Tajemnica Tytana/Część druga/XLVII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piotr Landry, tylko pozornie wyrzekł się zamiaru ujrzenia Lucyny, jeszcze tego wieczora. Całotygodniowe rozłączenie, spotęgowało nadmiarę jego czułość ojcowską. Nie byłby się cofnął przed żadnem niebezpieczeństwem, byłby gotów nawet życie zaryzykować, dla tego tylko aby popatrzeć przez chwilę na słodką twarzyczkę swojej ukochanej córki, i usłyszeć jej srebrny głosik...
To też, zaledwie Motyl wybiegł z Tytana, Piotr Landry zamiast rzucić się na posłanie i w śnie pokrzepiającym szukać zapomnienia przebytych cierpień, wstał, zmienił ubranie, włożył perukę, zakrył twarz fałszywą brodą, opuścił bezpieczną swoją kryjówkę i wyszedł na nadbrzeżną ulicę.
Za chwilę stanął naprzeciw domu pana Verdier.
Piotr Landry, posiadał klucz od furtki, którego nie oddał w chwili gdy go aresztowano.
Plan jego był prosty, i powinien był, podług wszelkiego prawdopodobieństwa udać się zupełnie, jeżeli jakie nadzwyczajne okoliczności nie staną mu na zawadzie. Spodziewał się wejść do zakładu, nie zwróciwszy niczyjej uwagi, przesuwając się pod murem aż do samego pawilonu, a gdy już się tam dostanie, nie wątpił wcale, że los sam nastręczy mu sposobność zobaczenia Lucyny. Zdziwił się więc niepomału, i przykrego bardzo doznał zawodu, gdy zobaczył w dziedzińcu z pół tuzina powozów i karet, oraz drugie tyle dorożek, stojących przy podjeździe... Gdy ujrzał podwórze silnie oświetlone, podniósł oczy do góry... Z wszystkich okien pierwszego piętra rzęsiste bije światło!
— Co się tam dzieje? — pytał sam siebie. — Jakiś bal czy zabawa!... dziwna rzecz!...
Niezwykłe oświetlenie domu i dziedzińca nie pozwalało mu myśleć nawet o wejściu niepostrzeżenie wewnątrz... Wodził wzrokiem w około siebie, szukając kogo by mógł spytać, i już miał zamiar zwrócić się do pierwszego lepszego stróża albo nawet do którego woźnicy, gdy w tem spostrzegł Motyla, który właśnie wracał z głównych schodów spełniwszy swoją missyę — jak to już wiemy w sposób tak lakoniczny a jednak zadawalniający zupełnie... Chłopiec wychodził z zakładu i szedł na zwykłe swoje legowisko do mieszkania przy jednej z przyległych ulic.
Byłby przeszedł nie zwróciwszy nawet uwagi na podmajstrzego, którego poznać nie mógł z powodu jego przebrania.
Piotr Landry chwycił go za ramię.
Chłopiec krzyknął trochę nie ze strachu, ale ze zdziwienia, i patrząc śmiało na nieznajomego, który go zatrzymał, spytał:
— Hej drabie!... co ci w nosie kręci!?... Czego chcesz!... Puszczaj no mnie, tylko prędzej jeśli nie chcesz co oberwać!...
— Cicho!... — szepnął podmajstrzy — to ja....
Mówiąc to pociągnął go nad brzeg kanału, w miejsce mniej oświetlone.
Chłopiec po głosie poznał Piotra Landry. Osłupiał. Opanowało go nerwowe drżenie i jąkał:
— Na miłość boską!... Ach! jak można było!... djabli nadali — któż to widział!... Tak się narażać!... Już to co głupstwo, to głupstwo!... Kapitalne!... Słowo honoru daję!...
— Wszystko już teraz jedno!... — przerwał żywo podmajstrzy.
— W domu pana Verdier dzieje się coś nadzwyczajnego, coś nie zrozumiałego!... Gadaj mi natychmiast co to jest!
— Nic się wcale nie dzieje, mój dobry panie Piotrze... — rzekł chłopiec zakłopotany — co się ma dziać!?..
— Ja cię znam Motylu... ty kłamać nie umiesz!... — rzekł stary robotnik. — Gadaj że mi prawdę prędko nie męcz mnie dłużej... Ta prawda zresztą nie musi być tak bardzo straszną i przerażającą. Te powozy, te światła zapowiadają zabawę jakąś... a nie nieszczęście... Mówże mów, mój Motylu!... mów jaknajprędzej!...
— A to ci dopiero nieszczęście!.. — pomyślał chłopiec — całem morze przepłynął a na brzegu utonę!... Co ja tu będę głowę zawracał panu Piotrowi!? Wszystko na nic!... Jak mu nic nie powiem to się spyta kogo innego... Nie ma rady, powiedzieć muszę... Niech się potem dzieje co chce!...
Po tej chwili namysłu rzekł głośno:
— No jeśli tak... to macie racyę panie Piotrze... macie racyę, żadne nieszczęście ani wypadek... to sobie taka uroczystość familijna... mała zabawa przyjacielska... Jest tam kilku ślicznych panów w czarnych frakach i panie postrojone jak na obrazkach!...
— Uroczystość... zabawa... — powtarzał podmajstrzy — dziś... w chwili gdy ja jeszcze w więzieniu... Jakiż to powód tej zabawy!...
— Powód jest bardzo słuszny, widzicie panie Piotrze!...
— Jakiż?...
— Oto panna Lucyna widzicie podpisuje właśnie swoją intercyzę przedślubną, a dla dodania świetności temu obchodowi, są goście!...
Piotr Landry wzniósł ręce do nieba.
— Podpisuje intercyzę! — szeptał — wychodzi za mąż!... Niechże będzie Bogu chwała!... kiedy tak to wybornie!... Wynagradza mi to wszystkie moje cierpienia!... O! jakież szczęście!... Opuszczę bez żalu Francyę, ponieważ oddalając się, będę miał pewność, że zostawiam Lucynę szczęśliwą... że zostawiam ją żoną człowieka uczciwego, szlachetnego... żoną Andrzeja de Villers!...
Motyl patrzył na Piotra Landry z osłupieniem; ale nie śmiejąc wyprowadzać go z błędu, milczał.
Czemużeś mi tego od razu nie powiedział, mój chłopcze?! — pytał podmajstrzy tonem serdecznego wyrzutu.
— Tak jakoś panie Piotrze!... zapomniałem zupełnie...
— Gdybyś ty wiedział, jaki to balsam na rany mego serca!... ta wiadomość, której mi przed chwilą udzieliłeś!... Zaczynam żyć na nowo!... o! dzięki ci Boże!... Nie wiem co robić z radości! Ochota mnie bierze uściskać ciebie!...
— Jeżeli was bierze ochota panie Piotrze, to ściskajcie... ja się tam nie będę bronił...
Piotr Landry ucałował Motyla i rzekł:
— O! teraz już mogę wrócić do mojej kryjówki!... Zaręczam ci że będę spał jak kamień!...
— No to chodźmy, wracajmy do kryjówki... wracajmy zaraz!... Ja was odprowadzę panie Piotrze!...
— Dobrze, ale pozwól mi jeszcze chwilę popatrzeć przez sztachety!...
— Na co?... — zawołał chłopiec przestraszony.
— Gdybym mógł chociaż jej cień ujrzeć przez szyby, zdaje mi się, że zwarjowałbym z radości...
— To się nie opłaci... Zobaczycie ją jutro... pojutrze... którego innego dnia... kiedy wam się podoba!... ale nie dziś... Chodźmy lepiej do kryjówki...
— Jeszcze chwilkę, proszę cię... tylko chwilkę...
— Ani sekundy nawet... uciekajmy...
Motyl wziął podmajstrzego za rękę, i chciał go odprowadzić do domu, ale Piotr Landry w uporze swoim zamiast oddalić, zbliżył się jeszcze więcej do sztachet ciągnąc za sobą chłopca, zamiast iść za nim...
— „Lepsza siła niż prawo” — pomyślał chłopiec decydując się uledz temu, czemu przeszkodzić nie mógł... W głębi serca jednakże żywił nadzieję, że się nie zdarzy nic coby starego objaśnić mogło.
W tejże chwili, najemny powozik w pełnym galopie, zatrzymał się przed bramą,.. Piotr Landry i Motyl zmuszeni byli usunąć się na bok, aby nie zostać stratowanymi przez konie, całe okryte pianą.
Drzwiczki się otworzyły... Stary robotnik wydał głuchy krzyk. W wysiadającym z powoziku poznał pana de Villers.
— Co to jest!... czy mi się śni!... — krzyknął. — Panie Andrzeju!... to pan!... o tej godzinie i w tem ubraniu!...to niepodobna!.... to być nie może!...
— A wy kto jesteście? — spytał kassyer, nie poznając zaczepiającego go starca.
— Jestem Piotr Landry...
— Po wszystkiem! — mruczał Motyl.
Z kolei Andrzej osłupiał. Chciał się pytać... Piotr Landry nie pozostawił mu na to czasu.
— Zkąd pan przybywasz? — pytał podmajstrzy głosem prawie rozkazującym.
— Z Brestu...
— Przyjechałeś pan kiedy?...
— W tej chwili..
Piotr Landry odwrócił się do Motyla i rzekł doń głosem zmienionym:
— A zatem... tam?... pan młody?... kto taki?...
Młody chłopiec zawahał się.
— Odpowiadaj! — zawołał rozkazująco podmajstrzy.
— Maugiron — wyszeptał chłopiec.
— Maugiron!... — powtórzył Andrzej blady jak śmierć.
— Maugiron!... — krzyknął Piotr Landry głosem ochrypłym z wściekłości. — Lucyna wychodzi za Maugirona!... Ach! nędznicy!... oni ją zmuszają!... oni ją oszukują!... oni ją zabijają!... Ale Bóg jest sprawiedliwy!... My tu jesteśmy... My nie pozwolimy, aby zbrodnia spełnioną została!...
Przy tych słowach, podmajstrzy zerwał gwałtownie z głowy perukę, odrzucił brodę, która zakrywała mu twarz, i chwytając Andrzeja za rękę wołał:
— Chodź pan!... chodź!... Bóg wielki cię zesłał!...
Obydwa przebiegli szybko dziedziniec i przedsionek, i zniknęli w ganku...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Goście pana Achilesa Verdier, zebrani na pierwszem piętrze, zachowywali uroczyste milczenie.
Notaryusz, głosem doniosłym, wyraźnym, czytał punkta intercyzy.
Właśnie skończył ten iście magiczny paragraf: „Pan Achiles Verdier przeznacza swojej córce w posagu, dwa miliony franków, które zostają wręczone przyszłemu małżonkowi natychmiast w postaci czeku na Bank Państwa”...
Szmer podziwienia dał się słyszeć dokoła.
Wtem drzwi salonu otworzyły się z taką gwałtownością, że aż wszystkie płomienie świec zamigotały.
Piotr Landry i Andrzej de Villers ukazali się we drzwiach.
Tak strasznej sytuacyi, nie dał widzom, chciwym wrażeń, żaden dramat, na scenie najruchliwszego nawet teatru bulwarowego...
Notaryusz przerwał czytanie, i stał z otwartemi ustami.
Jakób Lambert zbladł, jakby zobaczył dwa widma z grobów swoich powstałe i przed nim stojące.
Maugiron nawet, cofnął się w tył, i ręka jego drżąca, machinalnie szukała pod frakiem broni, której tam nie znalazła.
Lucyna zerwała się, chcąc rzucić się w objęcia Piotra Landry, lecz spostrzegłszy Andrzeja de Villers obok niego, żywym oblała się rumieńcem.
Liczni świadkowie tej sceny, patrzyli i czekali napróżno starając się zrozumieć co się dzieje...
Andrzej de Villers już rzucić się miał na swego rywala, i spoliczkować go w obec wszystkich...
Piotr Landry powstrzymał go, szepcząc mu do ucha:
— Cierpliwości!... przyjdzie i na ciebie kolej, panie Andrzeju!...
Potem postępując ku gospodarzowi domu, który czuł że jest zgubionym bezpowrotnie, rzekł głosem głuchym lecz bardzo wyraźnym:
— Nie dotrzymując swojej przysięgi, dałeś mi pan prawo niedotrzymania mojej!... Oddając rękę Lucyny nędznikowi, który mnie spotwarzył, zerwałeś węzły, które mnie z tobą łączyły!... Ja nie pozwalam na małżeństwo tej młodej osoby z tym panem... i mam do tego prawo, gdyż jestem jej ojcem!...
Okrzyk podziwienia dał się słyszeć ze wszystkich stron...
Jakób Lambert, złamany, padł na fotel. Podobnym był do konającego i wcale nie myślał przeczyć.
Maugiron tylko, próbował nie tracić miny.
— Nie słuchajcie państwo tego szaleńca! — zawołał z wściekłością — nie wierzcie mu!... to oszust i waryat!... to zbrodniarz, którego policya poszukuje!... chciał mnie zamordować!... Pojmać go trzeba i związać!...
Już Lucyna rzuciła się w objęcia Piotra Landry.
— Nie oskarżaj pan mojego ojca!... — wyrzekła — pan wiesz dobrze, że ja znam prawdziwego winowajcę, i teraz mogę go wymienić, jeżeli tego będzie potrzeba dla uratowania mojego ojca...
— Wymienić winowajcę... po co?... nie trzeba?... — szepnął Jakób Lambert — on sam wymierzy sobie sprawiedliwość...
Podniósł się wolno, z trudnością, jak starzec złamany wiekiem, którego już siły opuszczają.
Jedne z drzwi salonu prowadziły do jego sypialnego pokoju. Wyszedł temi drzwiami i zamknął je za sobą.
Partya stanowczo przegrana! — myślał Maugiron — nie pozostaje mi nic jak dać nura!... Szkoda!... Gdybym jednak jeszcze zdołał... Sprobójmy!...
Ukłonił się na prawo i lewo, a przechodząc koło stołu na którym leżały papiery, wsunął bardzo zręcznie do kieszeni pudełeczko z czekiem.
Nikt nie zauważył tej kradzieży.
Piotr Landry oddany cały swojej córce, Andrzej de Villers swemu szczęściu, nie myśleli wcale przeszkadzać wyjściu z salonu tego łotra, który z miną swobodną, skierował się ku głównym drzwiom.
Już dochodził do nich, gdy w tem otworzyły się one znów gwałtownie, i ukazał się w nich komisarz policyi, ten sam, którego mamy zaszczyt już znać.
Za nim dostrzedz było można agentów policyi, a za nimi żołnierzy z bronią. Ze dwadzieścia bagnetów zabłysło na korytarzu.
— W imieniu prawa — wyrzekł komisarz, kładąc rękę na ramieniu Maugirona — aresztuję pana...
— To widocznie pomyłka! — krzyknął elegancki młodzieniec.
— Powiesz to pan, jeśli zechcesz, sędziemu śledczemu, i dowiedziesz mu tego, jeżeli będziesz mógł.
— O cóż mnie oskarżają?...,
— O wspólnctwo w rozlicznych kradzieżach, między innemi i w tej, którą spełniono przed tygodniem u pana Verdier, a oprócz tego o otrucie dokonane dziś właśnie, na osobie jednego z wspólników, nazwiskiem Gobert...
— Któż mnie oskarża — spytał.
— Inny wspólnik pański, Ravenouillet, zwany Wiewiórem.
Maugiron spuścił głowę na piersi i zamilkł.
Złapał się, i tym razem dobrze się złapał!...
Zrewidowano go na miejscu, i czek na dwa miljony franków, znaleziony w jego kieszeni, został zwrócony notaryuszowi.
W tej samej chwili wystrzał z rewolweru, rozległ się w przyległym pokoju.
Komisarz drzwi otworzył i znalazł się w obec trupa...
Jakób Lambert sam sobie wymierzył sprawiedliwość, jak to przed chwilą powiedział...
∗ ∗
∗ |
Zbliżyliśmy się do końca naszej powieści...
Nie pozostaje nam, jak tylko w kilku słowach, skreślić obecne położenie aktorów tego dramatu.
Lucyna, albo raczej Dyoniza Landry, nie miała żadnego prawa do spadku, po nieszczęśliwym Achilesie Verdier, który zginął wraz ze swoją córką na wyspach Azorskich, ale Andrzej de Villers, wskutek testamentu Filipa Verdier, został panem tej ogromnej fortuny, którą oddał swojej ukochanej, nadając jej swoje nazwisko...
Młodzi małżonkowie, gdyż młodzi są jeszcze dotąd oboje; kochają się po dziesięciu latach, jak w pierwszych dniach miodowego miesiąca, mają dwoje prześlicznych dzieci i używają szczęścia, które zdaje się będzie trwałem.
Piotr Landry mieszka przy nich, i zapomniał zupełnie, że kiedyś tyle wycierpiał...
Motyl wyrósł, i jest zaufanym Andrzeja de Villers, który mu daje tantjemę od swoich zysków.
Może z czasem i on zostanie milionerem...
Maugiron jest w Breście na galerach, których jest ozdobą.
Wyrok, na lat dwadzieścia ciężkich robót w kajdanach, jest jedyną rzeczą na świecie, na którą zapracował, i która mu się słusznie należała.