Tajemnica Tytana/Część druga/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Piotr Landry odprowadził Andrzeja do chatki, w której przyszła mu myśl go ukryć, potem wrócił jaknajśpieszniej na swoje stanowisko pod oknem pawilonu.
Nieobecność podmajstrzego i rozmowa jego z młodym człowiekiem trwały zaledwie kilka minut, a z miejsca gdzie się ulokował, mógł, jeżeli już nie widzieć to, przynajmniej słyszeć wszystko co się działo w pawilonie.
Po gwałtownem zamknięciu drzwi za Andrzejem, właściciel zakładu, nie zauważywszy nawet obecności Lucyny, powrócił do biurka i usiadł przy niem.
Straszne postanowienie czytać można było na jego pomarszczonem czole i w zblakłych źrenicach jego błyszczących oczów. Pozornie był zupełnie spokojnym, ale pod tym kłamanym spokojem, cokolwiek tylko przenikliwsze oko dojrzeć mogło łatwo burzę strasznego gniewu.
Wziął duży arkusz papieru, umoczył pióro w atramencie, i po napisaniu daty na czele stronnicy, nakreślił nieco niżej te trzy wyrazy:
Ale ręka mu drżała tak silnie, że jego pismo, zwykle regularne i śmiałe, było zupełnie nieczytelne.
Zgniótł arkusz, rzucił go daleko od siebie i wziął drugi, potem trzeci, nie mogąc osiągnąć pomyślniejszych rezultatów swoich wysiłków.
— Do stu piorunów!... — krzyknął z wściekłością. — Czy jestem słaby jak dziecko i zdenerwowany jak kobieta?... czy już nie zdołam zapanować nad sobą na tyle, abym mógł oskarżyć tego nędznika, którego sprawiedliwość zmusi przecież do oddania mi skradzionych pieniędzy?...
Ścisnął sobie głowę oburącz i powtarzał:
— Pieniądze ukradzione!... siedmdziesiąt tysięcy franków!... cały majątek!... Ile to pracy, ile zabiegliwości, ile potu potrzeba aby zarobić siedmdziesiąt tysięcy franków?... I potem jak już nareszcie, są tu, w kasie żelaznej, pod strażą mocnego zamku, taki niegodziwiec, któremu po waryacku dałeś twoje zaufanie, posiłkuje się tym kluczem, który ma od ciebie, aby otworzyć twoją kassę, aby ukraść w jednej sekundzie pieniądze tak długo gromadzone!... Na szczęście jest prawo!... Sprawiedliwość jest, policya czuwa!... ale trzeba pisać.. trzeba się spieszyć!...
Pan Verdier zaczął znowu posuwać piórem po papierze, i tym razem doszedł do tego, że jeżeli nie pisał pięknie i równo, to przynajmniej udawało mu się pisać czytelnie... Napisał prędko pierwsze wiersze skargi, potem zawahał się i nie mogąc pisać dalej, zatrzymał się...
Ręka była posłuszna, ale nieład i wzruszenie jakie nim miotały, nie pozwoliły mu sformułować jasno swej myśli; zdania masami całemi cisnęły mu się do myśli i pod pióro, wszystkie na raz, w nieopisanym nieładzie; krótko mówiąc, czuł się chwilowo niezdolnym do określenia i opisania logicznie czynu, który chciał przedstawić przed oczy stróża prawa. Rozwścieklony a upokorzony tą nową przeszkodą, która opóźniła wykonanie jego woli, pan Verdier zrozumiał nareszcie, że jedynym środkiem odniesienia zwycięztwa nad sobą było, zebrać myśli przez kilka chwil, i w ten sposób uspokoić się na tyle przynajmniej, aby opanować gorączkę szaloną, która go pożerała.
W wykonaniu tego postanowienia, oparł łokieć prawej ręki na biurku, na dłoni złożył czoło, zamknął oczy, lewą zaś rękę opuścił wzdłuż poręczy fotelu, na którym siedział.
Wtem stało się coś nieprzewidzianego, co wstrząsnęło naraz całem jego ciałem. Zimne jakieś wargi dotknęły jego palców. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył Lucynę klęczącą, albo raczej leżącą u nóg jego, i usiłującą pocałować go w rękę.
— Czego chcesz odemnie?... — spytał jej tonem surowym.
— Chcę litości, ojcze — jąkała młoda dziewczyna wśród łez — chcę litości, albo raczej sprawiedliwości...
Pan Verdier utkwił w Lucynie wzrok lodowaty i groźny, wykrzykując:
— Córka niewdzięczna i wyrodna, która zdradza własnego ojca i staje się wspólniczką jego nieprzyjaciół, nie zasługuje na żadną litość, i nie otrzyma jej!... Mówiłaś o sprawiedliwości!... dla kogóż jej żądasz!?
— Dla nieszczęśliwego, którego wypędziłeś z tego domu...
Achiles Verdier podniósł się.
— Czy o Andrzeju de Villers śmiesz do mnie mówić?... — spytał głosem z gniewu stłumionym.
— Na wszystko będę śmiałą, mój ojcze... zniosę nawet twój gniew, jeżeli tego będzie trzeba, aby ci przeszkodzić w spełnieniu bezwiednie, złego czynu... Straszne pozory obwiniają pana de Villers, to prawda... ale on jest niewinny...
— Milcz!...
— Nie, mój ojcze, nie umilknę!... Milczeć byłoby podłością!... więcej niż podłością... to byłoby zbrodnią!... Powinnam oświecić twoje sumienie... powinnam oszczędzić ci wyrzutów... Ręce tego młodego człowieka są czyste od wszelakiego błędu... jestem tak pewna jego uczciwości jak mojego szacunku dla ciebie!...
— A więc ja jestem potwarcą!?...
— Niech mnie Bóg uchowa od podobnej myśli!... Jesteś najlepszym i najsprawiedliwszym z ludzi, ale okropny zbieg okoliczności uwodzi cię... niepojęta fatalność oślepia cię...
— Nieszczęśliwa!... — przerwał pan Verdier głosem piorunującym — ty oskarżasz ojca twojego o zaślepienie podczas gdy ty sama niewidzisz nic z pod gęstej zasłony, która ci oczy zakrywa!... Więc tak!... to co mi powiedziano... to w co wierzyć nie chciałem, więc to jest prawdą?!... Kochasz takiego nędznika, i ta bezwstydna miłość daje ci tyle zuchwałości i bezczelności, że go bronisz przeciw mnie!...
Purpurowa łuna okryła policzki młodej dziewczyny; spuściła oczy, i w wielkiem pomieszaniu ukryła twarz w dłoniach.
— Ah! — wykrzyknął Achiles Verdier z wyrazem ponurego zwycięztwa — zgadłem dobrze!... rumienisz się!... wstyd cię pali!...
Lucyna podniosła głowę.
— Rumienię się, ale nie ze wstydu!... — odpowiedziała, a obrażona duma zachwycającą ją czyniła. — Uczyniłeś serce moje takiem, że nic, czegobym się wstydzić potrzebowała, nie znajduje w niem miejsca!... Nie wiem czy miłością jest uczucie jakie mam dla pana de Villers, i przysięgam ci, że aż do tej chwili nie badałam się pod tym względem!... Człowiek ten wzbudzał we mnie uczucie głębokie, szacunek bez granic, jak wszystko co jest uczciwe i dobre... Dziś jest nieszczęśliwy... jest prześladowany... będę go może kochała, i nie zdaje mi się abym potrzebowała rumienić się za to...
Pan Verdier zaczął się śmiać ironicznie.
— W jakiej to melodramie, z pod rogatkowego teatru znalazłaś te szumne tyrady, któremi wielkie swe uczucia malujesz!? — spytał z gorzkiem szyderstwem.
— Uczucia te, mój ojcze, czerpałam we własnem sercu...
— Jak ci się podoba!... kochaj sobie tego rozbójnika!... Graj dalej swoją rolę!... ja odegram moją, posyłając twojego kochanka do lochu więziennego, potem na ławę przestępców, a ztamtąd pod karabinami na galery!...
Pan Verdier padł napowrót w fotel, który przed chwilą opuścił; podjął dumnie pióro, i tym razem było mu ono posłuszne, bo zaczął pisać z najwyższą łatwością i szybkością — Mój ojcze — krzyknęła Lucyna przerażona i zrozpaczona — mój ojcze co robisz!?...
— Przecież łatwo odgadnąć co robię!... opisuję prokuratorowi cesarskiemu, kradzież u mnie spełnioną i wskazuję mu złodzieja!...
— Ojcze, w imię nieba, nie rób tego!...
Pan Verdier odpowiedział wybuchem śmiechu, i jego pióro, dalekie od wstrzymania się, biegło tem prędzej po papierze...
— Ojcze — błagała Lucyna — daj się wzruszyć mojemi prośbami, mojemi łzami, moją rozpaczą...
— Za dziesięć minut list ten odejdzie do prokuratoryi...
— Przysięgam ci ojcze na pamięć mojej matki, że gubisz niewinnego!...
— Nic ci nie przeszkodzi bronić jego sprawy, powiem to jego sędziom...
— Wielki Boże!... jesteś więc niewzruszonym!...
— Jak prawo!... Jestem okradziony!... chcę sprawiedliwości!...
— Jednakże gdyby pieniądze były ci zwrócone?...
Ręka pana Verdier wstrzymała się, nie dokończywszy zaczętego wyrazu; oczy mu zabłysły i zwróciły się badawczo na młodą dziewczynę i z wyrazem dzikiej chciwości wykrzyknął:
— Gdyby pieniądze były mi oddane!... Czy mi je możesz oddać?... Wiesz gdzie są schowane?... Czy może przypadkiem jesteś paserką tego nędznika?...
Lucyna nie zrozumiała, czy też może nie chciała zrozumieć tego niegodnego zarzutu. — Ja nie wiem czy osobiście posiadam coś rzekła — ale ty ojcze jesteś bogaty — i zapewne przeznaczasz mi jakiś posag, który mi masz dać w dniu, w którym małżeństwo odłączy mnie od ciebie... A więc!... zrzekam się tego posagu... nie pójdę za mąż nigdy... będę pracowała w twoim domu tak jakbym potrzebowała zarobić na chleb... oszczędzę ci wydatku na trzymanie buchaltera... Zastąp sobie pieniądze skradzione temi, którebyś mnie miał dać, i nie oskarżaj pana de Villers...
Pan Verdier wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Żartujesz sobie pewno — a żarty tu wcale się niezgadzają z szacunkiem o jakim przed chwilą mówiłaś!... Odejdź... potrzebuję być sam... wszystkie twoje słowa, wszystkie prośby będą bezużyteczne... moje postanowienie jest niezmienne... nic go nie cofnie... przestań mnie nudzić, bo moja cierpliwość jest bliską wyczerpania i nie będę cię więcej słuchał...
Wymówiwszy to, pan Verdier odwrócił głowę i kończył list.
Okropna rozpacz ogarnęła Lucynę. Zrozumiała, ze niepodobna jej będzie znaleść jaką czułą strunę w kamiennem sercu jej ojca... Nie łudziła się w tym względzie wcale, a jednak zdecydowała się na jeszcze jeden ostatni wysiłek.
— Mój ojcze — jąkała padając na nowo na kolana przed nieczułym i bezlitosnym człowiekiem, którego ponura twarz wyrażała tylko pragnienie zemsty, nienawiść i gniew — nie skarżę się na swój los, ale od chwili jak żyję na świecie, wiesz sam, nie byłam nigdy bardzo szczęśliwa... Prawie wszystkie dzieci mają matki... ja nie znałam swojej... wzrosłam w sieroctwie, nie znając jej pieszczot tak słodkich... Twoje interesa, twoje prace, twoje podróże, oddalały cię też często odemnie a jeżeli znajdowałeś się tu, nie dawały ci czasu dowieść mi, że ta sierota jest czemś innem dla ciebie jak obca, jak obojętna...
Nie skarżyłam się nigdy... — mówiła dalej — nie buntowałam się nigdy przeciw samotności w jakiej upływało moje dzieciństwo... chowałam moje smutki w głębi duszy... okazywałam ci zawsze twarz uśmiechniętą, wtedy nawet kiedy serce moje było boleśnie zranione twoją oziębłością... Czułam dla ciebie i czuję zawsze przywiązanie córki, pełne głębokiego szacunku... zmuszałam się do tego żeby uwierzyć w twoją miłość ojcowską, pomimo pozorów obojętności, które mnie przygnębiały... Nakoniec przyjęłam z poddaniem życie takie, jakie chciałeś aby było dla mnie...
Dziś — dodała — po raz pierwszy zanoszę do ciebie prośbę i zanoszę ją na klęczkach!... błagam cię o dowód jedyny, tej miłości ojcowskiej, w którą wierzyć i o której wątpić też nie potrzebuję!... Poświęć dla mnie twe przekonania ten raz jeden!... zrzecz się zemsty, która ci się zdaje słuszną... daruj temu, którego masz za winnego, a przez resztę mojego życia będę cię czciła... kochała... i błogosławiła!...
Podczas kiedy młoda dziewczyna mówiła, pan Verdier nie przestawał pisać. Skoro skończyła, podniósł głowę i popatrzył na nią w sposób tak groźny, że biednej dziewczynie zdawało się że mdleje i że serce jej bić przestaje...
— Znasz mnie widać bardzo mało — powiedział głosem zimnym i przeszywającym jak ostrze noża — jakże można nie wiedzieć, że nie porzucam nigdy raz powziętego postanowienia!... Nie będę rozprawiał z tobą... jeżeli ci się podoba wątpić o mojem uczuciu ojcowskiem, to mnie mało obchodzi, bo ja nie wierzę też już w twoje dla mnie uczucie! Córka wyrodna, która w sercu swojem wyżej stawia bandytę niż ojca własnego, zasługuje tylko na wzgardę!...
Ja chcę być sam, powtarzam ci, i po raz drugi rozkazuję ci wyjść...
— Ojcze, ojcze mój!... miej litość nademną... — jąkała Lucyna włócząc się u nóg pana Verdier.
— Czy mnie usłuchasz raz nareszcie!... — wykrzyknął ten człowiek. — Strzeż się!... gniew mnie unosi.... niedługo nie będę panem siebie! wyjdź!...
Młoda dziewczyna, złamana wzruszeniami strasznemi, które następowały po sobie tak gwałtownie, nie miała siły podnieść się.
Pan Verdier powiedział prawdę. Gniew nim miotał, gniew zwierzęcy. Twarz jego bronzowa stała się szkarłatną i dzikie błyski zajaśniały w oczach. Zerwał się z fotelu, chwycił Lucynę za ramię pociągnął ją z niesłychaną gwałtownością do drzwi, które otworzył i popchnął ją za próg krzycząc:
— Córko przeklęta, idź sobie!... wypędzam cię!...
Lucyna straciwszy przytomność jak błędna dwa razy zachwiała się na miejscu i już byłaby padła na ziemię gdyby nie Piotr Landry, który na szczęście podbiegł, przyjął ją bezprzytomną w swoje objęcia...
— Nieszczęśliwy!... — szeptał. — Byłby ją zabił!... Ah! jak to podle!... jak to niegodnie!... ale ja tu jestem... ja czuwam!... Strzeż ty się teraz panie Verdier, bo za chwilę będzie walka między nami dwoma!...
Młoda dziewczyna była bez ruchu jakby nieżywa...
Podmajstrzy niosąc ten lekki ciężar, udał się prędko do głównego gmachu, do mieszkania Lucyny...
Przeszedł schody, które prowadziły na pierwsze piętro i wszedł do pokoju Lucyny, przywołując ze wszystkich sił panią Blanchet.
Wdowa, po poruczniku straży ogniowej przybiegła.
Prawdopodobne skutki jej niecnej denuncyacyi niepokoiły ją wielce. Na widok młodej dziewczyny zemdlonej, zaczęła krzyczeć rozpaczliwie i zarzuciła pytaniami Piotra Landry.
— Nie mnie się pani pytaj — odpowiedział opryskliwie podmajstrzy. — Pytaj się, pani pana swego, pana Verdier... on pani odpowie, jeżeli będzie chciał...
I nie dodawszy ani jednego słowa pomimo nalegań wdowy, wybiegł z pawilonu.