Tajemnica Renu/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Renu |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z chaosu obrazów, po wydzieranych z całości, przeskakujących przez siebie nawzajem, z urywków, epizodów wynurzało się stopniowo dzień za dniem wielkie przełomowe, przebojowe, rewelacyjne arcydzieło „Bogowie Germanji“, epopeja wojny, niedościgły superfilm, bijący wszystkie europejskie i amerykańskie rekordy. Reklama szalała.
— Prawdziwe zdjęcia z frontu! Nasi żołnierze w okopach i w ogniu! Bohaterscy operatorzy „Mundus-Filmu“ na czołowych pozycjach!
— Dziesięć tysięcy cywilnych statystów! Dwie dywizje piechoty, cztery baterje artylerji ciężkiej, trzy eskadry lotnicze uczestniczą w filmie!
— Eva Evard ukończyła wszystkie wystąpienia Brunhildy, które wypadły wspaniale. Pozostają obrazy w terenie, co rozpocznie się w połowie maja.
— Znakomity artysta, Hjalmar Butzke, kapitan Hofaeker — Wotan, prowadząc swoją kompanję, ostrzeliwaną — autentyczne — z pozycji nieprzyjacielskich — autentyczne — został lekko ranny odłamkiem granatu. Odłamek jest wystawiony do obejrzenia w witrynie lokalu „Mundus-Filmu“.
— Opera Cesarska w Berlinie oraz jedyny na kuli ziemskiej magazyn rekwizytów w Bayreuth dla wielkiego dzieła narodowego ofiarowały bezinteresownie bezcenne kostjumy do obrazów mitologicznych.
— Kreacja Evy Evard głównej bohaterki Margarety Hart — Brunhildy — wedle jednomyślnej opinji najpoważniejszych rzeczoznawców nacechowana jest przedziwnie głębokiem odczuciem duszy germańskiej.
— Ze wszystkich krajów neutralnych już napłynęły zamówienia na „Bogów Germanji“, ten nieśmiertelny wytwór ducha niemieckiego, dokonany w najcięższych czasach wojny. Świadczy to o stanowczym zwrocie opinji neutralnej, która...
— Wiadomość o wzięciu do niewoli przez Anglików znakomitego operatora Gottfrieda Huncke na szczęście okazała się nieścisłą.
— Nieporównana Eva Evard w łaskawie udzielonym nam wywiadzie uznaje, że „Bogowie Germanji“ są najwyższym wyrazem sztuki filmowej. Zarówno szczytna, głęboka koncepcja, jak ogrom rozporządzalnych środków technicznych...
Eva Evard jak i dyrektor van Trothen pracowali bez szczególnego zapału. Film był ordynarną bombą patrjotyczną, z całym aparatem tandety sentymentalnej i przesadnych, karykaturalnych efektów bojowych, które znieważały powagę wojny. Oczywiście nie było żadnych zdjęć na froncie. Reżyser ganiał po polu dwie nieszczęsne kompanje landszturmu, udzielone przez ministerstwo za protekcją generała Sittenfelda i kazał im się mordować w sztucznych okopach. Przeplatanie współczesności przez kostjumową Nibelungjadę i podwójne role głównych aktorów potęgowały zamęt konstrukcji do szczytu absurdu. Mimo to van Trothen twierdził, że film będzie miał wyjątkowe powodzenie, oczywiście dzięki udziałowi genjalnej Evy.
Eva odrabiała swoje, byle zbyć, gdyż pochłaniała ją nowa, niezaznana gra we własnym ultrafilmie, który stworzyła sobie sama. Tutaj dyrektor van Trothen był tylko ułamkowo reżyserem. Kierownictwo niebawem wymknęło mu się z rąk, musiał poprzestać na ułatwieniach technicznych, na dobrych radach, związanych ze znajomością terenu, i na nieustających nigdy ostrzeżeniach. Na grę Evy patrzał z przerażeniem i z zachwytem. Jej ambicje były zawrotne, postanowiła dokonać cudu, ni mniej ni więcei tylko — przeważyć szalę wojny na rzecz mocarstw sprzymierzonych. Oznajmiła mu to odrazu. Spierali się przez długie godziny. Van Trothen z początku żartował, potem się irytował, potem zląkł się, doszedł do przekonania, że Eva jest manjaczką, opętaną uporczywą ideją, spokojną, więc w danych okolicznościach właśnie najniebezpieczniejszą obłąkaną. W końcu powołał się na swoje pełnomocnictwa i zabronił jej najsurowiej zaczynać coś na własną rękę. Tak czy owak był jej władzą. Ale Eva drwiła z jego pełnomocnictw i z władzy.
— Panie van Trothen, pan sądzi, że panu przysłano z Paryża jeszcze jedną agentkę? Otóż mnie nikt nie wysyłał, oznajmiłam tylko gdzie należy, że mam zamiar spróbować moich sił na tym zajmującym terenie. Pan generał Dubreuil był tak łaskaw, że na paru konferencjach udzielił mi nader pożytecznych instrukcyj oraz polecił mi pańską szanowną osobę jako doradcę technicznego i człowieka zaufania — tylko tyle.
— Ależ pani zginie! I to marnie! I bardzo prędko... Taka amatorka — dyletantka! Czyż pani nie wie, że nastawiona jest na nas straszliwa machina kontrwywiadu? Pani się zaplącze, pani im wpadnie w oko odrazu. Wówczas zastawią jakąś nader kunsztowną pułapkę a pani złapie się w nią z całą swoją inteligencją i ze swoim nieporównanym wdziękiem. No i już.
— Proszę zważyć, że ja nie mam żadnych metod ani sposobów im znanych. Że z natury jestem indywidualistką i to dość nieodgadnioną. Że sam rozgłos mego imienia będzie mnie dobrze osłaniać...
— Ręczę pani, że od pierwszego dnia pani pobytu w Berlinie a może od samej granicy jest pani śledzona. Mogę to sprawdzić z bardzo małym zachodem.
— Więc cóż? Przypuśćmy Ja nie mam nic do ukrywania. Niech mnie śledzą, ile im się podoba.
— Jakto?
— Jedyną moją tajemnicą jest pan, panie van Trothen, i ta pańska centrala. To jedyne niebezpieczeństwo. Namyślałam się długo, czy dopuścić pana do spółki, ale tak się cudownie złożyło z tym filmem, że choćby pan się wsypał, to mnie nic nie grozi.
— Pani sądzi, że pani sława obroni panią przed karą? Stąd ta przerażająca lekkomyślność! Proszę być pewną, że Niemcy nie zawahają się ani przez chwilę i powieszą panią z całą pompą. Zresztą będzie to dla pani wspaniałą reklamą. Właściciele starych filmów z Evą Evard zrobią doskonały interes. Cały świat będzie chciał jeszcze raz zobaczyć panią, jako ofiarę i bohaterkę.
— Pan mnie straszy, bo pan mnie nie zna. Ja się nie boję niczego. Gdyby nie to niebezpieczeństwo, aniby mi się śniło wdawać w te sprawy. Ja też chcę zażyć wojny. Na front mnie nie puszczą, więc przynajmniej na tej drodze miło mi będzie poigrać ze śmiercią. A zresztą wojna tak się wlecze...
Postaram się przyśpieszyć jej koniec.
— Na miłość boską, pani Evo, czy pani wie, co pani mówi?! Czy pani chce, żebym oszalał?!
— Generał Dubreuil zapewniał mnie, że van Trothen jest mocnym człowiekiem...
— Do stu djabłów — za pozwoleniem pani — jestem nim i to bardziej, niż to widzi generał Dubreuil ze swojego Paryża. Wytrzymałem tu trzy lata, rozumie pani, co to znaczy? Nie, pani tego nie może zrozumieć...
— Owszem, owszem...
— To łaskawej pani — owszem — dowodzi najlepiej, że pani nie orjentuje się w niczem, co dotyczy tutejszego terenu, jego trudności i zasadzek. Tu niema miejsca dla improwizacji pięknej kobiety. A jeżeli pani nic jeszcze nie zdziaławszy zaczyna od fantastycznych ambicji, to ja muszę się od pani trzymać daleko, właśnie jako człowiek mocny.
— Panie van Trothen, człowiek mocny przedewszystkiem umie znieść nową śmiałą ideję. Człowiek mocny mierzy zamiar na siły, nie odwrotnie.
— Nie w naszym fachu, łaskawa pani.
— Proszę mnie nie zaliczać do fachu szpiegowskiego.
— A czemże pani jest?
— Jestem wolnym człowiekiem, który przemyślał i zamierzył pewną rzecz i nie uląkł się jej ogromu. Skrócenie wojny i Eva Evard? To się wydaje śmieszne. A czyż nie są śmieszne główne kwatery obu walczących stron, które od końca czternastego roku spoczywają w rozpaczliwym bezwładzie, uwikłane przez wojnę? Czy miały jakikolwiek sens krwawe hekatomby pod Ypres, pod Verdun, nad Sommą? Co za znaczenie dla rozstrzygnięcia wojny miały dziesięć ofensyw włoskich nad Isonzo? Żadnego — jeżeli nie liczyć miljona trupów i jeńców. A absurdalna bitwa pod Skagerrak? A Dardanele, jedyna idea w wielkim stylu, kolosalny zamiar obejścia prawego skrzydła niezmiernego frontu? Samo odkrycie, że ten niebywały front bez skrzydeł daje jednak możność okrążenia — nosi znamiona wielkości. Cóż się stało z tym jedynym w tej wojnie świetnym manewrem, z ideją lorda Churchilla? Zaprzepaścili wszystko tępi biurokraci głównych sztabów i intryganci polityczni, te małe głowy zahypnotyzowane nikczemną, godną eunuchów doktryną wojny za zużycie przeciwnika. Poprowadzili operację niedołężnie, bez zapału, nie wytrwali i cofnęli się w połowie zadania. A Dardanele kosztowały pół miljona strat w ludziach, a ile pancerników, ile miljardów pieniędzy, ile straconego czasu, tej bezcennej wartości?
— Innemi słowy, należałoby panią mianować naczelnym wodzem wszystkich wojsk koalicyjnych na wszystkich frontach. Takiego stanowiska, niestety, niema, ale dla pani wartoby je stworzyć. Owszem, nie miałbym nic przeciwko temu, tylko to się nie da zrobić z Berlina. Co pani właściwie zamierza?
— Co zamierzam? Pan pozwoli, że to zachowam dla siebie, chciałbym tylko dla zgodnej współpracy z panem, żeby pan zrozumiał, jaką rolę w chaosie wojny, w potopie jej niezliczonych wydarzeń może odegrać jednostka, świadoma swego celu. W grę wchodzą ogromne siły, miljonowe masy, jest to bój tytanów. Jeżeli sięgamy do nomenklatury mitologicznej, powiedzieć można, że jest to bój dwuch cyklopów, którym obu wypalono oczy. Walczą na ślepo, ciskają skałami we wszystkie strony, nie trafiają ani razu i wreszcie oddalają się od siebie coraz bardziej. Absurd. Kto zdoła przewidzieć koniec podobnej farsy? A kto przewidzi koniec naszej wojny? Pan wie, co mi na to pytanie odpowiedział w Paryżu szef gabinetu i minister wojny, mądry Painlevé? Licząc na pomoc Ameryki i biorąc pod uwagę wszystkie sprzyjające okoliczności, przypuszczał, że rozstrzygnięcie nastąpi mniej więcej za dwa lata — było to w listopadzie zeszłego roku, czyli na późną jesień 1919 roku... Walczący cyklopi mają czas, no a mnie, jak to panu powiedziałam, ta niemrawa wojna już się znudziła. A teraz, co ja biedna mogę uczynić?
— Otóż to. Lepiej było od tego właśnie zacząć.
— Każdy wykłada swoją rzecz po swojemu. Co mogę zrobić? Trzeba wśród niezliczonych momentów wojny odnaleźć pewien podstawowy pierwiastek, który sprawia, że dzieje się to, na co patrzymy. Weźmy jeden przykład. Żaden czołowy atak nie przełamie umocnionego frontu. Znamy niejedną tytaniczną, znowu „tytaniczną“ ofensywę, wszyscy pamiętamy Flandrję, Verdun, Sommę. W rezultacie miljonów pocisków, miotaczy min, miotaczy ognia i naprowadzenia ogromnych rezerw, pomimo zaskoczenia przeciwnika, mimo przewagi liczebnej i coraz to okropniejszych niespodziewanych gazów, atakujący był zawsze zatrzymany o trzy kilometry czy — co wychodzi na jedno — o trzynaście kilometrów od starej pozycji. Tworzył się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów nowy zarys frontu, na którym nie zyskiwała nic strona atakująca, a zarabiali na tej zmianie jedynie wydawcy miłych, kolorowych mapek, przeznaczonych dla czytelników codziennych komunikatów. Jaka jest przyczyna tych niepowodzeń? Proszę odpowiedzieć.
— Trudno się w to wdawać. Przyczyn jest mnóstwo, a za każdym razem są inne.
— Przyczyna jest jedna i za każdym razem ta sama. Tak potwornie prosta, że nikt jej nie zauważył w przeciągu trzech lat...
— Dopiero pani?
— Nie, nie ja. W zeszłym roku wreszcie spostrzeżono to w Anglji.
— Co za cuda mi pani opowiada?
— Tą prostą prawdą jest, że dopóki obie strony siedzą w okopach i schronach, to o tyle o ile żywe ciało ludzkie jest zabezpieczone przed kulą i pociskiem, ale gdy atakujący po najstraszliwszem nawet przygotowaniu artyleryjskiem wylezą z poza swoich osłon, to karabiny maszynowe, ogień zaporowy i tak dalej biją w ich żywe mięso i w rezultacie atak się załamuje zawsze straty atakującego są tak potworne, że wreszcie żołnierze nie chcą iść dalej, nietylko ci przemęczeni i zdziesiątkowani, ale nawet świeże rezerwy.
— Tak jest, ale cóż pani na to poradzi?
— Znowu sprawa genjalnie prosta. Trzeba, żeby żołnierz atakował, nie opuszczając okopów, czyli żeby je zabierał ze sobą.
— Ha — ha — ha... To rzeczywiście proste!
— W tym celu Anglicy budują ruchome stalowe pancerne blockhausy, które na gąsienicowych kołach przejdą przez wszystkie druty, doły, okopy. Zawierają one garść żołnierzy, karabiny maszynowe, armaty i idą naprzód jak żywy taran, nieczuły na kule i granaty.
— Tak, Niemcy zabrali trochę tych cudów na angielskim froncie. Pokazywali je tu w kinie, widziałem te zabaweczki.
— Nic pan jeszcze nie widział. Ale tysiąc fabryk we Francji, w Anglji, w Ameryce z niezmiernym pośpiechem wytwarza nowy typ czołgów — olbrzymów i w swoim czasie dziesiątki tysięcy tych maszyn ruszą do ataku. Już nie bezbronny pojedyńczy człowiek będzie żołnierzem w tej ofensywie, ale fantastyczna zbiorowa jednostka — czołg. Czy to nie proste? A jednak trzy lata minęły zanim się tego domyślono.
— A któż zabroni Niemcom budować czołgi?
— A czy to robią? Pan powinien wiedzieć.
— Zamierzają, owszem, ale jakoś jeszcze nie zaczęli.
— Już nie zdążą. I choćby im dano czas, nie podołaliby już zadaniu. Ich przemysł jest i tak przeciążony. Jednak mniejsza o czołgi, chciałam panu tylko pokazać na przykładzie, że w zjawiskach wojny tają się nieskończone możliwości, trzeba je tylko spostrzedz wczas i zanalizować, zanim nieprzyjaciel zdąży to zrobić. Tak było i niestety jest dotychczas z gazami trującemi, któremi biją nas Niemcy. A poza techniką mamy zjawiska psychiczne, urojenia, ciężkie zamroczenia, psychozy wojenne... Właśnie moje zamiary leżą w tej dziedzinie.
— Pani Evo, pożądanie kobiety, czyli tak zwana miłość wywołuje u mężczyzny zamroczenia i szaleństwa, dzieje się to od tysięcy lat, było to podczas wojny trzydziestoletniej i po niej, jest i dziś i będzie jutro, po zawarciu pokoju. Ale niech pani nie liczy pod tym względem na generała von Sittenfelda. Ostrzegam panią jeszcze raz. Znam go dobrze, to mój przyjaciel. Widujemy się dość często, ale od roku nie mogę zgadnąć, czy on już wie o mojej tutaj roli, czy tylko coś niejasno podejrzewa. Obserwuję go i to bardzo podstępnie, a nic nie wiem. Czasami przychodzę do niego na butelkę i na szachy. Gramy, godzinami siedzimy sam na sam, gadamy o wszystkiem, patrzymy sobie w oczy — i nic.
— Ależ to cudowne! Musi się pan znakomicie bawić?...
— Wolałbym nie. Jeśli panią ostrzegam, to wiem, co mówię. Ten człowiek wydaje mi się do szaleństwa rozkochany w pani, a swoją drogą pani rzeczy w hotelu są przetrząsane z jego rozkazu przynajmniej raz na tydzień.
— Pan to wie, czy pan tylko wyobraża to sobie?
— Dowodów nie mam, ale znajomość generała starczy mi niemal za dowód rzeczowy. Źle pani zaczęła, chodząc do biura generała Dubreuil w ministerstwie na rue St. Dominique. Trzeba było urządzić te konferencje w jakiemś prywatnem mieszkaniu. Mogło to być zaobserwowane przez wywiad niemiecki. A potem Genewa, a dalej — Bern. Nie mogło się obejść bez jakiejś nieostrożności. To wlot podchwycili jego łapacze.
— Łapacze będą ze mną zawsze nieszczęśliwi, ja zawsze i wszędzie obracam się w takiej ciżbie, tylu ludzi znam i jeszcze codzień poznaję nowych, że ze mną nikt sobie nie da rady. Zresztą mnie każdy na ulicy pokaże palcami — patrz, to Eva Evard — ja się nigdy i nigdzie nie mogę ukryć, w tem cała moja osłona, a co do generała von Sittenfelda, o którym tyle mówimy, to bynajmniej nie zamierzam eksploatować jego uczuć, byłoby to z mojej strony niehonorowe
— Co pani mówi? — Dyrektor van Trothen wyskandował te słowa z najwyższem zdumieniem — Niehonorowe?! Niehonorowe?! Co to znaczy? Więc pani przyjechała tu na ten straszny teren, żeby nagrywać jakiś cudacki film z romantycznemi kawałami? A więc pani chce się tylko zabawić... Niech się pani bawi czem i jak się pani żywnie podoba, ale niech pani nie igra sobie z wojną! Od tego wara!
Zdziwiła się zkolei Eva — czego on od niej chce? Był naprawdę oburzony, jakby czemś obrażony i przebijał się w nim strach. Jego ostatnie słowa napomknęły jej o czemś dawnem. Zdawało jej się, że już słyszała raz to samo ostrzeżenie — gdzie, kiedy?
Van Trothen powstał, wysztywnił się i zaczął głosem namaszczonym, uroczyście i dobitnie. Siwe piękne włosy, zaczesane za uszy, długi czarny surdut, złote okulary i skupione natchnienie, rozlane w wygolonem, aktorskiem obliczu, czyniły go podobnym do kaznodziei. Zdobywał się na patos, na górnolotne porównania, czekało się tylko, że lada chwila zacytuje jakiś werset z pisma świętego. W piętnowaniu grzechów i zbrodni tego świata wpadał w zapał i w stylu wznosił się na wyżyny proroka.
—...Niema takiej postaci brudu, podłości i świństwa, którychby pani nie spotkała na tej drodze. Wszystkie gatunki wymuszenia i szantażu, na każdym kroku zdradziecki podstęp, wszędzie chytra gra, nieraz naprawdę genjalna w swej przewrotności, żeby panią wciągnąć w sidła. Piekielne są sztuki szpiegowskie! Niech się pani strzeże łatwych zdobyczy! Napotka pani zdziecinniałych starców, dygnitarzy nieprzytomnych z rozkochania, którzy nie pytani sami zaczną opowiadać pani tajemnice państwowe, spotka pani naiwnych, zapalonych podporuczników, którzy nie będą mieli dla pani nic do ukrycia, proszę się takich strzedz jak ognia! Niech nigdy nie dostrzegą w pani cienia zainteresowania temi rewelacjami, gdyż węszą tylko za tem, a zresztą wszystkie ich tak ciekawe informacje będą skłamane, żeby, gdy dojdą do nieprzyjaciela, wprowadziły go w błąd. O ile wiem, oblegają panią uwielbiające panie, jest to wśród Niemek wyższych sfer gust dość rozpowszechniony, a wzmógł się jeszcze podczas wojny. Między niemi znajdzie się niejedna nasłana umyślnie. Ten gatunek jest szczególnie niebezpieczny. Melancholijne, niepocieszone wdowy w rodzaju cnotliwej, czystej pani Berty, opętane rozpustą kokainistki, grające doskonale rolę zatraconych, nie dbałych na nic desperatek, przeżartych przez nałóg i marzących tylko o samobójstwie, kobiety uspołecznione, bardzo poważne i rozumne, drżące o los ojczyzny i gotowe o każdej porze dnia i nocy dyskutować o klęskach Niemiec i szeptać ze zgrozą najtajniejsze informacje o planach kanclerza, o zamiarach cesarza, a wszystko pochodzące z najbliższego otoczenia monarchy. To są naganiaczki, to dopiero wstęp do rzeczy. Niech spostrzegą, że pani słucha rada i, broń Boże, rozpytuje i chce wiedzieć coś więcej, na ich miejsce występują aktorzy poważniejsi, prawdziwi zawodowcy. Mają oni swoje sposoby, żeby w niedługim czasie uwikłać upatrzoną ofiarę. Są to panowie z towarzystwa, zamożni, na dobrych stanowiskach, powszechnie szanowani, dobroduszni i ujmujący. Jeżeli pani mnie nie będzie słuchać, to niebawem doczeka się pani bardzo ciekawego momentu, gdy taki pan, korzystając z odpowiedniej chwili, odezwie się do pani najbrutalniejszemi słowy, zagrozi, nastraszy panią...
— Zawiedzie się na mnie...
— Nie! Albowiem już będzie panią miał w ręku. Zaczyna się gra otwarta, cyniczna, staje się pani niewolnicą kontrwywiadu i pod grozą więzienia, tortury, śmierci będzie pani robiła co każą, do granic najhaniebniejszego upodlenia. Na początek zdradzi pani i wyda van Trothena, na szczęście mnie jednego, gdyż nie pokażę pani nikogo z moich podwładnych...
— To nic nie szkodzi, już pan ich wyda wszystkich ze strachu czy pod batem, albo na torturach...
— Każdy człowiek jest słaby, to też na ten wypadek...
I van Trothen wydobył z kieszonki od kamizelki maleńką pigułkę w celuloidowej pochewce. Ujął ją w dwa palce i demonstrował ją z tragiczną dumą przez dłuższą chwilę.
— Niech pan to schowa, nie należy nadużywać efektów.
— Pani! Pani! Wyrwało się pani słówko o honorze i stąd całe moje utrapienie.. Jeżeli pani wyobraża sobie, że dokona pani czegoś i że wyjdzie pani ze wszystkich opałów jak biała kotka... Pani się unurza w paskudztwie po szyję, wyżej głowy...
— Nie, tego nie będzie. Gdyby pan znał mój plan, zaoszczędził by pan sobie irytacji. Obawiam się, że pan cierpi na serce?
— Tak, nerwica — choroba zawodowa. Jeżeli pani nie chce jej pogorszyć, niechże mi pani opowie bodaj ogólnikowo o swoim planie w wypadku, gdy go pani posiada. Bo nieraz tak się mówi, nie tyle dla blagi, o którą nie śmiałbym pani posądzać, ile z kobiecej przekorności, jak we flircie.
— Mój plan? Polega on na tem, że chcę kiedyś wrócić do Paryża i otrzymać Legję Honorową a może nawet Médalle Militaire za czyny męstwa w obliczu nieprzyjaciela. Dlatego też nie mogę panu powiedzieć o sobie nic więcej.
— Może jednak w tych paru słowach powiedziała pani zbyt wiele? Proszę być ostrożniejszą..
— Powiedziałam to rozmyślnie.
— A pani honor? Lojalność wobec swoich zobowiązań?
— Właśnie z poczucia honoru uważałam za właściwe napomknąć panu o zakończeniu mego planu. Będzie to raczej jego epilog.
— Jeżeli wogóle będzie miał miejsce.
— Czyżby pan chciał temu przeszkodzić?
— Choćbym nie chciał, to będzie to moim obowiązkiem, a obowiązki moje wypełniam sumiennie.
— Pan zapomina, że jestem obywatelką Norwegji, kraju neutralnego i że mam prawo pomagać jednej albo drugiej ze stron walczących. Jeszcze nie dokonałam wyboru, wiele z tego co widziałam dotąd w Niemczech skłania mnie do rewizji moich dawnych sympatji koalicyjnych. Zresztą, jak to panu już oznajmiłam, obchodzi mnie przedewszystkiein jaknajrychlejsze zakończenie rzezi. Nie rozstrzygnęłam jeszcze, która strona powinna zwyciężyć dla dobra świata i ludzkości. Obecnie skłaniam się ku przypuszczeniu, że żadna. Zapewne zacznę działać w tym kierunku.
— I pani chce, żebym ja pani w tem pomagał?
— Żądam tego
— Jakiem prawem?!
— Prawem silniejszego, przecież mam pana w ręku, nieprawdaż?
— Niezupełnie, pani Evo.
— I to wystarczy, żeby pana zgubić. Czy panu się tak śpieszy do owej pigułeczki cyankali? W pewnej mierze zepsułoby to moje plany, bo bardzo liczę na pana, ale jako mocny człowiek nie zrobi pan tego głupstwa. Możemy pracować zgodnie dla dobra ludzkości Jakiej pan jest narodowości, panie van Trothen?
— Jestem obywatelem niemieckim, a moja narodowość... Wie pani, że doprawdy nie zastanawiałem się nad tem.
— Niech pan da temu spokój. Nie warto dociekać. Moglibyśmy zawiązać uczciwą spółkę ponadnarodową pod sztandarem ludzkości. Doprawdy mielibyśmy szansę odegrania wielkiej roli dziejowej, aż szkoda, że niktby tego, niestety, nie wiedział...
— Nie, ja nie wierzę w taką spółkę. Pani daruje, ale — nie.
— Musi pan uwierzyć.
— Muszę?
— Jeżeli pan natychmiast nie podda się mi na ślepo jak niewolnik, jak pies, to za godzinę Sittenfeld będzie o panu wiedział!
— Za godzinę... Za godzinę... Pani mniema, że pani wogóle wyjdzie żywa z tego pokoju?
Eva Evard wybuchła swoim swobodnym, szerokim śmiechem, podziwianym przez całą kulę ziemską, naśladowanym nieudolnie przez liczne gwiazdy ekranu i przez miljony kobiet na całym świecie. Van Trothen patrzał na nią badawczo nie tracąc z oczu żadnego jej poruszenia.
— Panie, litości! Jakże pan tego dokona? Zamordować mnie tutaj, w swoim gabinecie i to w hełmie Walkirji, z rozpuszczonemi włosami, w gwiaździstej tunice, z bosemi nogami w sandałach? Jak pan ukryje trupa? Naokoło pełno ludzi, statyści, aktorzy, robotnicy... Panie dyrektorze, to niemożliwe.
A więc, zgoda? Zresztą, będę się bronić, mam miecz i tarczę!
— Musi pani zginąć, więc pani zginie.
— Teraz? Tu na miejscu?
— Natychmiast
— Pan gra bardzo dobrze. Dlaczego pan nigdy nie wystąpił na ekranie?
— Nie pora na żarty!
— Już wiem! Pan naciśnie pewien guzik i zapadnę się w przygotowane podziemie. Niech pan jednak nie zapomina, że jesteśmy na drugiem piętrze a pod nami znajduje się firma „Kuhnke und Schatz“. Jeden z tych panów napewno przygarnie mnie i obroni. Stamtąd właśnie zatelefonuję do mojego Sittenfelda... Panie dyrektorze... Co to jest?... Co się z panem dzieje?
Van Trothen podniósł się z fotela i gotował się jakby do skoku. Eva ujrzała przed sobą twarz zbrodniarza. Na sekundę zapomniała o żartach. Po sekundzie rozchyliła usta i roześmiała się serdecznie i rozgłośnie.
Nagle śmiech zamarł. Van Trothen sięgnął do kieszonki kamizelki, wydobył coś i szybko włożył do ust. Eva skamieniała z otwartemi ustami — cyankali — śmierć... Absurd! Absurd! Van Trothen konając strzepnął ku niej palcami. Poczuła coś w ustach, rozpłynęło się to w cierpkim, mocno pachnącym, żywicznym posmaku. Zerwała się, zakrztusiła się, upadła na fotel.
Eva patrzała na dyrektora „Mundus-Filmu“ jak spokojnie zapalał cygaro. Opanowała się dopiero gdy wypuścił pierwszy kłąb dymu. Uśmiechał się ironicznie, z zadowoleniem.
— Chciałem pani pokazać, jakby to wyglądało naprawdę... Niech pani nie wypluwa rzekomego cjankali, to bardzo miłe, łatwo rozpuszczalne pastylki eukaliptusowe.
— Zrobił pan to... doskonale... Niech mi pan powie...
— Ach, dosyć nagadaliśmy głupstw, czas do roboty. Pani już odpoczęła?
— Tak, chciałam tylko zapytać, poco pan udawał, że pan sam chce połknąć tę pastylkę?
— Ach, to panią zaciekawia! Poprostu trzeba było, żeby pani pomyślała bodaj na sekundę, że ja naprawdę... Właściwie szło o to, żeby pani z przerażenia otworzyła usta, bo inaczej nie mógłbym pani wrzucić tej piorunującej trucizny.
— A gdybym nie otworzyła?
— Każdy w przerażeniu roztwiera usta, zarówno prostak, jak największa gwiazda ekranu.
— A cóżby pan zrobił potem?
— Nicbym nie miał więcej do roboty. Narobiłbym gwałtu, zwołałbym ludzi... Samobójstwo! Tu w moich oczach! Szalałbym z przerażenia... Jakto? Jakto? Młoda, piękna, u szczytu karjery... Doktora! Doktora!
— Swoją drogą padłoby na pana podejrzenie...
— Nie myślę. Wszyscy wiedzą, że pani jest ekscentryczną, niesamowitą Evą Evard, a zresztą narazie, najważniejsze, żeby pani nie wyszła żywcem z mego gabinetu.
— Jeszcze jedno. Czy pan naprawdę nosi przy sobie truciznę?
— Stale, ale w górnej kieszonce — o, tutaj.
— A gdyby się pan przed chwilą tak przypadkiem omylił?
— Każdy człowiek jest omylny, ale ja mylę się tylko wówczas, gdy tego koniecznie potrzeba