<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Tajemnica Renu
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII

W końcu lutego o zmierzchu dżdżystego dnia, gdy holownik na Renie zawył swą niemiłosiernie długą skargę czy groźbę, Rita odskoczyła od okna na środek pokoju i oglądała się dokoła w strachu i rozpaczy. Chciała krzyczeć, wołać pomocy, ale coś ją ostrzegało natarczywie z ciemnego kąta pokoju... Ktoś niewidzialny machał na nią rękami, uciszał i wreszcie groził. Więc szeptała z cichym jękiem — ratujcie mnie, ratujcie...
Holownik wciąż wzmagał swój głos olbrzymi i wył chrapliwie, szarpiąco, całą mocą. Teraz obwieszczał światu jakoweś niezmierne nieszczęście, nieodwołalne, bo już spełnione. Ktokolwiek marzył jeszcze, że dola się odmieni, kto czekał na lepsze jutro, kto się łudził, że śmierć, wisząca nad najdroższą głową, ominie ją i wybierze kogo innego, kto chciał zakończyć ten dzień w spokoju i usnąć błogo, kto się uśmiechał w tej chwili, kto nucił piosenkę... Wszyscy, wszyscy, gdy usłyszeli ten nielitościwy, martwy zew, truchleli w grozie i gotowali się na cios nieszczęścia. Zła wieść grzmiała wyraźnie, wlokła się powtarzając swe straszliwe słowo, jej ponadludzki dech wołał, trwożył, dręczył bez końca, pod jego wściekłym naporem łamało się serce, drgały cicho brzęcząc szyby.
— Ratujcie mnie... Ratujcie... Dobrzy ludzie... O ludzie...
Kogo miała na myśli tak szepcząc we trwodze? Nikogo. Czyż jest ktoś tak nieskończenie dobry, żeby zrozumiał jej rozpacz i mądrem słowem, odgadnięciem prawdy utulił jej złowrogie przyczucie?... Pomyślała o tym Ossianie Helmie — czemuż go niema przy niej teraz właśnie? Nie przychodzi w najgorszej potrzebie, niedobry, niewierny... Dawno go nie było, pojechał daleko, kiedy ona jest najnieszczęśliwsza. Zapragnęła jego milczącej obecności, jego spokojnego spojrzenia... Ojciec znowu gdzie? gania po świecie, zresztą, cóż ojciec...
Holownik zachłysnął się i urwał nagle, uczyniło się przeraźliwie cicho i doktór Ossian Helm stanął w progu. Nie wierzyła własnym oczom.
— To pan? To pan naprawdę?
— Jestem, witam panią. Może nie w porę?
— Ach, w porę!
Poraz pierwszy powitała go radośnie. Zaczęła szybko mówić o byle czem, o niczem, urywając zdania, jakby jej brakło tchu. Zarzucała go pytaniami, nie dając mu odpowiedzieć, ani wtrącić jednego słowa. Pytała o Berlin, skarżyła się na ojca, że pojechał przeziębiony, oznajmiła, że syn adwokata Minna poległ pod Lombardsyde, że młody Schramm przedwczoraj otruł się, ale go odratowali. Wuj Niemeyer z Hannoweetr wybiera się do nich, w „Badische“ zanosi się na strejk głodowy, bo od tygodnia zupełny brak dowozu. Wczoraj eksplodowały dwa nowe generatory. Same wypadki! W Germersheim zapalił się wielki statek-cysterna, cała benzyna poszła z wodą. Wczoraj przez cały dzień płynęły Renem zdechłe ryby — wielkie i małe. Nikt nie przypuszczał, że w Renie mogło być tyle ryb. Pomimo zakazu policji ludzie je wyławiali i jedli. Nareszcie lada dzień otrzyma wiadomości o mężu. Właśnie pani von Senden pojechała do Wilhelmshaven i obiecała natychmiast napisać...
Zamilkła i z niepokojem wpatrzyła się w niego. Pomimo zmierzchu dostrzegła w nim wielkie zmiany, wyczuła w nim coś wrogiego. Było to zatajone i złe, mimo jego zwykłego dobrego uśmiechu.
— Co się z panem stało? — zapytała z bólem w głosie.
— Ze mną?
— Jest pan jakiś zupełnie inny... Pan coś przedemną ukrywa...
Wpatrywała się weń, wpatrywała. Poskoczyła do ściany, odkręciła światło. I nagle krzyknęła wysilonym, obcym głosem:
— Niech pan mówi odrazu! Już! Natychmiast!!
— Pani Rito...
— Nie! Nie! Niech pan jeszcze nie mówi! Błagam pana...
Zgasiła światło. W pokoju uczyniło się zupełnie ciemno. Claude zaledwie ją dostrzegał na tle okna. Holownik znowu odezwał się, teraz już skądś zdaleka, jego głos przytłumiony jęczał posępnie, roznosząc innym dalszym ludziom żałobną wieść.
— Proszę pani...
— To ty, Charlotto?
— Jakiś człowiek do pani... Mówi, że jest z fortu Schilling, jakiś marynarz.
Claude uczuł, jak chwyciła go za ramię mocno, oburącz. Dygotała.
— Ratuj mnie — zaszeptała — pomóż mi... O Boże miłosierny... Cóż teraz będzie? Panie Helm, co ja mam robić?
— Pani pozwoli, ja się rozmówię z tym marynarzem.
— Nie! Ja nie pozwalam!
— Proszę pani, to ja go odprawię — odezwała się Charlotta.
— Za nic w świecie! Zawołaj go, niech tu wejdzie. Przepraszam pana, panie Helm, jestem dziś wyjątkowo zdenerwowana.
Zaświeciła lampę, stojącą na stole w kącie saloniku. Ciemno-niebieski abażur stłumił światło i napełnił pokój martwym księżycowym półzmierzchem. Oczy Rity biegały w popłochu, ich spojrzenie było niewidzące i błędne. Claude nerwami wyczuł jakąś groźbę, wiszącą nad nimi. Ten marynarz... Trzeba było koniecznie coś uprzedzić, odwołać rzecz, która ma się stać. Ale było zapóźno. Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki niemiłosiernie skrzypiących butów. Rita odwróciła się do okna, na progu ukazała się wyniosła postać w grubej marynarskiej kurcie i skłoniła się niezgrabnie. Był to człowiek potężnej budowy ale przerażająco wychudły, szeroka kurta wisiała na nim jak na kiju, a twarz w przykry sposób przypominała trupią czaszkę, w sinem świetle lampy była okropna. Rita podchodziła do tej postaci zwolna, opornie, jakby przemocą pchana. W twarzy jej zakrzepło przerażenie. Claude stanął między nią a złowrogim gościem jakby chciał jej bronić.
— Pan... do mnie?
— Tak jest. Ja do pani komendantowej w krótkiej sprawie... Bo ja jestem z UC 17... I pan komendant mi nakazał... Ale nie mogłem do tej pory... Długo chorowałem... Leżałem w szwedzkim szpitalu w Hahnstad... Pięć tygodni... Potem mnie wyprawili... Znowu leżałem... Już w naszym szpitalu... We Flensburgu... Potem mnie odesłali do Kiel... Dopiero przed tygodniem wypuszczony jestem na urlop... Za pozwoleniem pani komendantowej... Melduję się posłusznie... Jestem podoficer nawigacyjny floty, Gebeschuss, sternik.
W głosie, który to mówił, nie było nic człowieczego. Zgrzytliwy, martwy szept wychodził jakby z blaszanego głośnika. Zacinał się co chwila, był przenikliwy, świszczący, sztuczny, przerażająco wyraźny. Był wysilony, jakby przemagał niezmierną trudność, dźwięczała w nim niemoc i jakby szyderstwo. Tak mogła szeptać jakaś naśladująca człowieka maszyna.
Sternik urwał i odpoczywał, gwiżdżąc oddechem. Rita zapatrzona w niego skamieniała. Claude wyrwał ją z osłupienia, zaprowadził do kanapy i posadził bezwolną i posłuszną. Gestem poprosił siadać marynarza. Ten usiadł i milczał. Wyglądał jak widmo; gdyby nie połysk zapadniętych oczu i świst oddechu można go było wziąć za trupa usadzonego w fotelu. W tej twarzy jasno kościstej i nieruchomej nie znać było żadnej myśli ani śladu jakiegokolwiek czucia, rozpościerała się na niej martwa maska śmiertelnego wyczerpania. Minuty upływały i wreszcie ta cisza stała się tak okropną, że Claude, po tysiącu rozpaczliwych pytań — co robić, bojąc się spojrzeć na Ritę, przerwał milczenie i natychmiast tego pożałował.
— Więc, panie sterniku... Bo pani baronowa, rzecz prosta, spodziewa się jeszcze wciąż...
— Nieprawda, panie Helm! Niczego się nie spodziewam! Panie Gebeschuss, proszę mówić dalej, jak było. Ja pana dobrze znam z opowiadań męża — niech pan mówi. Ale pan jeszcze chory — Charlotto! Podaj wino i cośkolwiek do zagryzienia! Panie Helm, niech się pan nie obawia o mnie. Będę zupełnie spokojna, żadnych spazmów...
— Pani jeszcze nie wie, co on powie...
— Wiem, dobrze wiem.
Opowieść sternika była niegadatliwa. Snać w chorobie nauczył się szczędzić słów.
— Nad samem ranem pan komendant i pan zastępca postanowili spróbować jeszcze szczęścia... Sieć nie popuściła ani o włos... Śruby, wszystkie stery zapętane... Jak było tak zostało... Tedy ostatnia próba, puszczać się po jednemu z powietrzem, wyniesie nie wyniesie, zabije nie zabije... Do stracenia my nie mieli nic... A wyrzuci żywego, nie rozbije po drodze o żadne żelazo, to Anglik, co nad nami waruje, może pomoże i tego człowieka wyciągnie... Może dostrzeli... Może tylko popatrzy sobie spokojnie, aż ludzie pokostnieją i na jego oczach zmarzną na śmierć... Nie słyszeliśmy nigdy, żeby się kto kiedy tym sposobem ratował, ale co... Napuściło się powietrza ze zbiorników, aż dusiło... Pan zastępca wyszedł na górę odmykać pokrywę i odrazu go porwało... Wody sporo przecieka, ale naogół się trzyma... Wypychamy jednego po drugim, ja byłem w kolei jedenasty. Każdemu pan komendant powtarzał — że jakby łaska boska... to do Ludwigshafen, do pani komendantowej. Powiadał przy tem — to nie rozkaz, ja proszę... Mnie jeszcze rękę podał i wypchnął. A kiedy mnie poderwało z drabinki, to na dole stali wszyscy we wodzie już po szyję... To jest wszystko, proszę pani komendantowej, co miałem do zameldowania...
— To już wszystko?
— To już wszystko i więcej nic, bo lecąc w górę urżnąłem o sztangę od schodów i ocuciłem się dopiero na rybackim statku, na szwedzkim.
— A tamci?
— O tamtych nic mi nie wiadomo... W jakie dwie godziny po mnie „Frederica“ wyciągnęła jeszcze dwuch, to był młodszy mechanik Krech i podoficer torpedowy Hoppe... Jeden miał całkiem głowę rozbitą a drugi, ten Hoppe, był cały, ale też pływał już nieżywy, bo zmarzł.
— A później?
— Potem, powiadali, nawaliła mgła i nic już nie było widać przez cały dzień... A tę sieć, przez którą my przepadli, to włóczył za sobą torpedowiec... Jeszcze z wieczora warował nad nami i czekał, ale nocą trafił widać na minę, bo wyleciał w powietrze... Przerwało go przez pół i nie uszło ani żywego ducha... Tak gadali ludzie z „Frederici“, rybaki, te Szwedy...
— No i co więcej, panie Gebeschuss? Niech pan sobie przypomni... Proszę, niech pan pije, wino chyba dobre? Jabym chciała znać najdrobniejsze szczegóły...
— Wino doskonałe, pani komendantowo, ale musiałbym zebrać myśli, żeby wszystko opowiedzieć... Bo kiedy więcej mówię, to mąci mi się w głowie...
— To nic, my poczekamy...
Długie milczenie. Sternik Gebeschuss odpoczywał, dysząc ciężko, chwilami przymykał oczy i twarz jego zamierała. Po tem, co opowiedział, wydawał się zjawiskiem nieprawdopodobnem, widziadłem z niedobrego snu, upiorem z głębiny morskiej. Budził się, odmykał oczy, popijał ze szklanki, a gdy dopił, Rita dolewała mu natychmiast. Korzystając z chwili Claude uczynił mu znak i sternik zrozumiał go odrazu. Odpowiedział potakująco ledwie dostrzegalnem mrugnięciem powiek. Posiedział jeszcze, dopił wino, podziękował za więcej i zaczął się dźwigać z fotela. Z trudem wyprostował się. Za nim powstali Rita i Claude, oboje wyglądali przy tym olbrzymie jak dzieci.
— Więc cóż, panie Gebeschuss?!
— A nic, pani komendantowo... Nie pamiętam. Jak mnie przepytywali i męczyli we sztabie floty w Kiel... A nic więcej nie umiałem powiedzieć... Kazali mi napisać... Napisałem, ale to był krótki raport... Nic oni się nie dowiedzieli odemnie więcej, niż pani komendantowa... Co było więcej? Może co było, może i nie było... Zapomniałem i już...
Wyprostował się, trzasnął obcasami po żołniersku i odchodził.
— A mój mąż? Gdzież on teraz może być?.. Jeśli pan się uratował...
— Pan komendant? U nas we flocie to jest tak, że komendant ratuje się na ostatku... Ja byłem jedenasty, czyli że za mną czekało nas jeszcze dwudziestu i jeden...
— Aha... I wszyscy już stali w wodzie po szyję?
— Tak jest, po szyję, pani komendantowo.
— Dobrze. Dziękuję panu bardzo. Gdyby pan czego potrzebował, to jestem zawsze gotowa... Gdyby się panu coś jeszcze przypomniało, to pan do mnie napisze, prawda?
Gebeschuss skinął głową i poszedł. Ciężkie skrzypiące kroki oddalały się, głuchły, ucichły, gdzieś tam trzasnęły drzwi.
Rita zadumała się i stała pośrodku pokoju. Claude myślał bezradnie, co też teraz będzie. I niespodziewanie ogarnęła go fala najserdeczniejszego wzruszenia. Troska tej Rity baronowej von TebbenGerth stała się jego własną, rodzoną. Ona sama? Nie było ofiary, którejby dla niej nie uczynił teraz. Teraz i zawsze. Odezwało się w nim serce, sponiewierane przez wojnę, zmartwiałe i skrzepłe. W tej chwili ożył w nim człowiek, ten, którego sam zdusił był w sobie i zatracił przez wysiłek rozumu, ażeby przetrwać wojnę. Odpadła jak skorupa sztuczna mądrość i w duszy pojaśniało. Te czasy straszliwe, ten wrogi kraj, ta jego rola zdradziecka — wszystko stało się naraz jak przez czary wiosennie urocze, młodzieńczo piękne. Los tak chciał, żeby przez wszystkie piekła doszedł do tej chwili. Ażeby błądząc przez bezdroża wojny spotkał Ritę i przed nią się ukorzył. Czyż nie w tem było wypełnienie jego żywota? Któż wskazuje człowiekowi jego szczyty, najwyższe napięcia, cel życia, sens życia i jego godny koniec? Niema na to rad, wskazań, nakazów, bezsilny jest rozum i namysł. Wszystko — w natchnieniu serca, całe życie — w jednej chwili...
Jeszcze raz obejrzał się wokoło, jakby po raz ostatni pytając, gdzie on jest, co czyni, czego chce? Obudzić się? Uciekać? Dokąd uciekać? Od czego?
Pokój tonął w ciszy, w niebieskawym zmierzchu. Wszystko tu było niepewne, jakby kiedyś przyśnione, zatracały się zarysy sprzętów, przestrzeń kurczyła się, to znów rozstępowały się ściany. Majaczył w kącie czarny połysk fortepianu z białemi kartami nut na pulpicie, majaczyły na ścianie złote ramy portretu.
Tyżeś to jest, człowieku nieznany, baronie von Tebben-Gerth? Na to pytanie rozjaśnił się w ramach cień ludzkiego kształtu, zapełgał raz i drugi jak dopalona świeca i zgasł. Spoczywaj w pokoju...
Jarzyły się z poza Renu sznury lamp i setki okien fabrycznych. Stary zegar cicho, niezmordowanie klekotał swoje sekundy, z półki bibljotecznej biała marmurowa głowa Goethego dumała nad światem, nad tą wojną i nad nimi dwojgiem. Rita stała przy oknie, jej czarna sylweta otoczona była jak gwiazdami rojem świateł zakładów „Badische“. Claude podchodził ku niej zwolna, krok za krokiem. Sen trwał, ale strach było spłoszyć go skrzypnięciem posadzki, głośniejszym oddechem, myślą. Wszak wizja Rity mogła zgasnąć, a z nią nowy, niewiarogodny jego świat. Urwie się nagle, zamilknie jak ostatni akord symfonji, która nie powtórzy się nigdy. Rita, baśń fantastyczna podobna mgle wieczornej nad leśnem jeziorem... Cmentarna brzoza płacząca, na wieczny czas pochylona nad mogiłą... Osmętnica, żyjąca nieutulonym żalem, skazana bez ratunku, żeby zostać na świecie jeno cieniem...
Bądź jaką jesteś — ale zostań! Nie znikaj jeszcze, nigdy z mych oczu nie znikaj...
— Czy pani mi każe odejść, czy mogę przy niej zostać?
Odwróciła się od okna, spojrzała nań bezwiednie, przelotnie i ostrożnie, na palcach, jakby się skradając, znikła w ciemnym kącie, rozpłynęła się w ciszy. Claude czekał w uniesieniu, jak gdyby od tego, co teraz nastąpi, zależał jego los. Czego się spodziewał? Nie wiedział. Pragnął dostąpić cudu, zatracić się w ekstazie, oderwać się od wszystkiego, co było ongiś w czasach pradawnych — przed tą chwilą. Roztapiał się w nicości, obezwładniony. Może na zawsze utonie w pustce i zaprzepaści swój los, może sam sobie stanie się obcy i obojętny, a każdy zrobi z nim co zechce?... Może otrząśnie się ze złudy opętania? Powróci do siebie i nadal będzie człekiem prostym, zwyczajnym, wplątanym jeno w poczwarne rzuty i skręty huraganu dziejowego? Zostanie z piętnem tragicznej swojej śmieszności, jako pył, jako nic — ofiara wśród miljonów jemu podobnych.
A może i to wnet, natychmiast — rozsunie się przed nim zasłona, która od dnia urodzenia odgradzała go od prawdy jego przeznaczeń? Dostąpi łaski cudu — odnajdzie siebie i własną drogę...
Czyjaś ręka, lekka jak westchnienie, dotknęła strun jego duszy. Oddźwiękły ledwie dosłyszalnym szeptem i wypowiedziały słowo najtajemniejsze, to samo, które zawsze spoczywało na dnie duszy, uśpione, niepoznane. Zaczęło się misterjum ekstazy.
...Błąkały się tony najcichsze, szybko zmienne. Urywała się ich myśl, powracała, szukała drogi i wyrazu. Pytała, wątpiła, zamilkła na długo raz i drugi. Sięgała wkoło siebie jak niewidoma w miejscu obcem, nie poznając niczego. Bezradna, spłoszona, znękana myśl zamierała — zagasła... Cisza.
Odezwał się jeden ton i uderzał głucho jak jęk dzwonu, jak dalekie, dalekie echo dział, bijących miarowo, kolejno jedno za drugiem. Przewinął się i przebrzmiał motyw dręczącego pytania, zatargał niepokojem i zmilkł. — Z trudem, z wysiłkiem dźwigała się ku czemuś melodja posępna, jeszcze spętana, wlokąc niezmierny ciężar cierpienia. Zmaga się ze straszną prawdą, lęka się prawdy, przystaje, milknie i zwleka...
Aż znienacka wydrze się jak gromem rozegrzmi zła wieść.
— Śmierć — śmierć...
Zwala się bezmiernym brzemieniem niepokonana prawda śmierci. Przygniata, w ziemię wdeptuje straszliwy żal...
Olbrzymim głosem, na wszystkie strony świata huczą chrapliwe surmy, roznoszą, powtarzają wieść — żałobę, aby płakał naród wszystek.
— Śmierć! Śmierć!...
...A teraz własny żal, dławiące, dręczące łkanie. W bólu niepojętym wydzierają się z duszy łzy. Zapada serce coraz głębiej w otchłań nieszczęścia, żegna sprawy, radości życia, zstępuje w mrok wiecznej żałoby...
Rita grała bez końca w zapamiętaniu, do utraty sił i utraciła już świadomość tego, co gra. Ale wciąż wracała, nie wiedząc o tem, do przejmujących dreszczem akordów marsza żałobnego na śmierć Siegfrieda ze „Zmierzchu Bogów“. I za każdym nawrotem motywu śmierci dowiadywała się jakby nanowo, że nieszczęście już się spełniło i prawdą się stało. Chwiała się ze znużenia, ręce jej drżały, palce nie trafiały na klawisze, ale nie mogła przestać. Bała się ciszy, która nastąpi natychmiast po ostatnim dźwięku. Ta cisza wciągnie ją w jakiś okropny odmęt, w tej ciszy wypowie się na nią wyrok, będzie musiała poddać się i zginąć. Ona gotowa, o, dawno gotowa, ale jeszcze, jeszcze bodaj jedną chwilę...
Na fortepianie z lewej strony od ściany na wysuwanej hebanowej tafelce, gdzie dawniej stawiało się świece, leżała na swem zwykłem miejscu maleńka chińska skrzyneczka z oliwnego drzewa z bronzowem okuciem. Kiedyś przywiózł ją Fell z podróży z eskadrą na Daleki Wschód. Wprawiona w nią była na spodzie szkatułeczka do nakręcania z miłym, starym menuetem, ale zostawało jeszcze dużo wolnego miejsca na przeróżne drobiazgi. Rita spogląda na nią z utęsknieniem, ale jeszcze odtrąca ją strach. Igra ze skrzyneczką jak dziecko, które ciągnie, kusi psota, rzecz surowo zakazana. Co będzie? Ejże... Ejże... Jest znowu maleńką Ritą, cudownie szczęśliwą, bez trosk, bez myśli — ale cóż, tej skrzyneczki za nic nie wolno ruszyć. Dlaczego? Nie wolno i koniec! Też dopiero... A jeżeli nikt nie zobaczy? Tylko zajrzy, delikatnie odemknie wieczko, niczego nie ruszy, nie! Potem się nie przyzna. Oszuka mamusię? Nie, nie oszuka, jakżeby mogła? Ona tylko troszeczkę odemknie śliczne pudełeczko, zajrzy przez maleńką szczelinkę... Nagle klawisze zadźwiękły zgrzytliwym fałszem.
Same ręce porwały skrzyneczkę, otwarły — zimno w dłoni, zimno w mózgu...
— Fell... Fell... Ja nie mogę bez ciebie,.. Nie mogę... Nie mogę...
Ktoś ją porywa za ręce, rozkrzyżowuje przemocą. Szarpie się, broni się. Skrzyneczka pada na ziemię. Czyjeś ramiona zaciskają się na niej. Napastnik łamie jej palce, rozdziera zaciśniętą dłoń. Strzał! Drugi strzał...
Rita stoi oparta o ścianę, cała zdrętwiała z przerażenia patrzy na zbroczoną rękę doktora Helma, krew bije z rękawa i już ścieka na podłogę. Ze zdumieniem patrzą nawzajem w swoje twarze pobladłe i zmienione, ze zdumieniem słuchają słodkich cichuteńkich dźwięków mozartowskiego menueta, które sączą się z porzuconej na ziemi chińskiej skrzyneczki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.