Tajemnica Tytana/Część druga/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Andrzej spuścił głowę na piersi i milczał.
— Gdzieś pan był? — powtarzał pan Verdier głosem silnym i groźnym.
— Miej pan litość — jąkał młody człowiek — nie potępiaj mnie!... Uchybiłem najświętszym obowiązkom, wiem o tem, ale wyrzuty na jakie zasługuję, i których możesz kazać mi wysłuchać, są niczem w obec tych, jakie mi czyni moje własne sumienie!...
— A zatem, nie byłeś pan wcale w swoim pokoju?
— Nie, panie...
— O jakiej godzinie wyszedłeś pan?
— O dziewiątej wieczorem...
— O której pan wróciłeś?
— Nadedniem...
— Gdzie przepędziłeś pan noc?
— W restauracyi „Braci Provençaux“...
Pan Verdier uderzył silnie pięścią w biurko.
— Na jakiejś orgii! — wykrzyknął z gorzką ironią — na jakiejś uczcie szalonej, której koszta, pozwoliła panu opłacić wysoka pensya jaką odemnie pobierasz!...
Andrzej zarumienił się silnie.
— Nie, panie — odpowiedział żywo — wina moja jest sama przez się tak wielka niestety, że powiększać jej niepotrzeba!... Przyjąłem zaproszenie ludzi poważnych, ludzi honorowych, którzy panu zaświadczą jeżeli sobie pan życzy...
Pan Verdier wzruszył głową i szeptał sam do siebie, głosem zbyt cichym, aby mógł być słyszanym przez Andrzeja i Lucynę:
— To nie wobec mnie zaświadczenie podobne może ci się na co przydać, nędzniku! — Potem kończył, ale głośniej. — Przed wyjściem, czy pan starannie zamknął kassę?
— Tak, panie, zamknąłem kassę na wszystkie zamki!...
— A drzwi od pawilonu?...
— Także zamknąłem.
— Jesteś pan tego pewny?
— Jak mojego życia.
Pan Verdier podniósł się, otworzył drzwi biura i obejrzał zamek, z jaknajwiększą starannością.
— Nienaruszone!... — rzekł. — Daj mi pan klucz od kassy...
Andrzej podał mu go w milczeniu.
Achiles Verdier, obrócił na zawiasach ciężkie drzwi z mosiądzu i stali, i rzucił okiem wewnątrz kasy ogniotrwałej, lecz w jednej chwili cofnął się, wydając głuchy krzyk, po którym nastąpiło energiczne przekleństwo.
— Portfel!... — wykrzyknął z przerażeniem i wściekłością — portfel znikł!... więc niedosyć im było zabrać bilety bankowe!... wzięli jeszcze papiery, które nie tylko dla mnie jedynie miały wartość!...
Obrócił się do Andrzeja, który patrzył na niego, blady, ledwo na nogach utrzymać się mogący i zawołał
— Co oni z tem zrobili, panie?... odpowiadaj natychmiast!... co oni z tem zrobili?...
— O co mi się pan pytasz?... — jąkał młody człowiek przestraszony — i jakżebym mógł panu odpowiedzieć na to pytanie?
I tym razem jeszcze, pan Verdier odzyskał zimną krew nadzwyczaj prędko.
— To prawda! — rzekł tonem pełnym ironii... — to prawda!... pan nie wiesz!... pan nie możesz wiedzieć!...
Chwila milczenia nastąpiła po tych słowach.
Lucynie zdawało się, że jej nagle zabrakło powietrza w uciśnionej piersi, i że podłoga chwieje się i usuwa z pod jej nóg. Andrzej przecierał oczy jakby chciał obudzić się ze strasznego snu, jakby chciał usunąć od siebie zmorę, która dusiła...
Pan Verdier mowił dalej:
— Ta kassa ogniotrwała nie była wcale rozbijana, patrz pan, również nietknięte drzwi wejściowe do biura.
Andrzej zaledwie mógł jeszcze wymawiać wyrazy bez związku. Zrobił znak potwierdzający.
— Czyś pan zgubił gdzie swoje klucze ostatniej nocy, i nie mógł ich znaleść przez mniej lub więcej długi czas? — pytał pan Verdier.
Nie panie...
— Możeś je komu powierzył na chwilę?...
— Także nie...
— Może je panu kto ukradł?
— Również nie...
— Znajdujemy się wobec faktu materyalnie nie zaprzeczonego... Złoczyńcy weszli do biura bez włamania... Otworzyli i ograbili kasę bez włamania... Jakimże sposo bem mogli zrobić coś podobnego?...
— Za pomocą fałszywych kluczy, zapewne... — wyszeptał młody człowiek.
— Fałszywych kluczy!.. — powtórzył pan Verdier — tak się panu sądzić podoba!?... Dobrze niech tak przystaję!... Ale dla zrobienia fałszywych kluczy, najzręczniejsi złodzieje muszą mieć tych kluczy odciski!... Otóż pokój ten jest pana stanowiskiem... nigdy go nie opuszczasz... nie zostawiasz go nigdy otwartym jeśli wychodzisz!... A zatem odciski kluczy były wzięte przy panu... Czyś pan widział aby się kto zbliżał do kasy?... kogo pan oskarżasz?... kogo podejrzewasz?...
— Nikogo...
— Co! nic się nie zdarzyło nadzwyczajnego, nic podejrzanego, nic nie zwróciło pańskiej uwagi podczas ostatnich dni?... podczas tych kilku dni, które poprzedzają kradzież?...
— Nic...
— To w istocie dziwny wypadek, nie dający się zrozumieć!... niepojęty!... jakże go pan tłomaczysz?...
— Ja go wcale sobie wytłomaczyć nie umiem!...
— Ostrożnie panie de Villers! Tego wyjaśnienia którego odmawiasz, ja mam prawo wymagać od pana i wymagam!...
— Panie!... cóż ja powiedzieć mogę w obec faktu niemożliwego, który się stał jednak! Tracę zmysły, rozum mój waha się, a wśród ciemności jakie mnie otaczają, pytam sam siebie czym jeszcze nie zwarjował!...
— Kiedy tak to ja... — krzyknął pan Verdier piorunującym głosem — ja widzę jasno w tych ciemnościach... Sądzisz pan zapewne iż jestem ślepy!... Ale nie!... Nie!... Ja widzę jasno w tych niby to ciemnościach nie zgłębionych!... Ani jedno z pańskich niezręcznych wykrętów nie jest w stanie wyprowadzić mnie w pole!... ani jedno z pańskich kłamstw nie wprowadza mnie w wątpliwość!...
Andrzej, utkwił wzrok w mówiącego... we wzroku tym malowało się osłupienie najgłębsze... Nie rozumiał jeszcze...
— Moje kłamstwa... — powtarzał — pan mówiłeś, że ja kłamię...
— Wiem wszystko... — krzyczał właściciel zakładu, widzę wszystko, tak jakbym ukryty tu, był świadkiem czynu nocnego złoczyńcy!... Pan byłeś nieobecny?... To wszystko być może... Dla czego nie!... Takim alibi nie trzeba pogardzać!... Jeżeli pańskie ręce nie zbliżyły się do kasy ogniotrwałej, to jednak klucze pańskie służyły do spełnienia zbrodni!... Pan nie jesteś sprawcą kradzieży, ale jesteś jej wspólnikiem!...
Andrzej de Villers cofnął się krok w tył. Twarz jego wyrażała przerażenie i rozpacz nieskończoną. Skurczone palce jego prawej ręki szarpały koszulę, paznogcie krwawiły piersi, i szeptał głosem stłumionym, który wydawał się chrapaniem konającego:
— Boże mój i panie... więc mnie obwiniają!...
— Mój ojcze... mój ojcze... — jąkała Lucyna — to co powiedziałeś jest straszne... mój ojcze to nie podobne, ty tak nie myślisz!...
Pan Verdier, gestem rozkazującym, nakazał młodej dziewczynie po raz drugi milczenie i dodał zwracając do Andrzeja.
— Pan mówisz, że ja pana obwiniam!?... Nie panie...
oczywistość mówi za mnie!... ona pana obwinia, ona pana potępia!...
— Zabij mnie pan!... — krzyknął młody człowiek, załamując ręce — zabij mnie pan... ale nie znieważaj mnie w ten sposób!...
— Nie, panie — powtarzał pan Verdier — ja pana nie zabiję!... Nikt nie ma prawa wymierzać sobie sprawiedliwości, a wreszcie pańska śmierć byłaby bezużyteczną dla mnie... Jestem spokojny, widzisz pan sam, zupełnie spokojny... Boję się skandalu, lubię spokój, i pozostawiam ludziom, w których, ręku złożona jest sprawiedliwość troskę o pomstę społeczeństwa za zbrodnię wśród niego spełnioną!... Od pana jednak zależy jeszcze wyjście z tego złego położenia! Jesteś odkryty!... Jeżeli zechcę... będziesz zgubiony! — Kradzież w nocy, przez oficyalistę płatnego, spełniona w domu zamieszkałym!... — wszystko jakby umyślnie dla prokuratora... Pańska sprawa jasną jest jak dzień: ciężkie roboty cię czekają... Lepiej więc oddaj mi siedemdziesiąt tysięcy franków i portfel, a ja panu przysięgam, że nie wniosę skargi przeciw panu... przysięgam panu, że ci zostawię swobodę pójścia gdzie zechcesz... swobodę ćwiczenia się dalej w wybranym przez siebie fachu... Zastanów się pan, namyśl się dobrze zanim dasz odpowiedź, stosowną do tego co panu w tej chwili mówię nie powtórzę więcej, a za chwilę już będzie za późno...
— Czy mam panu jeszcze raz powtórzyć!?... — jąkał pan de Villers — że popełniłem błąd... wielki błąd... że mój wstyd i żal mój są niezmierzone... ale...
— Nie żądam od pana spowiedzi — przerwał gwałtownie właściciel zakładu — wymagam zwrotu pieniędzy!..
Andrzej się wyprostował.
— Ach! — krzyknął — tego już za wiele!... Gdybym się upakarzał dłużej, mogłoby się wydawać, że jestem istotnie winny!... Na pana gniew, na wyrzuty zasłużyłem... ale nie na obelgi!... Jestem człowiekiem uczciwym!... Nic z mojej przeszłości nie nadaje panu prawa piętnować mnie niegodnemi podejrzeniami!... Zabraniam panu nazywać mnie złodziejem! Słyszysz pan!?... zabraniam panu tego!...
— Dosyć frazesów — odpowiedział zimno Achiles Verdier. — Oddajesz pan papiery i pieniądze, tak czy nie?
— Panie!...
— Nie oddajesz pan!... Dobrze!... Wiem co mi pozostaje do zrobienia... Za dziesięć minut skarga moja odejdzie ztąd do prokuratora cesarskiego, a potem już rzecz będzie do załatwienia pomiędzy sprawiedliwością a panem...
Achiles Verdier podniósł się i postąpił ku drzwiom, które otworzył na rozcież.
— A teraz — dodał — ponieważ nie chcę mieć złodzieja w swoim domu, ani na jedną chwilę dłużej, wypędzam pana... Idź pan, i jeżeli możesz ukryj się, to mnie mało obchodzi... Agenci policyi będą umieli odnaleźć pana w pośród ciemności, wśród których będziesz usiłował zniknąć!...
Andrzej chciał odpowiedzieć... Próbował napróżno. Język jego jakby sparaliżowany, usta suche i spalone gardło zacieśnione, nie mogły wymówić ani jednego słowa, nie mogły nawet wydać dźwięku, któryby był podobny do głosu ludzkiego.
Przez dwudziestą część sekundy, chciał rzucić się na pana Verdier, uderzyć go w twarz, znieważyć go, i zmusić tem do obmycia swojej obelgi we krwi.
Byłby to zrobił z pewnością, ale oczy jego padły w tej chwili na Lucynę, która oniemiała i bezprzytomna stała opodal...
— Nie... — pomyślał sobie — nie zabiję jej ojca... ja to sam powinienem umrzeć!...
Potem, ponieważ czuł, że w głowie mu się mięsza; wybiegł z pawilonu kryjąc twarz w dłoniach.
Pan Verdier zamknął drzwi za nim i znalazł się sam na sam z Lucyną.
Podwórze zdawało się być pustem. Andrzej, doprowadzony do szaleństwa, zrozpaczony, przekonany że życie jest już dlań niemożliwem, chciał skończyć z nim nie tracąc ani minuty czasu.
Wypadłszy z pawilonu począł biedz pędem ku bramie wychodzącej na port, ale zaledwie zrobił kilka kroków, jakaś silna ręka chwyciła go za ramię, i głos jakiś błagalny odezwał się:
— Panie Andrzeju, błagam pana, wstrzymaj się i wysłuchaj mnie!...
Młody człowiek nie byłby zapewne nawet słyszał i niebyłby w stanie zrozumieć tej prośby, ale ręka była silna, musiał więc zatrzymać się.
Odwrócił się gwałtownie, i spostrzegł tuż przy sobie bladą i wyrazistą twarz Piotra Landry.
Podmajstrzy zdawał się być jeszcze silniej wzruszonym, niż wtedy gdy jego własny los był zakwestyonowany.
— Po co mnie zatrzymujesz? — spytał kassyer, odzyskując w tej chwili mowę, która przed chwilą, odmawiała mu posłuszeństwa.
Zamiast odpowiedzi na to pytanie, Piotr zapytał.
— Dokąd pan idziesz, panie Andrzeju?...
— Co cię to obchodzi!...
— O! panie Andrzeju, czy pan może tak mówić do mnie!... Byłeś pan tak dobry zawsze, że ja kocham pana z całych sił, i wszystko co pana dotyczy mnie obchodzi... Powiedz mi więc, dokąd idziesz... powiedz, błagam cię na wszystko!...
— Czyż ja wiem sam, mój Piotrze!... Wychodzę... chcę odetchnąć świeżem powietrzem nad rzeką...
— To znaczy, że pan idziesz rzucić się w Sekwanę głową naprzód, z myślą utopienia się... Widzę to na pańskiej twarzy tak wyraźnie wypisane jakby na kartce białego papieru...
— A gdyby tak było?...
— Co tu gadać!... Tak jest...
— A więc tak jest!... przyznaję... chcę umrzeć...
— Umrzeć!... tak młody!... Dla czego?...
Andrzej — wybuchnął strasznym nerwowym śmiechem. Śmiech taki bywa często przedwstępem waryacyi.
— Ty nie wiesz co się tam stało... — wyszeptał potem, wskazując ręką na pawilon.
— Wiem wszystko.
— Jakto?...
— Byłem pod oknem... słuchałem...
— A zatem słyszałeś jak ten człowiek oskarżał mnie!?... słyszałeś jak mnie nazwał złodziejem?...
— Słyszałem!...
— Słyszałeś... i jeszcze pytasz mi się dla czego chcę umrzeć?...
— Tak, pytam się!... Widzi pan, panie Andrzeju, na tej ziemi jest tylko jedno złe nie do naprawienia: śmierć!... Jesteś pan przecież niewinny! Wiem to dobrze, i Bóg to wie!... Samobójstwo zaś byłoby dowodem przeciw panu... Powiedzianoby sobie z pewnością: „Był winien bo się zabił!...” i mianoby prawie racyę... Trzeba żyć aby się bronić, aby się oczyścić...
— Bronić się!... usprawiedliwić!... czy to podobna?...
— Trudno dziś, bo są przeciw panu pozory... ale jutro będzie może łatwo... Bóg jest sprawiedliwy... Opatrzność czuwa... a źli nie zawsze mają racyę...
— Chciałbym ci wierzyć, Piotrze, bo twoje słowa są pocieszające... ale, ponieważ wiesz wszystko, powinieneś wiedzieć, że ja czekać do jutra nie mogę...
— Cóż panu przeszkadza?...
— W tej chwili, pan Verdier przygotowuje skargę przeciw mnie... Skargę tę wyśle on zaraz do prokuratora cesarskiego!...
— Więc cóż!?...
— Wszyscy agenci policyi będą mnie poszukiwali... Zrobią na mnie obławę jak na dzikie zwierzę!... będę schwytany... zamknięty w więzieniu!... A!... wolę sto razy zabić się w tej chwili, niż znieść taki wstyd!... Na samą myśl takiego zrównania się ze złodziejami i rozbójnikami, moja dusza się wzdryga, i wszystka krew ścina mi się żyłach.
— Uspokój się, panie Andrzeju — zawołał podmajstrzy — nic podobnego panu się nie zdarzy, daję panu słowo honoru uczciwego człowieka, a pan wie dobrze że jestem człowiek uczciwy... skarga pana Verdier nie dojdzie rąk prokuratora cesarskiego...
— Któż temu przeszkodzi?...
— Ja!...
Andrzej patrzył na Piotra z głębokiem podziwieniem.
— Czyś się zastanowił nad tem co mówisz, Piotrze — spytał.
— Kochany panie Andrzeju — mówił dalej stary robotnik tonem czułego wyrzutu — oto pytanie, które w twoich ustach i w takiej chwili, robi mi bardzo wielką przykrość!...
— O! bądź pewnym Piotrze, że nie wątpię o tobie, ale to coś mi powiedział, wydaje mi się tak dziwnem!...
— Tak, tak, to prawda!... to jest dziwne, przyznaję... ale to czysta prawda, zaręczam panu...
— Jakież wszechwładne środki posiadasz po temu, aby zmienić postanowienie pana Verdier?...
— Nie pytaj się pan mnie o to, panie Andrzeju, niemógłbym odpowiedzieć panu, bo tajemnica ta nie jest wyłącznie moją... To tylko pewna, powtarzam panu i przysięgam, że skarga nie pójdzie!... Nie masz się jak na teraz czego obawiać... masz pan czas do działania, a może niewinność pana prędzej wyjdzie na jaw niż się tego spodziewasz...
Piotr Landry wymówił te ostatnie słowa tonem tajemniczym.
— Czego się spodziewasz — spytał żywo Andrzej. — Czy może odgadujesz, kto jest istotnym sprawcą tej zbrodni, która mnie gubi i zabija?...
— Może ja i mam coś w myśli, ale to coś musi jeszcze zostać tam gdzie jest — aż się wyklaruje!... Byłoby mi wprawdzie bardzo trudno powiedzieć sędziom na czem opieram moje podejrzenia, ale... temu się oprzeć nie mogę!... Wierzę, że tak jest choć nie wiem dla czego... Widziałeś pan nieraz, podczas burzy... wtedy właśnie, kiedy niebo jest najbardziej zachmurzone, najprędzej się można spodziewać szybkiego rozpogodzenia...
— Ale cóż się ze mną stanie!... Właściciel tego domu sromotnie mnie wypędził, jak nędznika, jak złoczyńcę... Nie mogę ani godziny dłużej pozostać tu!... Gdzież mam się skryć aby mnie nie znaleziono, jeżeli wbrew twoim nadziejom skarga pójdzie i szukać mnie zechcą?...
Podmajstrzy namyślał się przez sekundę, potem odpowiedział:
— Mogę panu dać pewne schronienie... kryjówkę w której nikt nie przyjdzie pana szukać, gdyby nawet wszystkie na świecie policye goniły za twoim śladem... Przyjmujesz pan!?...
— Przyjmuję, przyjmuję!... — zawołał de Villers — gdzież jest ta kryjówka!?...
— Nie będziesz pan potrzebował iść daleko jej szukać... Jest nią poprostu nędzna chatka z drzewa, która mi służy za budę...
— Jakto!... tu, w środku zakładu — powiedział Andrzej — prawie pod samem okiem człowieka, który mnie wypędza i oskarża!... I ty przypuszczasz?...
— Ależ na Boga!... właśnie dla tego miejsce to jest tak pewne!... komużby u diabła mogło przyjść na myśl, że tam schowany pan jesteś?... Przyniosę panu dziś wieczór kolacyą, i opowiem ci co się dziać będzie dalej... Tak najlepiej...
— Czy nie zapominasz Piotrze, że ty sam, może będziesz zmuszony opuścić ten dom?...
— W tej chwili niema żadnego niebezpieczeństwa...
Pan Verdier dziś wcale co innego ma w głowie, jak słuchać niepoczciwych skarg robotników przeciw mnie... Oni sami, widząc jego twarz tak groźnie chmurną nie będą go zaczepiali, za to panu ręczę... Później być może... nie odpowiadam za nic.. Ale jutro będzie dzień... a pan zna tak dobrze, jak i ja stare przysłowie: „Na każdy dzień jego własna nędza wystarcza!“ Wierz mi pan, panie Andrzeju, przyjmij moją ofiarę...
— Przyjmuję... — odpowiedział młody człowiek.
— Chwała Bogu!... Chodźmyż zaraz... ot tędy, droga w cieniu ukryta, suńmy!... Nikt nas nie będzie widział...