Tajemnica Tytana/Część druga/XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziesiąta godzina wybiła w chwili, gdy Maugiron wszedł do jedynego pokoju, znajdującego się w tym małym malowniczym pawilonie, którego przeznaczenie już znamy.
Zaledwie zapalił świece w dwuramiennym świeczniku umieszczonym na konsoli, gdy usłyszał pukanie do zewnętrznych drzwi, w sposób umówiony...
Otworzył je natychmiast, i spotkał się oko w oko z dawnym naszym znajomym Ravenouilletem, noszącym też miano Wiewióra.
Twarz tego pospolitego bandyty, wyrażała pewność siebie, która mu nie była właściwą, a której przyczyny bezwątpienia szukać należało w obfitych libacyach, jakie tę wizytę poprzedzić musiały.
Wiewiór w istocie pochłonął przed chwilą przestraszającą ilość absyntu, umyślnie dla dodania sobie odwagi i animuszu, których mu zawsze brakowało gdy się znajdował w obec Maugirona. Oczy jego błyszczały niezwykłym blaskiem, a jego miękki kapelusz, zuchowato nałożony na prawe ucho, nadawały mu minę prostego pijaka, awanturnika z rodzaju tych, którzy w szynkowniach, ich stałem miejscem pobytu będących, chętnie tłuką naczynia na głowach nieostrożnych gości.
Idąc zataczał się nieco, język mu się trochę plątał, lecz pomimo tych zewnętrznych pozorów nie był wcale pijany, i zachował w zupełności całę siłą inteligencyi i przebiegłości jakiemi go los obdarzył...
— Cześć świetnemu Groźnemu! — zawołał przestępuąc próg kiosku i kładąc kapelusz pod lewe ramię z przesadną elegancyą prowincyonalnego aktora, grającego rolę markiza z czasów regencyi.
Padł na kanapę i dodał:
— Widzę z przyjemnością, że mój liścik zrobił swój skutek!.... Mówiąc otwarcie, byłem tego z góry pewny, ale nie mniej jestem zachwycony!... Pyszna rzecz!... kochany wodzu!... — Dobrze!.. bardzo dobrze!... doskonale!... Cóż u kroć sto tysięcy piorunów... Przyjaźń przyjaźnią!...
Nie próżne to słowo!...
Karafka Madery, dwa kieliszki i pudełko cygar stały na konsoli, obok świecznika.
Wiewiór zbliżył się do tej konsolki, wybrał sobie cygaro, zapalił je bez ceremonii, napełnił jeden kieliszek i wypróżnił go od razu, wołając:
— Prześwietny Groźny!... twoje zdrowie!... Ta Madera to dobre wino!... Łyk Madery to promień słońca dla gardła, to szmat aksamitu na żołądek... Nie robiłbym najmniejszej trudności... gdyby mi kto ofiarował tego słońca tak... ze dwadzieścia pięć butelek...
Maugiron nie uważał wcale za potrzebne, przerywać i przeszkadzać swojemu gościowi, w wygadywaniu tych wszystkich niedorzeczności.
Gdy Wiewiór umilkł Maugiron rzekł.
— Moja obecność tu przekonywa cię, że dostałem twój dziwaczny list!... Przyszedłem spytać cię o wyjaśnienie... co ma znaczyć, powiedz mi, ten styl do którego nasze poprzednie stosunki nie przyzwyczaiły mnie, i od którego, nie taję się z tem, pragnąłbym bardzo gorąco, abyś się wstrzymał na przyszłość!...
— Prześwietny Groźny — odpowiedział Wiewiór z pewnym odcieniem widocznej ironii — żądane przez ciebie wyjaśnienie nie da na siebie długo czekać!... Co zaś do mojego stylu, o tym mówić nie chcę, nie mając w tej chwili żadnej pretensyi do zostania członkiem Akademii Francuzkiej na podstawie mojej literackiej działalności...
— Mam mało czasu do dania ci — przerwał Maugiron — idź więc prosto do celu, proszę cię...
— Prosto do celu!?... Dobrze!... Jest widzisz jedna rola, której gdybym był aktorem nie chciałbym nigdy grać w żadnej sztuce...
— Jakaż to jest rola?...
— Rola oszukanego... Otóż, zrozumiesz łatwo, że jeżeli przez miłość własną, odmówiłbym przedstawienia na scenie tej osobistości urojonej, to tembardziej nie wypada mi jej grać w życiu rzeczywistem...
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Maugiron.
— Nie domyślasz się?
— W żaden sposób...
— Niechże cię licho weźmie wodzu mój szanowny!... to już chyba zła wola z twojej strony... Ale cóż robić, kiedy się nie domyślasz, sam muszę ci w tem dopomódz.
— I owszem, bardzo proszę!... Ale prędko!...
— O! nie długa to będzie historya!... Przypomnij sobie, rano w dniu, który nastąpił po naszej szczęśliwej nocnej wycieczce do zakładu pana Verdier, po dopełnieniu podziału łupów; podziału, między nami mówiąc, bardzo niesprawiedliwego, nierównego!... oddałem ci duży portfel znaleziony w kassie, obok biletów bankowych...
No jakże?... przypominasz sobie tę okoliczność...
— Pamiętam doskonale!...
— Portfel ten zawierał papiery familijne, tytuły własności etc. etc... powiedziałem ci wtedy: „Rozpatrz się w tem, Groźny, a jeżeli to coś warto, pójdziemy do równego działu!...” Czy tak!?... Czy to są moje słowa!?...
— Tak jest!... słowo w słowo!...
— „To się zda chyba tylko na podpałkę do pieca!...” odpowiedziałeś mi po krótkiem zbadaniu papierów, rzucając portfel w kąt...
— I odpowiedziałem prawdę... te papiery były bez wartości...
Wiewiór rozśmiał się szyderczym śmiechem i wzruszając ramionami poprawił się na kanapie, zakładając jedną nogę na drugą.
— Prześwietny Groźny — rzekł wreszcie po chwili — z przykrością widzę, że się nie zastanawiasz do kogo mówisz!... Patrz dobrze!... Przecież stoję przed tobą, ja!... nie ten bydlak Gobert, który gotów uwierzyć ci na słowo, że pęcherz i latarnia to wszystko jedno!... Rozumiałbym, gdybyś jemu chciał w łeb wtłoczyć taką bajdę... ale to ze mną sprawa kochanku!... Oho! żeby mnie w pole wyprowadzić... trzeba raniej wstać... mój dobrodzieju!...
Pamiętajże teraz i na przyszłość, że ja... który do ciebie mówię, jestem szczwany lis i znam się na wszystkich przebiegach, jak ten, który je wynalazł... To sobie przyjmij za zasadę...
— Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Maugiron zaniepokojony na prawdę.
— Co chcę przez to powiedzieć?... wyborny jesteś!... Chcę powiedzieć i mówię, że owe papiery z portfelu, które w naiwności mojej tobie oddałem, zawierały w sobie majątek, i powtarzam ci dziś jak przed tygodniem: — chodźmy do równego działu!“
Maugiron czyli niegdyś Strączek wzruszył ramionami.
— Zwaryowałeś chyba! — odpowiedział.
— O! co nie to nie!... jestem przewidujący i znam się na rzeczy, oto wszystko!... Znam ja cię wodzu i bracie... Wiem żeś kuta bestya i to tak kuta na cztery łapy, żem ci nigdy nie ufał!... Od czasu owej milutkiej histryjki z portfelem chodzę za tobą krok w krok, śladu twego nie gubię jak dobry pies myśliwski nie gubi śladu zwierzyny, którą ma swemu panu wystawić, i mam pewność; rozumiesz dobrze doniosłość wyrazu „Pewność!” że jeżeli jutro wieczór podpisujesz intercyzę przedślubną z panną Lucyną Verdier, jedyną córką rozkosznego miljonera, nazwisko to prawnie czy nie prawnie noszącego, to jedynie tylko dzięki temu, co się zawierało w portfelu owym!...
Maugiron odskoczył gwałtownie.
— Co!... Ty wiesz? — zawołał.
— Dla czegóż bym u diabła miał nie wiedzieć!... oho!... zebrałem ja wiadomości jaknajdokładniejsze... Policya moja jest tem lepsza, że ją sam pełnię...
— To małżeństwo nic nie dowodzi; chyba tego żem się umiał podobać ojcu i córce...
— Oszczędź sobie trudów wymowy, szanowny wodzu! — przerwał Wiewiór — uprzedzam cię z góry, że to na nic się nie przyda!... Jesteś mądry, przyznaję, o! bardzo mądry, i... zrozumiesz pewno łatwo, że ponieważ panem położenia jestem ja a nie ty!... musisz więc ty a nie ja położyć nóżki na stół i skakać tak jak ja zagram! Idzie mi przedewszystkiem o to, aby nie być oszukanym, i wiesz o tem, że jestem zdolnym zerwać wasze małżeństwo, jeżeli nie zechcesz być rozsądnym...
Maugiron spuścił głowę i myślał przez chwilę.
Na twarzy jego, czytać było można walkę wewnętrzną, bezsilnej wściekłości. Uczuł się w obec Wiewióra, w położeniu zupełnie takiem w jakiem się Jakób Lambert znajdował w obec niego samego, i to gniew jego do najwyższej podniosło potęgi.
Nagle jakaś myśl szatańska przeszła mu przez głowę; twarz jego nagle się wypogodziła i na ustach jego ukazał się dziwny jakiś uśmiech.
— Cóż więc zrobić! — rzekł podnosząc głowę — czego chcesz odemnie?...
— Chcę mojej części...
— Twojej części, czego?...
— Twojego nowego majątku... Zostaniesz bogatym i to zawdzięczasz tu obecnemu słudze twojemu... pojmujesz więc, że i we mnie rodzi się bardzo naturalne pragnienie pozyskania przy tej okazyi uczciwego dobrobytu... tem więcej, że powietrze Paryża zaczyna być szkodliwem dla mnie, i miałbym ochotę założyć dom bankierski za granicą... pod firmą „Ravenouillet i Spółka!” ale na to, trzeba kapitałów, liczę więc na ciebie, że zechcesz być moim wspólnikiem...
— Ileż ci potrzeba?...
— Ile dostaniesz posagu?...
— Pięć kroć sto tysięcy franków...
— Nie więcej!.... — zawołał Wiewiór.
— Co!... mnie się zdaje że to piękna cyfra!...
— Prawda że piękna!... ale przecież zdawało mi się, że ten poczciwy pan Achiles Verdier lepiej się spisze!... Czyż tylko tyle... naprawdę?...
— Słowo honor!...
Wiewiór zaczął się śmiać ironicznie.
— O! jeżeli tak, to jestem upewniony zupełnie! — rzekł. — Obieramy więc za podstawę pięć kroć sto tysięcy franków... Miałbym prawo wymagania połowy!... Uznaję, że przy tem wszystkiem miałeś wiele zachodów, zużytkowałeś materyały, z których ja nie umiałbym może wyciągnąć tych samych korzyści, a więc zasługa twoja osobista powinna być wynagrodzoną... z tego punktu wychodząc, zadowolnię się stu tysiącami franków, a dodam do tego, że jak tylko odbiorę te pieniądze nie usłyszysz więcej o mnie!... Cóż ty na to prześwietny Groźny?...
— Przyznaję, że jeżeli wychodzimy z zasady, na której dyskusyę rozpoczęliśmy, twoje pretensye nie są wcale przesadzone...
— Bardzo mi przyjemnie, że mi sprawiedliwość oddajesz!... A zatem zgoda!... Co?...
Maugiron zrobił gest twierdzący...
— Jedna jest tylko rzecz — rzekł Wiewiór — pragnąłbym jeszcze dziś tę mieć przyjemność i policzyć owe sto tysięcy franków, o których mowa.
— Popadasz w niedorzeczność, mój biedny chłopcze! — odpowiedział Strączek. — Zkąd u diabła chcesz abym ci wziął taką sumę dziś wieczór?... Wyobrażasz sobie może, że się trzyma sto tysięcy franków, tak w kieszeni na drobne wydatki?...
— Więc nie możesz mi zapłacić w tej chwili?
— Nie!... ani nawet marzenia nie może być o tem!...
— A więc niech dobre moje dzieło... koniec uwieńczy!... Patrz, jak jestem wyrozumiały, daję ci czas... do jutra...
— A ja żądam do pojutrza!...
— Dla czegóż to?...
— Dla tej ważnej przyczyny, że nie dostanę posagu aż jutro wieczorem, po podpisaniu kontraktu...
— Gadaj mu tam kochanku!... nie słyszę nic a nic na to ucho!... Masz przecież pewno u jakiego bankiera ulokowane kapitały!... jeżeli ich nie masz, poproś teścia niech ci da na rachunek!... Cóż u diabła! takie rzeczy praktykują się przecież!... A ja nie głupim!... Gdybym się zgodził na odłożenie terminu odebrania pieniędzy, aż po podpisaniu intercyzy, to i ty przecież, raz schowawszy posag w kieszeń, odesłał byś mnie do miljona dyabłów bez skrupułu!... Na to ja nie mogę pozwolić....
— Zaiste wzruszająco zaufanie!... — zawołał Maugiron śmiejąc się.
— Przynosi ono zaszczyt nam obudwu!... jesteśmy stotnie godni siebie!... A więc na czem staje ostatecznie?...
— Będziesz miał pieniądze jutro...
— Doprawdy przyjemnie traktować z tobą!...
— Ale nie potrzebuję obawiać się z twojej strony nowych żądań!?... Co!?... Dasz mi na to słowo?...
— Tem więcej możesz na mnie liczyć, że wyjeżdżam do Dieppe jutro wieczorem, pociągiem wychodzącym o pięć minut do dwunastej, i że ztamtąd udaję się natychmiast do Anglii gdzie mam zamiar założyć bank, o którym ci mówiłem, kantor bankierski pod firmą „Revenduillet i Spółka... Na którą godzinę naznaczasz nasze spotkanie? Powiedz sam z łaski swojej!?...
— Punkt o trzeciej...
— Gdzie?...
— Tu... w tem samem miejscu!
— Doskonale!... Stawię się!... — punktualność jest jedną z moich licznych cnót!...
— Może się ja trochę opóźnię...
— A! do djabła!... to by było wcale nieprzyjemnie czekać na tym niezabudowanym placu w biały dzień!
— Może się znaleść sposób uniknięcia tej nieprzyjemności...
— Jaki?...
Maugiron wyjął z kieszeni klucz.
— Oto — rzekł — kluczyk, który od placu otwiera drzwi kiosku... powierzam ci go... oddasz mi go jutro...
— Wejdę więc nie pokazując się?...
— Naturalnie... nie niecierpliw się jeżeli dam na siebie czekać kilka minut... Będzie to dowód, że ja sam czekać muszę, aby dostać dla ciebie pieniądze...
— Bądź spokojny, prześwietny Groźny... Załatwiaj swoje interesa i nie troszcz się o mnie!... Będzie mi tu doskonale w towarzystwie twojej starej Madery i kilku cygar, które prawdę powiedzieć trzeba, są wyborne.
Dziwny uśmiech, o którym już wspominaliśmy okazał się znów na ustach Maugirona.
— A więc rzecz skończona — rzekł — do jutra zatem!...
Dwaj bandyci zamienili z sobą serdeczny uścisk ręki i Wiewiór wyszedł z kiosku, którego drzwi zamknęły się szybko za nim.