiegom i brać za to piękne pieniądze... Zresztą całe to szpiegostwo to jedna blaga. Tego co ważne nikt nie wyszpieguje za żadne miljony, a te tam różne nasze kawałki, obrywki — to nic tylko śmiecie. Co to pomoże Francuzom? Co to zaszkodzi naszym? Świat jest głupi...

Po nocy spędzonej o głodzie i chłodzie Claude przebywszy jeszcze trzy pośrednie etapy zakonspirowanej łączności zmierzał ku siedzibie tajemniczego van Trothena. Zabrało mu to trzy godziny, przez ten czas na krańcach Friedrichstrasse poznał zegarmistrza Hoena, który w tyle sklepu za szafą dał mu następny adres, a dowiedziawszy się, że klijent gotów w tym Berlinie skonać z głodu, wzruszył się i poczęstował go kawałem prawdziwego chleba z prawdziwem masłem. Na Johannisstrasse poznał pracownię panny Emmy Jess, malarki-kubistki, osoby pełnej uśmiechów i radości życia. Musiał z nią wypić szklaneczkę koniaku i obejrzeć horendalne obrazy, porozwieszane od góry do dołu na wszystkich czterech ścianach. Zaofiarowała się oprowadzić go wieczorem po mieście, gdyż w Berlinie i teraz można dobrze zjeść, wypić i zabawić się jak za starych dobrych czasów, bodaj nawet lepiej — trzeba tylko znać pewne adresy. Potem może przenocować u niej w życzliwej atmosferze i, co najważniejsze, w cieple.
Ale na pierwszem piętrze wielkiego domu przy Steglitzerstrasse namyślał się długo, zanim zadzwonił. Na mosiężnej tabliczce stał napis: — Freiherr Adolf Buxhövden Artillerie-Oberst. Tego już miał zanadto. Dopiero po długiej chwili dostrzegł w niezbyt widnej klatce schodowej przyczepiony na drzwiach bilecik: — Dr. phil. Lucas Wetzler. Otworzył mu żołnierz-ordynans.
Doktór filozofji siedział w fotelu przed fortepianem, nakryty pledem i nie wstał na jego powitanie; podał mu lewą rękę, prawy rękaw wisiał pusty od samego ramienia. Podniósł smutne oczy i przemówił dziwnie miękkim kobiecym aksamitnym głosem:
— Pan wybaczy, że nie wstaję, straciłem władzę w nogach. Czem mogę służyć? Z kim mam przyjemność? Proszę siadać...
Claude przedstawił mu się jak należało i spostrzegł, że w bladej nikłej twarzy pana Wetzlera odrazu po pierwszem jego słowie zagasł senny miękki uśmiech. Twarz zwarła się i zastygła, stała się zaciętą. Oczy pociemniały. Zasłonił twarz ręką i natychmiast ocknął się.
— Pan daruje. Wyrwał mnie pan z mego zapamiętania. Jestem muzykiem i siedzę właśnie nad moją symfonją. Natychmiast panu służę. Od panny Emmy... Tak, a przedtem?
— Zegarmistrz Hoen.
— Dobrze, dobrze. A któż tam jeszcze?
— To było wczoraj wieczorem, ta desperatka pani Sempach.
— Desperatka? To jest szelma, kosztuje nas bardzo drogo. To jest szelma, ale trzymamy ją mocno, mamy na nią brzydkie dowody. Ta nie zdradzi.
— Jednak cały ten wasz aparat wydaje mi się mocno niepewny.
— W naszym zawodzie nic niema zupełnie pewnego. Jakoś idzie. Trudno zmieniać machinę w ruchu. Ulepszenia by nas zdezorganizowały. Dobrniemy i tak do końca. Więc pan dalej, a raczej wyżej do tamtego... Do samego pana... Właściwie do kogo?
— Do pana van Trothen.
— Tak jest, dobrze. Pan może prosto z Francji? Ach, jakże dawno nie mówiłem w ludzkim języku! Dźwięk mowy ojczystej uderzył w Claude’a swym czarem. Od dwuch miesięcy nie słyszał francuskiego słowa. Ale wytrwał, uśmiechnął się tylko.
— Słusznie! Słusznie! Ale w istocie to komedja.
— Tę komedję mógłby podsłuchać bodaj ordynans pana pułkownika, albo i on sam.
— Herr Oberst jest na froncie i ostrzeliwuje w tej chwili nasze pozycje na Chemin des Dames, a ordynans to wtajemniczony, mój rodak Alzatczyk. Bez niego nie dałbym sobie rady. Nie potrzebuje się pan spieszyć, van Trothen zjawia się u siebie dopiero o drugiej.
— Nie chcę panu przeszkadzać w pracy.
— Na dzisiaj już mi pan przeszkodził. Ale mam czas. Zagrałbym panu, niegdyś byłem wirtuozem, ale cóż... Wie pan, jaki jest tytuł mojej symfonji? „La statuę de la ville de Strasbourg“. Ta z placu Concorde, co roku zakwefiana kirem w rocznicę klęski, ta, przed którą tego dnia klękają i modlą się dzieci francuskie. Myśl z przed wojny, marzenie szczepu w niewoli, odrąbanego od macierzy. Ta idea i jej wyraz muzyczny zawiodą we wrażeniu, gdy Alzacja będzie wolna. Realizacja marzenia będzie tak brutalnie radosna, że w jednej chwili zapomną ludzie o wszystkich swoich cierpieniach, ofiarach, łzach, tęsknotach swoich ojców. I biada temu, kto im to zechce przypomnieć! Wiem, że ta symfonja, dzieło mego życia, będzie zmiażdżona przez zwycięstwo. Bo cokolwiek rozprawiają i piszą o tem mędrcy, niema czystej muzyki....
— Cóż, nasze zwycięstwo jeszcze za górami, za lasami... Kto wie, może jeszcze przez sto lat dzieci francuskie będą klękały na placu de la Concorde, a w każdem pokoleniu zrodzi się jakiś Déroulède, który będzie co rok perorował pod posągiem Strasburga...
— Pociesza pan biednego muzyka...
— Nie śmiałbym żartować.
— Owszem, proszę, sam wiem, że jestem śmieszny manjak. Jednak zwycięstwo będzie. Niemcy gonią ostatkiem tchu. Jak wygląda Berlin? Ale zanim zginą, spróbują się odegrać i na to poświęcą wszystko bez reszty w rozpaczliwem natarciu — wówczas trzeba nam się trzymać, bo możemy utonąć przy samym brzegu. Amerykanie jeszcze za oceanem. Wpadł nam w ręce plan potężnej ofensywy we Flandrji, obejście prawego skrzydła angielskiego, co oznacza wrzucenie Anglików do morza. Boulogne, Calais stają się podstawą operacji łodzi podwodnych i ogłodzona Anglja podpisze pokój. A my zostaniemy sam na sam z całą potęgą niemiecką, wzmożoną przez sto dywizji, zwolnionych ze wschodniego frontu. Lada dzień w Brześciu stanie pokój. Po Caporetto i po tym pokoju Niemcy poraz pierwszy w tej wojnie będą mogli rzucić wszystkie swoje siły na nasz front. Wiosna, która nadchodzi, to najgroźniejsza faza wojny, jeżeli to przetrzymamy — zwyciężymy. A co słychać u nas? Co w Paryżu?
— Dawno nie byłem w kraju. Co słychać? Ciężko. Francuska struna napięta do ostateczności, raz już nawet nadpękła latem zeszłego roku, przeżyliśmy ciężkie przesilenie w armji. Nie był to głębszy kryzys moralny, a raczej załamanie się dyscypliny. Na szczęście...
— Na szczęście Niemcy dowiedzieli się dopiero w trzy tygodnie potem, gdy kryzys już minął, że między Soissons a Paryżem były w rezerwie tylko dwie dywizje jako tako pewne. Gdyby uderzyli w nas — doszliby do Paryża. Ale nie wiedzieli.
— A dlaczego nie wiedzieli? Bo nie znalazł się w całej zbuntowanej VI armji na sto tysięcy żołnierzy ani jeden, któryby im to był powiedział. Bo żołnierz francuski nie ciskał broni, jak dziki „muzyk“, jako obywatel domagał się tylko swoich ludzkich praw, przepisowych odpoczynków, sprawiedliwych zmian i wreszcie jakiegoś sensu w prowadzeniu wojny. Nauczył on rozumu naszą Wielką Kwaterę po zbrodniczych, bezcelowych hekatombach ofensywy generalissimusa Nivelle... Kiedy sześćdziesiąt tysięcy ludzi padło — za nic i o nic.
— A teraz?
— I teraz i zawsze żołnierz francuski wytrwa do ostatka sił i ponad siły. Może ulegnie, ale póki tchu w piersi nie popuści z ręki broni — ja za dobrze znam naszego żołnierza...
— I ja go poznałem. Nie odrazu! Jako pruski lejtenant na prawoskrzydłowej armji von Klucka 5 września szedłem w przedniej straży IV korpusu generała von Gronau i nocowałem we wsi Escardes. Gdzie to było? Trzydzieści kilometrów za Marną! Byłem najpewniejszy, że Paryż już wzięty. Ta noc... A nazajutrz...
— I to był cud...
— Cud narodu! Cud wodza! A w istocie — cud francuskiego żołnierza. Wówczas dopiero mogłem usiłować przejść do was, ja, niewierny Tomasz. Postrzał w ramię, zabrano mnie. A w parę dni już pod Soissons, gdy francuskie armaty biły w masę naszych taborów na pontonowych mostach przez Aisne, ciężki pocisk rozbił moją budę sanitarną i poraził mi krzyże...
— Wówczas byłem i ja tam, gdzieś w tych stronach, niedaleko.
— Tak zakończyłem wojnę. Ale po roku wróciłem na front bojowy i jakoś trzymam się do dziś dnia.
Rozgadali się. Dopiero po godzinie spostrzegł się Claude, że mówią w najlepsze po francusku. Odurzyły go przesłodkie dźwięki mowy ojczystej. I nagle wszystko wydało mu się snem. I ten Berlin, i Alzatczyk dr. Wetzler wraz ze swoją symfonją, i patrjota niemiecki dr. Ossian Helm z Ameryki. I Mannheim-Ludwigshafen nad Renem, i profesor Wager i jego córka Rita. I cała wojna światowa.
Zamroczenie trwało jedną sekundę, ale Claude uląkł się sam siebie. Otrząsnął się z tego natychmiast, wstał, pożegnał się przesadnie zimno i poszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.