Tajemnica Tytana/Część druga/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Godzina dziewiąta wybiła na wszystkich zegarach Paryża. Mężczyzna jakiś dorosły i kilkonastoletni wyrostek chodzili obok siebie krokiem wolnym tam i napowrót nieopodal od więzienia, w którem zamknięty był Piotr Landry.
Mężczyzną był Saturnin, chłopcem Motyl.
Latarnia gazowa rozpościerała gwiaździste swe światło na około tych dwu, przechadzających się ludzi, którzy wskutek tego, znajdowali się w pełnem świetle.
Żołnierz, z bronią na ramieniu chodził przed bramą więzienia.
Wtem Saturnin zatrzymał się, i podniósłszy głowę, spojrzał gniewnie na latarnię, której światło stokrotnie powiększało silne reflektory i mruknął:
— Diabelskie kopcidło!... Za chwilę będzie nam szelma, wściekle niewygodne, jak się z nami połączą przyjaciele nasi!...
— Razi was to światło? — spytał Motyl.
— Tak mnie razi, mój chłopcze, że nie możesz sobie tego nawet wyobrazić!...
— Kiedy tak, to ja na komendę, w dwóch tempach i trzech ruchach... zatkam ślepie potworowi, aby nam nie błyszczał!... Co dobrze!?... nie trudna rzecz!...
— Ty, Motylu?...
— Ja, w mojej własnej osobie.
— W jaki sposób?...
— To już moja rzecz!
— Ale bez hałasu!...
— Nie ma strachu ja nie krzyknę... a lampa musi być cicho, bo nie umie mówić!... Idźcie sobie spokojnie tam do rogu ulicy, i dajcie mi znak jak się żołnierz odwróci...
— Dobrze!...
Saturnin oddalił się. W pół minuty później dał znak, i Motyl ze zręcznością małpy, której tylko zręczność ulicznika dorównać może, wdrapał się aż na wierzchołek słupa, otworzył latarnię i zagasił płomień, zatykając otwór swoją grubą płócienną chustką od nosa. W miejsce jasnego światła nastąpiła zupełna ciemność.
— Oto tak się robi! — mówił sam do siebie, zsuwając się jeszcze prędzej ze słupa, niż nań wszedł. — Mam wielką ochotę krzyknąć sobie bis!...
W chwili gdy Saturnin podszedł do niego, winszując mu powodzenia, dwie nowe postacie ludzkie ukazały się na przeciwnym końcu uliczki.
— Albo ja się bardzo mylę — szepnął kontrabandzista — albo to są nasi... zdaje się że wszystko poszło, jak po maśle!...
Saturnin nie mylił się... Byli to rzeczywiście dwaj więźniowie, którzy wydobywszy się z więzienia, zbliżali się ku nim.
Gdy Motyl poznał Piotra Landry musiał użyć wszelkich sił, aby nie krzyknąć z wielkiej radości, i chciał mu się rzucić na szyję.
Towarzysz jego wstrzymał go stanowczym ruchem, mówiąc głosem rozkazującym:
— Tylko bez wybuchów radości... mój mały!... tu miejsce nie do czułości!... Niebezpieczeństwo jeszcze nie zupełnie minęło!... Najprzód uciekajmy... uściski zostawmy na potem!...
Rada była zdrowa. Motyl ją zrozumiał; wsunął w rękę koledze Saturnina, trzy bilety tysiącfrankowe, które uzupełniały sumę obiecaną, i podziękowawszy gorąco dwom zbawcom podmajstrzego, chwycił pod ramię tego ostatniego i pociągnął za sobą.
Piotr Landry zachowując się biernie dał sobą powodować w sposób zupełnie machinalny; był podobny do człowieka pijanego, wzruszenie i swoboda upajały go.
Szli tak krokiem przyspieszonym kilka minut, i dosyć « znaczny przebiegli kawał drogi, myląc ślad za sobą w razie natychmiastowej pogoni, gdyby się zaraz spostrzeżono w więzieniu.
Piotr Landry spytał nareszcie:
— Gdzie mnie prowadzisz mały?...
— W takie miejsce, gdzie sam diabeł nas nie znajdzie panie Piotrze!...
— Czyś przygotował jaką kryjówkę?...
— Oho! mam!... mój dobry panie Piotrze; i jeszcze jaką!...
— Czy bardzo daleko od domu pana Verdier?
— Najwyżej dwieście lub trzysta kroków... na Sekwanie!...
— Na Sekwanie!... — powtórzył Piotr Landry zdziwiony.
— No tak! Na Sekwanie!... Nie starajcie się odgadywać... bo tego nie dokażecie nigdy w życiu!... Ja sam powiem!... Oto tak było!... Raz szperając na pokładzie Tytana, kiedy statek był już wyładowany, natrafiłem na jedną przegrodę, której nikt nie zna, oprócz może samego pryncypała... Przyciska się poprostu żelazną gałkę, która niby to jest sobie dla ozdoby... i bęc!... ściana się otwiera, zupełnie tak samo jak w teatrze... Widziałem to w jednej sztuce, na przedmieściu Ś-go Marcina... Nie jest to pokój taki obszerny, jakby trzeba, ale ja wam tam urządziłem małe, ale bardzo wygodne łóżko, i będziecie sobie na niem spać wybornie!... Dziś trzeba się zadowolnić tem co jest!... Kiep ten co robi więcej jak może!... Zrobiłem jak tylko mogłem najlepiej...
— Dobre i poczciwe dziecko! — rzekł podmajstrzy.
Ani jedno słowo więcej nie zostało zamienione, między Piotrem Landry a Motylem, aż do chwili przybycia nad port.
Statek po wyładowaniu zmienił miejsce; nie stał już nawprost zakładu, lecz ze dwieście lub trzysta sążni dalej, jak to powiedział chłopiec, który pierwszy wbiegł na pokład i podał rękę podmajstrzemu, aby mu dopomódz przejść przez pomost.
Potem obaj zeszli na dno okrętu. Motyl zapalił latarkę, w którą się zaopatrzył; przycisnął sprężynę i wprowadził Piotra Landry, do tej tak zachwalanej przez siebie kryjówki, która w istocie zdawała się być niemożliwą do odkrycia.
— Macie tu panie Piotrze wszystko, czego możecie w tej chwili potrzebować — rzekł mu — chleb sześciofuntowy, szynkę, sera kawał... kupiłem to wszystko... aby wam ucztę wyprawić!... A tu oto w tym kąciku macie ubranie na zmianę: jest i peruka, fałszywa broda i okulary niebieskie... przebierzecie się w to wszystko, jak już będzie czas dać nura na tamtą stronę granicy Brukselli!... Mądry byłby, ktoby was poznał... A co!... nie prawdaż że sprytny ze mnie chłopak!... A teraz mój kochany panie Piotrze, życzę wam dobrej nocy! Dowidzenia! do jutra o tej samej porze...
— Już idziesz?...
— Muszę!... Pilno mi...
— Gdzie idziesz!...
— Biegnę uspokoić pannę Lucynę!... ona tam pewno czeka jak na rozpalonych węglach, kochana nasza panienka!... Toć to przecież nie żarty taka machinacya!... Nie mogę jej tak zostawić w niepewności, czy się wszystko udało jak należy!...
— A gdybym ja poszedł z tobą — wyrzekł żywo Piotr Landry.
— Czyście głowę stracili panie Piotrze — zastanówcie się co gadacie!... Pokazywać się publicznie na ulicy, właśnie w tej chwili, kiedy cała policya węszy, gdzieście się podzieli!?... Słowo honoru daję... chyba się wam klepki w głowie rozpadły!... A to lepiej wrócić do więzienia, z któregoście wyszli, i powiedzieć głównemu nadzorcy: „oto jestem kochany panie, bardzo mi przykro, żem się z panem nie pożegnał... Pewnoś się pan o mnie niepokoił...
Wsadźże mnie pan napowrót tam zkądem wyszedł... jesteś łaskaw!...
— Masz racyę!... — szepnął podmajstrzy — ale widzisz jabym tak bardzo pragnął ją widzieć...
— Zobaczycie ją później...
— Z pewnością zobaczę ją?...
— O! z pewnością, nie ma nawet cienia wątpliwości... Zobaczycie my to ułożemy... tak, żeby się niebyło potrzeby bać niczego!... Ale teraz w tej chwili, mój dobry panie Piotrze, bądźcież mężczyzną przecie!... No!... do widzenia!... już mnie nie ma!...
— Idź więc do niej moje dziecko...
— Za półtory minuty będę ją widział...
— A nie zapomnij że jej powiedzieć, że ją kocham nade wszystko!...
— Co ja jej tam będę gadał... ona to wie doskonale!...
Motyl zamknął drzwi kryjówki, w której pozostawił Piotra Landry; szybko wybiegł na pokład statku, a ztamtąd nad brzeg portu, i popędził kłusem, w stronę zakładu pana Achilesa Verdier.
My go poprzedźmy i wejdźmy wprost do salonu byłego kapitana Atalanty.
W salonie tym, oświetlonym dwoma lampami i wielką ilością świec, znajdowało się około dwadzieścia osób.
Jakób Lambert, pewny, że już mu nie grozi żadne niebezpieczeństwo, przekonany, że Lucyna, w obec osób obcych, miałaby mniej niż kiedykolwiek siły do cofnięcia danego słowa... Zaprosił więc nie przyjaciół swoich, bo tych nie miał wcale, ale kilku bogatych przemysłowców, z którymi pozostawał w ciągłych stosunkach finansowych. Tym sposobom, korzystał jeszcze ze sposobności, chcąc wyzyskać ile się tylko dało sytuacyę, w jakiej go stawiał jego przyszły zięć, i powiększyć jeszcze więcej swój kredyt, olśniewając swoich gości, wygłoszeniem publicznem olbrzymiej cyfry posagu, jaki dawał córce.
Dwa miljony!... to nie żarty. Jakże bogatym musi być ten, który bez szkody dla interesów, dać może córce w gotówce dwa miljony!...
Musiemy dodać, że całe to świetne zebranie otaczała jakaś atmosfera, zimna i smutna. Oprócz narzeczonego, który imponował swoją zwykłą arogancyą i pewnością siebie wszyscy zdawali się być jakby jacyś nieswoi, niepewni i zakłopotani... niewyłączając nawet gospodarza domu.
Jakób Lambert, pomimo energii i wysiłku woli, aby się okazać spokojnym i wesołym, nie mógł zapanować nad sobą; zdradzał niepokój i silne wzruszenie...
Lucyna, piękna jak anioł, ale blada jak śmierć, w stroju narzeczonej, mogłaby jakiemu wielkiemu artyście służyć za model do posągu Boleści i Rezygnacyi. Gdy wybiła godzina dziesiąta, twarz jej przybrała wyraz takiego cierpienia, że ojciec zbliżywszy się do niej, ostrzegł ją po cichu mówiąc:
— Na Boga!... dziecię moje... odwagi!...
— Będę jej miała dosyć, mój ojcze — wyszeptała głosem prawie niedosłyszalnym.
— Notarjusz już przybył — mówił dalej kapitan — jeżeli pozwolisz kochana córko, może rozpocząć czytanie intercyzy?...
Lucyna podniosła na niego swoje duże oczy i odpowiedziała stanowczo.
— Czy nie pamiętasz ojcze moich warunków!?... Do póty nic nie podpiszę, dopóki się nie dowiem z pewnością, że Piotr Landry jest wolny i bezpieczny!...
— Któż ci tę pewność da!?...
— Uspokój się pod tym względem... jak tylko niebezpieczeństwo minie będę natychmiast uwiadomiona...
Jakób Lambert nie mógł nalegać, powstrzymał zniecierpliwienie, tem nowem opóźnieniem spowodowane, zbliżył się do Maugirona i zamienił z nim kilka słów, których nikt nie słyszał.
Zaproszeni goście, patrząc na Lucynę z głębokiem współczuciem, szeptali.
— Po co nas tu zaproszono?... to wcale nie wygląda na wesele!... prędzej na pogrzeb chyba!... Biedna dzieweczka... taka piękna... zmuszają ją widać... Poświęcenie robi widocznie!... Wygląda jak ofiara...
Kobiety dodawały jeszcze ciszej:
— A jednak pan młody jest wcale przystojny chłopiec!... A może panna Verdier inną miłość w sercu żywi?...
Tak minęło pół godziny, długie jak wiek nietylko dla aktorów głównych, ale nawet i dla obojętnych widzów tego dramatu.
Wtem, na schodach, powstał jakiś hałas niezwykły, kłóciły się ze sobą dwa głosy: basowy, pani Blanchet i ostry sopran Motyla.
Chłopiec chciał koniecznie, bez żadnej zwłoki, widzieć się z „córką pryncypała,” jak ją nazywał, a wdowa po poruczniku straży ogniowej wpuścić go w żaden sposób nie chciała...
Lucyna usłyszawszy sprzeczkę wybiegła z sali, a zobaczywszy chłopca, wyciągnęła ku niemu obie ręce.
— A cóż?... — spytała...
— Ocalony! — odpowiedział.
Te krótkie tylko słowa zamienili między sobą.
Oczy młodej panienki w jednej chwili żywym zapałały blaskiem, który jednak zgasł natychmiast. Usta jej wyszeptały cichą modlitwę dziękczynną; potem wróciła do salonu i rzekła do Jakóba Lambert:
— Jak zechcesz mój ojcze, jestem gotowa...
Były kapitan Atalanty czekał tylko tych słów, i Bóg jeden tylko wie z jaką na nie czekał niecierpliwością!... Zdawało mu się jakby mu olbrzymi ciężar spadł z serca; twarz jego rozjaśniła się i przybrała wyraz niezwykłego zadowolenia. Zwracając się do notaryusza rzekł:
— Panie notaryuszu, jesteśmy na pańskie rozkazy, bądź pan łaskaw, proszę bardzo zacząć czytać intercyzę...
— Nareszcie! — szepnęli zaproszeni.
Maugiron podniósł głowę z miną tryumfującą i powtórzył za innemi:
— Nareszcie!...
Notaryusz usiadł przy małym stoliku, pomiędzy dwoma kandelabrami pięcioramiennemi i rozłożył wielki portfel w czerwony safian oprawny, w którym była dotąd zamkniętą intercyza przedślubna.
Jakób Lambert położył na stole, obok tego portfelu, pudełeczko z czarnej skóry, zawierające w sobie czek na dwa miliony franków płatny w Banku Państwa...