Tajemnica Renu/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Greta von Senden ocknęła się ze snu i długo leżała w odrętwieniu, niepewna gdzie się znajduje. Roje przyćmionych myśli przesłaniały się nawzajem, prześcigały się, pomieszane w przestrzeni i w czasie. Wszystko równocześnie było i nie było. To, co jest teraz, stawało się przelotnem wyobrażeniem o dalekiej przyszłości. Teraz? Teraźniejszość — ten dzień i godzina były nieobecne. Ciemny pokój, czerwony odblask od drzwiczek pieca i huczący ogień — to dom rodziców w Dreźnie. Za chwilę będzie musiała wstać i śpieszyć do szkoły... Uśmiechnęła się do niej gwarna klasa pełna koleżaneczek i doroczny bal szkolny, który wypada za trzy dni. Biała sukienka z falbankami, z niebieskiemi wstążeczkami wisi gotowa w szafie. Mama obiecała, że dziś nieodwołalnie kupione będą lakierowane pantofelki, takich nie miała jeszcze nigdy w życiu — co za radość... A na balu napewno będzie prześliczny kadet niewiadomego nazwiska, który na ulicy za każdem spotkaniem obrzuca ją czarodziejskiem spojrzeniem.. I kadet już tańczy z nią walca, wszyscy patrzą na najpiękniejszą parę. Kadet przyciska ją mocniej, wytańcowuje ją z sali do jadalni, krążą dokoła wspaniale zastawionego stołu, potem wpadają do pustego, słabo oświetlonego pokoju, a potem już tańczą w ciemnościach. Ziemia wymyka się z pod ich stóp unoszą się w górę, wirują coraz szybciej i szybciej, kadet miażdży ją w uścisku i nagle żar i płomień ogarniają usta, płonie cała, wytryska z niej niepojęta, niezaznana, szalona radość... Co za wstyd... Co za szczęście...
Zasypia, ale coś ją ostrzega — nie śpij! Nasłuchuje — szmery w ciemnościach, mysz gryzie coś zapamiętale pod podłogą, mucha piszczy żałośnie, dręczona przez pająka. Mucha wysysana żywcem rozpaczliwie wibruje skrzydełkami, ciszej, mocniej, tony zmieniają się, dochodzą do najwyższego napięcia bólu, strachu... Greta nie może tego znieść, zrywa się i szuka pająka. Nie może znaleść kontaktu, nie może trafić do okna, błąka się w ciemnościach potrącając o mnóstwo nieznajomych sprzętów, albowiem jest w obcym domu. Mucha już ucichła. Obżarty pająk w ciemnościach rechoce szyderczym śmiechem. Jest to obrzydliwe i straszne. Teraz pająk jej szuka. Dygoce, z przerażenia nie może krzyczeć, ucieka macając wokoło, naraz rękami natrafia na okropną wielką głowę, łysą i lepką. Obejmują ją potężne macki, wielokrotne twarde, włochate ramiona oplątają się dokoła jej ramion, bioder, nóg, zawisa na niej ciężar, obala ją, przytłacza do ziemi, obrzydła, żarłoczna gęba wpija się w nią i ssie. Wówczas, starając się naśladować muchę, zaczyna piszczeć przenikliwie, najcieńszym, świdrującym głosem. Ohydnie mlaskając i sapiąc pająk wyciska z niej życie, wypija krew do ostatniej kropli. Już nie słyszy własnego głosu. Umiera.
Budzi się. W piecu huczy, za oknem przechodzi oddział piechoty. Przez szczelinkę kotary wciska się biały dzień. Za nic nie chce dnia. Nakrywa się z głową i z rozpaczy zasypia. Udaje, bo wie, że już nie zaśnie. Odpędza złe myśli, cóżby dała za to, żeby one były tylko złemi snami. Udaje, broni się. Takie myśli są wręcz niemożliwe, są głupie i warjackie, lepiej spać. Udaje, wymyśla sny. Idzie jej łatwo, wszystkie sny są gotowe, biegną jeden za drugim, jak na zamówienie, są okropne, tak jak powinny być prawdziwe sny. Jęczy i odpędza od siebie koszmary, napróżno. Obiegły ją straszliwe zmory. Wrzeszczy nad nią gromada obcych mężczyzn, śpiewają każdy co innego, wszyscy pijani. Ubrani w morskie kurtki, niektórzy do pasa nadzy, kilku zupełnie nagich. Przerzucają ją z rąk do rąk obnażoną, pijaniusieńką... Co chwila oblewa ją któryś winem z butelki. Raz po raz porywa ją któryś i najbezwstydniej na oczach wszystkich, tak brutalnie... Krzyczy, broni się.
— Zlitujcie się, już nie mogę, za nic nie chcę... Ja doprawdy umieram...
Jest niemożliwie ciasno, wszyscy duszą się w żelaznej skrzyni bez żadnych sprzętów prócz żelaznego stołu i na tym zimnym stole... O Boże, ratuj. — Znowu... Śmieje się nad nią, ryczy, świeci zębami mnóstwo pijackich twarzy, znowu zlewają się na nią strugi czerwonego wina... Za innymi, jak zarażona, sama zaczyna się śmiać bolącym opętanym śmiechem.
...Zatulona w pled drzemie w wagonie. Ruch, głuchy łoskot kół kołysze ją do snu. Wypoczywa rozjątrzone, splugawione ciało, dusza oddala się od tego, co było tej nocy, już zapomina. Za pół godziny będzie wolna od gnębiącej zmory. Błogi sen przygarnia ją do siebie, koi, przebacza... Gdy otworzyła oczy, młody człowiek siedzący naprzeciwko w futerku z lisim kołnierzem odwrócił od niej spojrzenie. Ten sam. Widziała go w Kiel w kabarecie „Zielona Maska“, a potem w forcie wojennym, gdy już trochę pijana siadała do motorówki, żeby jechać do eskadry na resztę nocy... Znać, że chce do niej zagadać... Więc przymyka oczy i udaje, że zasypia... Ale on przemówił zcicha, spokojnie, niby do siebie. Zdrętwiała. Słucha... Ten człowiek wszystko o niej wie... Czyta jej dzieje jak z książki, gdzie wszystko o niej zapisane. Książka jest francuska. Ale on fatalnie wymawia... Ach, i to jeszcze... Rzecz, o której nie wie nikt na świecie... Teraz grozi... Teraz wyznacza jej spotkanie... Nakazuje... Nie może dłużej — otwiera oczy. Młody człowiek czyta półgłosem książkę w żółtej okładce.
— Może pani przeszkadzam? Czytam głośno dla wprawy w języku. Będę już ciszej...
— Proszę bardzo! To mi nie przeszkadza.
— Dziękuję pani...
..Zabłądziła w nieznajomem mieście, śpieszy na dworzec i nie może trafić — ucieka. Za wszelką cenę, za cenę życia musi ukryć gdzieś papiery, które ukradła. Czuje za sobą pogoń, wszyscy przechodnie patrzą na nią podejrzliwie. Byle dopaść... Gdzież ten dworzec? Dworzec ucieka przed nią, kryje się chytrze w labiryncie nieznanych ulic, odzywa się to tu, to tam, dalej, bliżej gwizdem parowozów, łudzi cierpkim czadem węglowym. Słyszy za sobą wołanie zdyszanych, biegnących ludzi — Złodziejka! — To ona! Ona! Łapaj! Trzymaj! Terkoce za nią, zacina się, strzela motocykl policyjny. Ach, dworzec... W tłoku oddziału bagażowego widzi zdaleka okropną głowę w kraciastej czapce sportowej, wysterczającą ponad wszystkie głowy. — Pan nie wie, o której odchodzi pośpieszny do Kolonji? — Za dziesięć minut, łaskawa pani! Długie wstrętne palce chwytają zwitek — jaka ulga...
...Ubiera się pośpiesznie, wciąga pończochy, ręce jej drżą z odrazy. W głębokim fotelu klubowym sterczą jasnokościste cienkie kolana, rozwala się brzuch rozdęty, pajęcze piszczele rąk, splątane długiemi palcami, rozparte śpiczastemi łokciami, fajka dymi w zębach. Maleńkie, wysadzone, czarne oczka, tępy nos, skąpe, sterczące szczeciny wąsów, płaska, łysa czaszka, obleśny uśmiech kanalji zbrodniczej.
— Jak pan chce, ale zapowiadam, że kraść dla pana nie będę. Co pan tylko chce — byle nie to.
— Będziesz robić wszystko co każę. Musisz! Zrozumiane?
Wie o tem i wybucha płaczem. Kanalja w fotelu, olbrzymi długi szkielet, włochata skóra i krzywe kości z ogromnym, wydętym brzuchem pośrodku to jej władca i pan. Cóż za obłąkany sen...
Trudno już dłużej kłamać sny. Przez odmęt skołatanej głowy, przez rozpaczliwy wysiłek zaprzeczenia, przez mrok panujący w pokoju, przez kołdrę, narzuconą na głowę, przebija się to, co jest — spokojna, niemiłosierna rzeczywistość. Co robić? Płakać? Kląć ostatniemi słowy?
Krzyczeć w niebogłosy?
Zwarjować?
Odrzuciła kołdrę i wstała spokojnie. Rozsunęła zasłonę, podniosła roletę, blask słońca ciął ją tak brzytwą prosto w udręczone oczy. Gwałtownie odwróciła się od okna i znalazła się twarzą w twarz ze swojem odbiciem w wielkim lustrze. Odtrąciło ją to nieznośną brutalną prawdą. Wszystko naraz odbiło się w lustrze, wszędzie żywe ślady, w oczach, w całej twarzy, na nogach. Była napiętnowana, cała okryta obrzydliwością. Uciekła...
W jadalni stół był nakryty do śniadania, poczuła głód. Na ścianie portret z czasów panieńskich, na rok przed ślubem. Mądre, wesołe oczy i uśmiech witały niezaznane, nienapoczęte jeszcze życie. Promieniała pięknością duszy. Wspaniałe sploty jasnych włosów, spięte po grecku, błękitna tunika, obok w rosenthalowskim złoconym wazonie garść narcyzów. Tak było pięć lat temu... Była czysta, jak te narcyzy. Najbardziej pożałowała włosów, łzy stanęły jej w oczach — poco, poco się tak oszpeciła.. Uciekła od portretu, stanęła w oknie.
Z góry widać podwórze koszarowe, odgrodzone od ulicy wysokim murem. Orkiestra ze sztandarem — bataljon marszowy odchodzi na front. Plutony siarczyście wytupują paradny krok w defiladzie przed generałem, grzmią trąby. Wszystko dobrze, ale pod murem przeciąga kompanja — same dzieci, ni li chłopcy, mizeractwo zabiedzone... I ci także?... Z drzwi koszar wypełza na podwórze gromada jakichś pokracznych, podstarzałych niedojdów. To mają być żołnierze? Ustawiają się niedołężnie w dwurząd, na każdej twarzy wypisane nieszczęście.
Ochoczo grzmią trąby, bataljon marszowy ryczy — Hoch! Hoch! Hoch! Przed zamkniętą bramą tłum kobiet, zajęły całą ulicę, wynędzniałe, zapłakane, stoją w milczeniu, zbierając siły na chwilę gdy przez rozwartą bramę z orkiestrą na czele wy stąpią bohaterskie czwórki ich mężów, ojców, żywicieli w uroczystym marszu przez miasto na dworzec, a stamtąd...
Pani Greta nie mogła na to patrzeć. Odeszła od okna, pokręciła się bezmyślnie po mieszkaniu, aż znowu panieński portret zastąpił jej drogę. Wówczas pobiegła do biureczka w sypialni, wysunęła znajomą szufladkę, choć dobrze wiedziała, że nic tam nię znajdzie. Zaczęła szukać w podróżnej walizce, wyrzucając wszystko na podłogę, śpieszyła się jak opętana, z rozpaczliwą samowiedzą, że czyni to napróżno. Pobiegła do dawnego gabinetu męża, tam w szafie bibljotecznej za książkami miała swoją skrytkę. Może stanie się cud? Może tam...
I w ostatniej niedoli padła w fotel przed biurkiem. Porucznik von Senden spojrzał na nią ze ściany. Wybuchła podłym śmiechem załganym i usiłowała szydzić. Mówiła do portretu przez łzy. — Wszystko djabli wzięli, a on tu został... Senden, żyjesz, czy ziemię gryziesz? Co robisz? Czy ty już też jesteś łajdakiem?
Dzwonek. Z przedpokoju głos znajomy. Zerwała się, pobiegła.
— Masz?! Masz?!
— Greta, jak ty wyglądasz? Uspokój się.
— Nie mogę... Dawaj zaraz... Najdroższa!
Pani Hipper, pięćdziesięcioletnia, ongiś i teraz jeszcze piękna pani, przytuliła ją do siebie i wpiła się w jej usta. Greta poddawała się jej, dygocąc z niecierpliwości, wreszcie oderwała się i chwyciwszy jej torebkę z jaszczurczej skóry, pobiegła do sypialni. Pani Hipper zasiadła przy stole i kazała podawać śniadanie.
— Klarchen, co słychać?
— Pani przyjechała o jedenastej, okropnie zmęczona drogą. Nic jej nie mówiłam o panu Hansie. Nie wiem, czym dobrze zrobiła?
— To nic, mały jest coraz lepiej. Właśnie stamtąd wracam. A nikogo tu nie było przez ten czas?
— Dowiadywał się tu jakiś stary pan, taki szykowiec, nie mogłam się go pozbyć. Przystawiał się do mnie na całego, wreszcie poszedł, wetknął mi w łapę dziesięć marek.
— O co pytał?
— Niby o nic specjalnie, ale gadał jak młyn, chciał obejrzeć mieszkanie, wedle ogłoszenia. Oprowadziłam go.
— Nie trzeba było, Klarchen. Czy był i w gabinecie?
— Wszystko mu pokazałam.
— Aleś go nie zostawiała samego?
— A, broń Boże, tylko na jedną chwilkę podeszłam do telefonu.
— To źle. Mógł co ściągnąć.
— Proszę pani! Taki poważny pan? Czy ja nie widzę, z kim się ma do czynienia?
W sypialni rozległ się srebrzysty głos Grety, nucącej jakąś piosenkę kabaretową. Pani Hipper uśmiechnęła się.
— Greto!
— Jestem, jestem...
Wpadła w czarnej jedwabnej pyjamie, świeża, roześmiana. Wysoka, długonoga, ostrzyżona krótko, była jak śliczny zniewieściały chłopiec. Siadła na kolanach przyjaciółki, objęła ją za szyję i szeptała wśród pocałunków:
— Ty jesteś moje bóstwo... Ty moje życie... Uratowałaś mnie... Cały flakonik dla mnie? Prawda? Cały, cały... Ja muszę mieć zapas... Od pięciu dni nie miałam ani okruszynki... Tylko dlatego szalałam... Ach, co za paskudztwo...
— Powiedz mi wszystko!
— Nie mogę... Tego już za nic nie mogę... Okropności...
— W Kiel?
— Zabrali mnie na jakiś torpedowiec...
— I co? I co? Mów wszystko, wszystko! — Pani Hipper przycisnęła do siebie Gretę, oplotła ją ramionami. Na ulicy zagrzmiały trąby.
Tłum kobiet zalał chodniki i jezdnię po obu stronach kolumny, uczynił się zamęt i zgiełk, bieganina, nawoływania. Kobiety kręciły się jak oszalałe szukając, wracając, doganiając. Trudno było odnaleść swojego, wszyscy zrobili się obcy i jednakowi w głębokich hełmach, w obciążeniu bojowem, z bronią na ramieniu. Latały, krzyżowały się w powietrzu i tonęły w zamęcie imiona, imiona, imiona. Nikt się nie odzywał, żaden nawet nie spojrzał na stronę. Wszyscy, czwórka za czwórką, pluton za plutonem, kompanja za kompanją patrzeli ostro w dal, gdzie za górami, za rzekami czekało na nich jakieś miejsce, dzień i któraś godzina. Żaden nie wiedział i nie pytał, dokąd go prowadzą, każdy wspominał dawne swoje służby bojowe, przeróżne, a zawsze te same. Bywały płaskie pola, niebotyczne góry, trzęsawiska, bezwodne stepy, rzeki, jeziora, spalone słońcem wybrzeża morskie, zdradzieckie lasy. Wszędzie zastawali to samo, głębokie okopy, murowane schrony, blokhausy, przyczółki i druty, poplątaną gęstwinę rowów dobiegowych i chodników. Gdziekolwiek los nimi rzucił, zakopywali się w ziemię, tam walczyli, tam ginęli. Przemierzyli kraje północy i południa, wschodu i zachodu. Wszystkie strony świata, zaznały ich niemieckiego miecza i wszędzie rozrzucone były ich kości. Starzy żołnierze... Jedni pamiętali wybuch wojny i Marnę, inni przełom pod Gorlicami, zdobycie Warszawy, ci byli w Karpatach, ci nad Sommą, ci w Argonnach, tamci pod Verdun. Ten był ranny nad Dniestrem, ten w Rumunji, ten w Serbji, ten w Turcji. Żołnierze z pod Rygi, znad jeziora Narocz, z Tyrolu, z Gorycji, z nad Piave, z nad Tagliamento. Wybrani z rozbitych pułków, z różnych dywizyj, korpusów, armij, najdzielniejsi, którzy przetrwali wszystko — bataljon szturmowy Nr. 117. Każdy pamiętał swoje, ale bataljon pamiętał wszystkie fronty, wszystkie natarcia, wszystkie odwroty — znał i pamiętał całą wojnę. Co sobie myślał który, czego chciał? Czem się gryzł? Czem się truł? Wszystko jedno. Albowiem bataljon tysiącgłowy szedł twardym krokiem mierzonym, jakby szedł jeden człowiek. Bojowa machina zbudowana przemądrze, spojona z żelazną mocą, nastawiona była na ślepą żądzę boju, na krew, na zwycięstwo.
To głosiły trąby bataljonu i jego grzmiący krok.
Zbiedzeni przechodnie, mieszkańcy starego Heidelbergu zatrzymywali się i setkami oczu patrzeli w, twarze przechodzących żołnierzy. Patrzeli z żalem, że oto i ci jeszcze zginą i nie wrócą. Patrzeli z otuchą — dzielnych żołnierzy mają jeszcze Niemcy! Niektórzy wołali — niech żyje armja! — Kończcie tę wojnę! — Na Paryż! Krzyczeli — Hoch Vaterland! Hoch Kaiser! Okrzyki były nikłe, jak gdyby mieszkańcy Heidelbergu w tym czwartym roku wojny nie mieli sił ani głosu.
Dzielnie maszerował bataljon, nie gorzej niż za najlepszych czasów. Niebawem została w tyle większość odprowadzających kobiet, rozciągnąwszy się w bezładną, rozproszoną gromadę. Pierwsze ustały stare babki i matki z niemowlętami na ręku. Śpieszyły jak mogły, kłapiąc po bruku drewnianemi chodakami, ciągnąc za sobą po dwoje, po troje, po czworo krzyczących, zapłakanych dzieci. Wlokły się beznadziejnie, wiedziały bowiem dobrze, że dopóki bataljon się nie zawagonuje i nie odjedzie, na dworzec nie wpuszczają nikogo z publiczności. Szły coraz wolniej, ustawały, ostatnia czwórka oddawna znikła im z oczu za rogiem ulicy. Nie dochodził nawet dźwięk trąb...
Pani Greta wyszła z domu uśmiechnięta, z blaskiem w oczach. Spowiedź przed przyjaciółką, jej pieszczoty subtelne, kąpiel i dwie dawki białych kryształków z weneckiego flakonika dały jej zapomnienie wszystkich brudów, żalów, strachów, przywróciły jej zwykłą nie dbającą o nic lekkomyślność. Serce napełniło się dobrocią, wszystkie jej myśli były szlachetne. Śpieszyła na dworzec, gdyż od dwuch tygodni nie była u rodziców, a tymczasem ten mały, głupi Hans o mało nie sprowadził na dom nieszczęścia. Po drodze zatrzymała się przed sklepem kwiaciarskim. Śliczne kwiaty... Przynajmniej tego jeszcze nie brak biednym Niemcom, choć kwiaty w tych czasach to zbytek. Zbytek, ale i rzecz najpierwszej potrzeby — codzień przybywa tyle mogił bohaterów... I w niespodzianem natchnieniu weszła do sklepu i kazała sobie zapakować wszystkie cięte kwiaty. Zabrała ogromny snop, wyłożyła zań grubą wiązkę pięciomarkówek. Do cmentarza miała blisko, szła tam jakby spełniając zamiar dawno powzięty, chciała ukorzyć się przed świętością ofiary za ojczyznę i wśród czarnych krzyżów żołnierskich żałować brudów swego żywota, bezeceństw i... zbrodni. Będzie ślubować nowe życie, odrodzone i czyste. Gotowa była przyjąć najcięższą pokutę.
Za starym zadrzewionym cmentarzem rozciągała się obszerna naga przestrzeń. W nieskończonych szeregach ciągnęły się jednakowe, wymierzone krzyże z daszkami nad kopczykami darniowych mogił. Miejscowy szpital garnizonowy był niewielki, parę pomocniczych szpitali w szkołach miejskich liczyły zaledwie po kilkadziesiąt łóżek, a jednak w czwartym roku wojny i tutaj, w zacisznem ustronnem miasteczku zdołały one zaludnić taką ogromną przestrzeń. Ze łzami w oczach obchodziła Greta mogiły, rzucając na każdą bodaj jeden skromny kwiatuszek. Padały u stóp krzyżów tulipany, fijołki alpejskie, prymule, żonkile. Wydzielała je oszczędnie, wkrótce jednak znalazła się z pustemi rękami już w trzecim szeregu mogił, a zostało ich jeszcze tyle...
Wracała zawiedziona i strasznie smutna. Nie zdołała wypowiedzieć ślubowania ani uczcić w sobie tej chwili. Wszystko się w niej załamało. Z pochyloną głową, zdręczona szła ulicą cmentarną i sama nie wiedząc kiedy stanęła przed marmurową płaskorzeźbą dwuletniej dziewczyneczki ze wstążeczką we włoskach, z kwiatkami w ręku. Wtulona w blok czarnego polerowanego granitu uśmiechała się do matki.
— Dziecino, dziecino najsłodsza, pocóżeś mnie opuściła? Gdybyś ty była żyła...
Stała długo i nie mogła się oderwać od mogiłki Zakopana tu była jej dola prawdziwa, to co być z nią powinno. Jej szczęście, godność i cześć. Gdyby nie została opuszczona, sama jedna, nie dałaby jej rady wojna. Łudząc się, kłamiąc i widząc własne kłamstwo, oskarżała los, jego przemoc i okrucieństwo. Broniła się wielomównem wyrzekaniem, wbrew oczywistości i prawdzie. Wszystkie dowody i racje odbijały się od dziecęcego skamieniałego w rzeźbie uśmiechu zmarłej córeczki.
— Może jednak będzie tego dosyć? Niepotrzebnie pani zwleka. Im prędzej, tem lepiej.
Obejrzała się i zanim ujrzała mówiącego, już wiedziała, kto za nią stoi. Wczorajszy sen z wagonu, młody człowiek w lisim kołnierzu patrzał na nią obojętnie i zimno. Pod tem wejrzeniem zadygotała ze strachu. Czyż obiecała mu przyjść na cmentarz? Zapomniała o tem. Jak mogła zapomnieć? Kto on jest?! Czego chce?! Pomieszały się w niej rzeczy byłe i przyśnione. W głowie szum i chaos. Wreszcie odgadła, uciekła ostatnia myśl. — Teraz trzeba płacić. Hańba, szubienica, śmierć. I został tylko sam jeden niepojęty, fantastyczny strach.
Młody człowiek mówił spokojnie i niemal grzecznie. Ale właśnie w tej grzeczności było coś przerażającego. Rozumiała każde słowo, ale im dłużej słuchała, tem bardziej nieprawdopodobnem stawało się to wszystko. On wiedział, kiedy się to zaczęło, był mu znajomy każdy jej krok, wszystkie podróże, wszystkie orgje. Wymieniał nazwiska jej przelotnych, przypadkowych przyjaciół na jedną noc, gdy ona sama nie pamiętała już wielu, a o niektórych nie wiedziała nawet zgoła kim są. Wyliczał oficerów floty, lotnictwa, broni chemicznej, sztabów, etapów. Wykazał jej utarte marszruty i główne punkty jej zbrodniczej działalności. Kiel — sztab marynarki, mapy pól minowych, Schilling — łodzie podwodne, Hamburg — zakłady „Vulkan-Werke“, Frankfurt — zakłady chemiczne „Casella“, Biebrich — „Kalle et Com.“. Dalej Drezno — fabryki amunicyjne, wytwórnie masek przeciwgazowych, zakłady graficzne i tak dalej.
Greta jak człowiek tonący miotała się w niezgłębionej powodzi rewelacji, usiłowała rozpaczliwie chwycić się za cośkolwiek, utrzymać się na zalewającej ją fali. Nadaremnie. Każde nowe słowo obciążało ją i pogrążało. Wówczas dygocąc ze strachu ogarnęła młodego człowieka spojrzeniem podstępnem, kuszącem. Ukradkowo ciskała obietnice, podsuwała obrazy bezwstydu i zapamiętania, zaprzedawała się w niewolę, w rozchyleniu ust, w skurczu policzków, w przymknieniu powiek objawiła całą swoją sztukę rozbestwiania mężczyzny. Aż jej oczy zamgliły się żądzą nieudaną, oblał ją dreszcz ekstazy i wparła w młodzieńca szalone oczy. Wszak to jedno mogło ją uratować. Ale młody człowiek nie zauważył tego. W tonie spokojnym, złowrogo uprzejmym oznajmił jej, że jest zbrodniarką bez czci i wiary i że zarobiła uczciwie na dziesięć szubienic, ale że jedna jej nie minie. Obiecał odroczenie szubienicy pod warunkiem, że wyzna o sobie wszystko. Obiecał złagodzenie kary na dożywotnie celkowe więzienie, jeżeli wyda znanych sobie wspólników.
Obiecał darowanie kary i zapomnienie win, jeżeli dopomoże do wykrycia centrali wywiadu angielskiego. Dotychczas była nędzną podrzędną szpiegówką, brudną aferzystką, kradła naoślep papiery ważne lub błahe swoim pijanym kochankom i podsłuchiwała to i owo, nic z tego nie rozumiejąc. Zbierała gdzie się dało śmiecie, w których przypadkiem trafiało się coś lepszego. Teraz może zostać człowiekiem, odkupić swoje winy. Może nawet dostać duże pieniądze. Niech wybiera. Nie trudno się domyśleć, co wybierze, ale niech pamięta, że najlżejszy ślad fałszywej gry zaprowadzi ją na szubienicę. Niech wie, że to ma zapewnione zgóry ponad wszelką wątpliwość.
— A teraz do rzeczy. Otrzyma pani plan naszej wielkiej wiosennej ofensywy. Termin co do dnia i godziny, odcinek wypadowy i ordre de bataille. Posiadając w ręku dokument tej wagi, musi pani dotrzeć do centrali angielskiej. Daję pani na to cały tydzień czasu. Niech pani porzuci swoją lekkomyślność i wysili cały swój spryt. Niech pani nie traci ani chwili czasu, bo tu idzie o pani życie. Każda godzina opóźnienia będzie pani policzona, a jeżeli pani nie wywiąże się z zadania na oznaczony termin, pójdzie pani na stryk i na tem koniec. Dzisiaj stawi się pani w Mannheim, ulica Schloss-Strasse Nr. 27, drugie piętro na prawo, godzina siódma minut piętnaście wieczorem u pani Doroty Meissner. Zapytać o pana Willich. Proszę powtórzyć!
— Pani Dorota Meissner, ulica Schloss-Strasse Nr. 27, drugie piętro na prawo, godzina siódma minut piętnaście. Zapytać o pana...
— Willich! Willich — to ja Powtórzyć!
— Willich...
— Ma pani pociąg za godzinę. I tak wybierała się pani do rodziców, prawda? Odwiedzić brata, który się truł. Chce pani wiedzieć dlaczego to uczynił? Zginęły mu tajne plany nowo zmontowanych generatorów do udoskonalonego wytwarzania gazu marki Żółty Krzyż, bo pani mu je ukradła. Czy pani ma je u siebie zpowrotem, żeby je podrzucić?
— Mam! Mam!... Nie — nie mam... Litości, panie... Ja nie mam...
— Fuszerka angielska. Więc oto są. Wpadły nam w ręce.
Podał jej wielką kopertę z numerem 12 — C, ostemplowaną czerwono w paru miejscach — Geheim... Geheim... Geheim...
Odwrócił się i poszedł.