Tajemnica Renu/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień ciepły, mglisty. Berlin tonął w błocie i witał odwilż jak błogosławieństwo boże. Mróz, który trzymał od dwuch tygodni, zmordował masy wygłodniałe, źle odziane, bez węgla. Zaroiło się na ulicach. Wszyscy zdawali się biedz kędyś na żer, każdy w swoją stronę, gdzie miał coś upatrzonego, przyobiecanego, lub przypuszczalnie możliwego do zdobycia lub wyszachrowania. Ta pogoń za rzeczami pierwszej, pierwotnej potrzeby narzucała na twarze przechodniów tępą zapalczywość. Na ulicach wspaniałej stolicy zdawały się wracać czasy pra-praprzodków, gdy panowała tu głucha puszcza a w niej dziki zwierz, za którym uganiało się plemię myśliwców odzianych w niewyprawne, kudłate skóry, z krzemiennemi toporami. Jedyną ich myślą było ratować się od śmierci głodowej — zdobyć jedzenie. To samo jest teraz. Tłum ubrany był nikczemnie, klekotały po chodnikach drewniane wojenne trepy. Ogromna przewaga kobiet czyniła tę nędzę jeszcze bardziej jaskrawą, jakby wystawioną na urągliwy pokaz. Szmaty wypłowiałych chustek, kapelusze, nadające się do śmietnika, wyjedzone futra, zaszargane, wystrzępione spódnice, salopy, uszyte ze zdartych obić meblowych, z fantastycznych kotar, z pasiastych chodników i z czego się tylko dało. Człowiek lepiej ubrany zwracał uwagę i tylko wojskowi, zarówno oficerowie jak i żołnierze, poprawni od stóp do głów w swoich polowych płaszczach, obszytych płótnem pikielhaubach i lśniących butach, zdawali się być jakimś innym rodzajem ludzkim, plemieniem panów wśród poddanej, nędznej hołoty.
Eva, idąc przez Kaiserwilhelmstrasse wstydziła się swych karakułów. W jej dobrem sercu zadrgało współczucie dla tych pokracznych poniżonych kobiet, opuszczonych żon, matek, córek, skazanych na wszystkie utrapienia duszy i na nędzę, głód, poniewierkę. Bolały ją zlikwidowane, puste sklepy. Gdy mijała kolosalne hale targowe, niegdyś centrum ruchu i zbiegowiska, a teraz szczelnie zamknięte i bezludne, zrozumiała tragedję Niemiec. Ani z przesadnych opowieści, ani z agitacyjnych artykułów gazet paryskich, które wciąż trąbiły o dogorywaniu Niemców, nie miała pojęcia o istotnym stanie rzeczy. Było gorzej. Wzbierały łzy na widok wynędzniałych, sinych dzieci o zatroskanych, chorych oczętach — patrzyła w twarze ludzkie, spotykała widma, napiętnowane przez śmierć, oblicza zapadłe, pełne goryczy, złości, lub powleczone nudą ostatecznej obojętności, gotowej na wszystko, nie spodziewającej się już niczego na świecie.
Każdy, każdy z tych ludzi dźwigał swoje brzemię żałoby. Nie na darmo od półczwarta roku dzień w dzień z zachodu i wschodu nadchodziły krwią pisane komunikaty, świadectwa niemieckiej chwały. Uzbierało się tego i teraz, jak Niemcy długie i szerokie, nie było rodziny i nie było domu, na któryby nie spadł zaszczyt udziału w narodowej chwale. Tchnienie śmierci ciągnęło ulicami wraz z tym tłumem, snuło się wszędzie, przenikało przez szyby i mury. Zdawało się, że pośród żyjących krążą niewidzialne duchy tych, którzy nie wrócą — Eva ulękła się swej wizji. Tego co teraz nie czuła po tamtej stronie frontu, ani w Rosji, ani w Anglji, ani we Francji, ani we Włoszech. Tutaj nad wszystkiem leżał potworny ciężar wojny, na każdym kroku znać było śmiertelny wysiłek narodu, który musiał stawić czoło całemu światu. Zdumiewała potęga tego uporu.
Bywała w domach niemieckich i kiedy rozmawiała z dostojnikami państwa, zarówno oni, jak jakaś skromna cicha matka w żałobie po synu, jak pierwsza lepsza żona oficera, żyjąca od trzech lat w niepokoju o życie męża — wszyscy okazywali wolę do walki i wiarę w ostateczne zwycięstwo, coprawda już w tej dobie bez aneksji i odszkodowań. Nie słyszała tu jeszcze krytyki ani szyderstwa, ani paryskich dowcipów. Podziwiała to, wiedząc jak wycieńczone, jak osaczone są Niemcy, jaka straszliwa nawała ciągnie na nich z za oceanu.
— Jacy wy spokojni, nie widziałam tego nigdzie z tamtej strony okopów.
— Trudno — odpowiedział jej na to stary wielbiciel z przed wojny, generał von Sittenfeld z Ministerstwa Wojny — teraz walczymy o samo nasze istnienie. W takiej potrzebie dobywa się na jaw to, co w narodzie najlepsze. Nie czas na krytykę, na oskarżenia, na czcze biadania. Zresztą, niech by kto spróbował... U nas się to tępi. Bo my musimy zwyciężyć, zanim tamci nadejdą.
Jej szczere i ugruntowane sympatje prokoalicyjne, którym była wierna od wybuchu wojny, zawahały się już w pierwszych dniach jej pobytu na ziemi niemieckiej. Uderzyła ją niezgłębiona niedola narodu, który ginął, konał, ścigany nienawiścią całego świata. Sama nigdy nie odczuwała w sobie tej nienawiści. Narody były dla niej jeno ciekawemi odmianami plemienia ludzkiego i w jej ciągłych wędrówkach po szerokim świecie wszędzie było jej jednako dobrze na jakiś czas. Sama nie odczuwała wspólnoty ani ze swą ojczyzną Kanadą, a zatem i z Imperjum Brytyjskiem, ani z Francją, krajem ojcowskim, ani z państwami Skandynawskiemi, skąd pochodził jej mąż. Podobały się jej pewne rzeczy w Rosji, w Niemczech, w Szwajcarji, wszędzie znajdowała upust dla swej ciekawości ludzi i krajów, obyczajów, typów, zagadnień i zagadek danego środowiska. Nadewszystko kochała niewyczerpaną rozmaitość ludów. Lubiła ich wzajemne zatargi, bawiły ją wszelkie „przesilenia“, rozmowy z dyplomatami zwaśnionych stron. Dla niej to dawano ciekawe przedstawienia, dramaty, komedje, farsy w ogromnym teatrze Europy.
Wybuch wojny dla Evy Evard był wielkiem świętem. Zaczęło się upajające misterjum, prawdziwa tragedja narodów, pełna krwi, grozy i rozszalałych namiętności, niewyczerpana w efektach, w swoich niespodziewanych zaskoczeniach widza. Eva była niestrudzonym, nigdy nie sytym obserwatorem, pochłaniała perypetje katastrofy dziejowej, kochała chaos zjawisk i wydarzeń, starała się nawet odgadnąć sens, logikę wojny. Nigdy nie dawała się uwieść uczonym rozprawom, pisanym przez znakomitości światowe, ani rozbestwionej, wściekłej prasie, która wiedziała wszystko. Ani mądrym, poufnie szeptanym słowom polityków i dyplomatów, znawców rzeczy ukrytych.
Domyślała się dawno tej najgłębszej, utajonej prawdy, bez której nie było zrozumienia wojny — że rozszalały świat nie dał się ująć w żadne karby, że już w pierwszym roku wojny „wszystkie stery zostały złamane“, że wojną nikt nie rządził. Potoczyła się sama, rozpętana, nieodgadniona, w starciu z potęgą rzeczywistości oddawna już szalona. Skruszeni byli ludzie przodowniczy, najmędrsi, najmężniejsi. Do ostatka wysilała się ich myśl i o tej porze głowy państw, rządy, główne kwatery, miotały się w popłochu, jak w płonącym domu. Na jednem stanęło wszystko, na martwym punkcie. Wojna utknęła w murowanych twierdzach — okopach, po obu stronach tak potężnych, że przełamać się nie dały za cenę żadnych ofiar. Z rozpaczy zrodziła się doktryna absurdu — czekania na zużycie przeciwnika, na wyczerpanie jego sił, odporności, rezerw ludzkich i materjału. Czekanie przeplatane było rozpaczliwemi ofensywami, a za każdym razem padały setki tysięcy trupów, by jeszcze raz dać świadectwo obłędnemu urojeniu wodzów, że mur betonu i żelaza można przełamać ślepem posłuszeństwem żołnierza i jego żywem ciałem. Zbankrutowała strategja, zbankrutowała dyplomacja. Najwyższym nakazem, najwyższą cnotą stało się — trwać. Mijały lata i niszczały narody, chwiały się trony a niczyja wola, niczyj genjusz nie zdołały wyłamać wojny z okopów i pchnąć jej na otwarte pole do rycerskiej szybkiej rozprawy. I wojna znikczemniała, stała się potworną rzeźnią bez ładu, bez sensu, bez celu.
Dreszcz zachwytu przenikał Evę na myśl jaki będzie tej wojny koniec. Z ciemności nieprzeniknionej dla żadnego ludzkiego domysłu wynurzały się wizje o piekielnym uroku, koszmarne, przyśnione wyobraźnią klęsk i przewrotów, z których świat wyjdzie jako okryty ranami kaleka, obłąkany nędzarz, wspaniały jeno ogromem swego nieszczęścia. Czy się odnowią i odrodzą wielkie narody Europy? Czy zwyrodnieją i zczezną? To było dla Evy wszystko jedno. Jej tajemną rozkoszą stała się myśl, że ona doczeka końca wojny i widzieć będzie to, co nastąpi dalej.
Ale dopiero tu w Berlinie stała się naprawdę neutralną. Po paru dniach odpadły sympatje dla tamtej strony. Niemcy wzruszyły ją swem osamotnieniem i niedolą, pociągnęły ją wspaniałym schyłkiem swej epopei, gdy w obliczu nieuniknionej zguby, której widmo wychylało się już na każdym kroku, cały naród nie poddawał się rozpaczy, tylko zbierał wszystkie ostatnie swoje siły do walki na śmierć i życie. Nie pokochała bynajmniej Niemców ani ich straconej sprawy, poprostu w tragicznym swoim losie byli oni dla niej nierównie ciekawsi niż tamci. Wszystko tu było nowe, a wreszcie dość miała jasnych aniołów koalicji, walczących o prawdę i o sprawiedliwość, teraz zachciała już do końca być w obozie przeklętych przez świat szatanów Europy.
Po kilkunastu wizytach, po odnowieniu starych znajomości cała prasa powitała ją owacyjnie.
— Eva Evard zpowrotem na ziemi niemieckiej!
— Eva Evard — wcielenie wiecznej neutralności sztuki!
— Eva Evard mówi nam o wojnie!
— Eva Evard wystąpi na wielkiej Akademji na rzecz niewidomych żołnierzy!
— Eva Evard przystąpiła do pracy nad podwójną kreacją Margarety — Brunhildy w filmie patrjotycznym „Bogowie Germanji“ — wytwórnia Mundus-Film (van Trothen i Sp.).
A generał von Sittenfeld ponownie oszalał. Lata wojny pobieliły mu skronie, wychudł na skąpym chlebie kartkowym i na przemarzniętych kartoflach, po przestrzeleniu przez oba płuca w Argonnach w samym początku wojny poruszał się wolniej i sztywniej, przepracowanie, udręczenia i gorzkie zawody służbowe, intrygi w ministerstwie, troska o los ojczyzny i dynastji wyżłobiły sieć zmarszczek koło oczu. Ale czarne oczy podawnemu pałały, gdy patrzał na Evę. Wzruszające było ich pierwsze spotkanie.
— Panie generale, przedewszystkiem winszuję szarży. Gdyśmy się widzieli po raz ostatni był pan podpułkownikiem.
— Evo, ty Evo! Niepodobna cię zapomnieć... Wiedz, że teraz tak jak zawsze... Ach, ty najcudniejsza... W przeszłym roku wygrzebano tu stary twój film „Dziewczyna z nad jeziora“, pamiętasz? Na szczęście rzuciłem po drodze okiem na afisz... Przesiedziałem zrzędu przez trzy przedstawienia, telefonicznie odwołałem ważną konferencję, na której przewodniczyłem, nie mogłem się od ciebie oderwać. Wojna mi cię zabrała, wojna zabrała i mnie całego, przez te wszystkie lata na nic nigdy nie miałem czasu, ale nie zapomniałem, nie!
Generał w życiu Evy był przelotnym czerwcowym tygodniem w uroczym zakątku Szwarzwaldu w przededniu wybuchu wielkiej wojny Wspominała go przyjaźnie, ani mniej ani więcej, lecz tak samo jak wielu jemu podobnych szczęśliwych a dorywczych wybrańców jakiegoś jej szalonego momentu. Teraz wzruszył ją potrosze wspomnieniem ostatnich dni dawnego świata, który już nie wróci nigdy. Zresztą generał był jej potrzebny w różnych sprawach i ważnych i drobnych, które też były dość ważne. Gdy wspomniała, że jej hotel nie ma opału, nazajutrz samochody wojskowe nawiozły tyle węgla, że dyrekcja hotelu nie wiedziała, gdzie podziać cały ten niewiarogodny skarb. Natychmiast wywieszono olbrzymi napis i rozesłano do gazet ogłoszenia: — Hotel opala wszystkie pokoje do końca zimy — i podniesiono ceny o 15%.
W salonach reprezentacyjnych wytwórni „Mundus-Film“ obchodzono uroczyście rozpoczęcie prac nad „Bogami Germanji“. Zaproszenia otrzymało około stu osób, wybranych ze sfer literatury, sztuki, z pośród prasy, armji, parlamentu. Paru dygnitarzy państwowych i jeden minister przyobiecali swą obecność ze względu na wyjątkową wagę filmu dla propagandy w państwach neutralnych i dla podniesienia ducha w kraju. W istocie przybyła podwójna liczba gości i w salonach „Mundus-Filmu“ zrobiło się ciasno. Wszyscy chcieli zobaczyć Evę Evard, tembardziej, że przybywała po trzech latach pobytu wśród nieprzyjaciela z tajemniczych krajów, odciętych przez front. Była światową znakomitością, ale była w tych czasach i osobliwością, gdyż od wybuchu wojny żadna ze sław Europy nie zajrzała do znienawidzonego Berlina.
Eva królowała ze zwykłą swoją dostojną prostotą. Okazało się, że z łatwością mówi po niemiecku, co odrazu ujęło wszystkich. Była osaczona zwartem kołem natrętów pełnych uwielbienia, a najpierwsi jak zawsze i wszędzie pchali się dziennikarze. Umiała to znosić z pogodą, a dziś była szczególnie ożywiona w tym tłumie najosobliwszych istot, jakby wywołanych i zgromadzonych tu na chwilę dla jej uciechy sztuką magiczną czystej fantazji. Roiła sobie, że lada minuta zgasną te wszystkie twarze i postacie, a ona ocknie się zpowrotem w Paryżu, w Londynie i czytać będzie w gazecie, że gdzieś w przestrzeni świata za podwójną linją drutów, okopów i armat istnieje Berlin, a w nim fantastyczne stwory — odszczepieńcy rodu ludzkiego, wywołańcy Europy, winowajcy wszystkich klęsk świata — niemczury — les Boches. Wyglądali zaś zwyczajnie, jak ludzie, tylko w porównaniu z tymi z przed wojny mówili znacznie ciszej i byli Niemcami nie tak obcesowo pewnymi siebie. Ich oczy, ich twarze stały się bardziej wyraziste, karki mniej potężne, wogóle spuścili jakoś z tonu i naogół spadli z ciała. Byli znacznie sympatyczniejsi. Niebawem zauważyła, że zarówno wśród oficerów, jak i cywilnych przeważali mizeracy lub ludzie starzy. Wszędzie widać było figury pokraczne, ułomne, garbate, chorowite, bezrękie, okulałe. Dorodni, dawni Niemcy byli na froncie, a tu zostały wybierki ludzkości oraz odpadki frontu — inwalidzi. I znowu uderzyła ją w dobre, czujące serce niedola nieszczęsnego narodu.
Zarzucano ją pytaniami, jak jest w Paryżu, co słychać w Londynie? Czy to prawda, że w Paryżu wszyscy mieszkają w piwnicach i w tunelach Metro? Że w całej Anglji szaleją rozruchy głodowe, że zbuntowane wojska kolorowe tudzież czarne opuściły front i okopały się na tyłach, paląc, rabując i gwałcąc kobiety w trzech departamentach?
— Jak pani mogła tak długo wytrzymać między mordercami, którzy uwzięli się wymorzyć głodem nasz naród?
— Jak pani odważyła się przyjechać między Hunnów, którzy pożerają żywcem dzieci belgijskie i francuskie? Podobno nasze ludożerstwo figuruje w filmach propagandowych?
— Czy Paryż zawsze jest tak uroczy? W początkach września czternastego roku byłem już bardzo niedaleko rogatek St. Denis, ale wypadło mi zawrócić, zresztą zostawiłem tam jedną nogę...
— Pani Evo, „Bogowie Germanji“ będą pani najświetniejszą kreacją. Albowiem tylko na naszej ziemi zobaczy pani maximum niedoli i maximum męstwa...
— Pani zaświadczy przed Europą, że niema takiej mocy, która zdołałaby poniżyć naród niemiecki...
— Mój Boże, my biedne Niemki wyglądamy przy pani jak wyrobnice. Jakże niewiarogodnie zmieniła się moda! A my wciąż chodzimy po dawnemu.
— Pani Evard — pani pozwoli — pan minister spraw wewnętrznych...
— Pani Evard, pani pozwoli — pan poseł von Hundius...
— Pan poseł Saltwedel...
— Pan tajny radcy Bunterbardt...
— Pan Dithforth, autor dramatyczny..
— Pan Amberger, artysta malarz...
— Pan redaktor Gaester...
Podczas ciężkiej mowy inauguracyjnej dyrektora van Trothena Eva przygryzała usta, żeby zachować powagę i godnie reprezentować swoją osobę, gdyż wlepione w nią były setki oczu. A chciało się śmiać, śmiać, śmiać... Swawolny śmiech wydzierał się z niej przemocą, jątrząc nieprawdopodobieństwem zawrotnem, szczytem komizmu tego, na co patrzała własnemi oczami i co słyszała na własne uszy. Po prawej stronie miała pana ministra spraw wewnętrznych Rzeszy, po lewej generała von Sittenfelda, szefa centrali kontrwywiadu wojskowego, a o pięć kroków przed nimi stoi w uroczystym żakiecie i wypluwa frazesy patrjotyczne van Trothen... Teraz mówi o niej, patrzy jej prosto w oczy i ani się zająknie — oklaski, oklaski... Podnosi się sam pan minister i dudni głuchym głosem komunały o znaczeniu kina, o wojnie, o Nibelungach, o najświetniejszej gwieździe ekranu, która... która i która...
Oklaski. Niech żyje Eva Evard! Hoch! Hoch!! Hoch!!!
Zamiast zbojkotowanego i niedostępnego zresztą szampana podano rodzime musujące wińsko, które pieniło się arogancko i bez miary, jak ordynarny dorobkiewicz, doprowadzający do karykatury maniery arystokraty. Na długich stołach rozstawiono półmiski ze stosami przekąsek — biały chleb, masło, rostbeef, sardynki, szynka, kawior. Na chwilę Eva została osamotniona. W szturmie na czarodziejskie stoły nie zabrakło nikogo. Po pewnym namyśle udał się tam i pan minister spraw wewnętrznych, którego obowiązkiem było czuwać najsurowiej nad rygorami aprowizacyjnemi, a po niejakiej chwili oderwał się od Evy nawet generał von Sittenfeld.
Wówczas van Trothen zamienił z Evą przelotne osobliwe spojrzenie i zacierając ręce rzekł z ulgą:
— A zatem możemy sobie powinszować, początek wypadł wspaniale. Z tą chwilą cały Berlin stoi przed panią otworem — szansa poprostu niesłychana. Pani Evo, musimy dokonać czegoś naprawdę wielkiego. Ale jeszcze raz ostrzegam panią przed tym generałem. Jego szelmostwo jest zaiste kolosalnej miary. To jest dopiero gracz!
Eva się śmiała.