Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dawno jesteście za woźnicę? — pytał dalej sędzia śledczy.
— Zacząłem służyć, jak miałem rok dwudziesty — odpowiedział Cadet.
— A jak dawno u Pana Bienet.
— Pięć lat będzie. Ośm lat służyłem u właściciela dorożek Samuela, aż do jego śmierci, ale mam świadectwo, potem dwa lata u kompanii.
— A dlaczego tam nie zostaliście dłużej?
Cadet podrapał się w głowę.
— A, bo to... — rzekł zmieszany — wszystkiego tego narobiła ta wódka argentueilska — przez nią straciłem miejsce.
Lekki uśmiech przemknął po ustach sędziego śledczego.
Spostrzegłszy uśmiech ten woźnica, zrozumiał, że widocznie jego otwartość zrobiła dobre wrażenie. Zaraz poczuł się swobodniejszym.
Gibray ciągnął dalej:
— O której godzinie wyjechaliście wczoraj?
— W południe punkt bez kwadransu. Pojechałem wprost na dworzec kolei północnej, gdzie zaraz zabrałem jakąś panią z dziećmi, musiałem walić aż na drogę żelazną Montparnasse. Siarczyście daleko! Dostałem franka sześćdziesiąt centów! sześć groszy na wódkę. Maluczko — potem...
Sędzia śledczy znów przerwał woźnicy:
— Wrócimy jeszcze później do tego, coście robili z czasem. A teraz powiedzcie, o której godzinie wróciliście do domu tej nocy?
Cadet znów poskrobał się w głowę, co oznaczyło, że był w kłopocie i milczał.
— Dlaczego nic nie mówicie? — zapytał Gibray.
— A bo w tem właśnie sęk...
— Pamięć wam nie dopisuje.
— A trochę. Tak dokumentnie nie mogę powiedzieć. Może była godzina druga nad ranem, a może później, a może wcześniej. Śnieg zaczynał padać, walił mnie w twarz.
— Dowiemy się, o której godzinie śnieg zaczął padać.
— Punkt o wpół do drugiej, panie sędzio — wmieszał się brygadier sierżantów miejskich — chodziłem z patrolem i przyszedłem właśnie do cyrkułu.
— A widzi pan! — zawołał Cadet triumfująco.
— Choć człowiek sobie podpije, ale pamięta.
— Musiano wam przecie tu otwierać bramę — pytał Gibray.
— Nie, miałem przy sobie klucz.
— Jakto?
Właściciel karetek powtórzył objaśnienie, — jakie dał już komisarzowi cyrkułu.
— Pańscy woźnice wracają o rozmaitych godzinach w nocy? — spytał sędzia śledczy.
— Tak. Dyżurny kosztowałby mnie za dużo, a przytem jednego człowieka za mało na całą noc.
Gibray dał znak, że objaśnienie to mu wystarcza, poczem dalej wypytywał Cadeta.
— Po powrocie do domu coście robili?
— Zaprowadziłem konia do stajni a karetę wtoczyłem do wozowni. Namęczyłem się trochę, to pamiętam... na dworze było zimno, a w oczach wszystko mi tańczyło.
— A karety wcale nie otwieraliście przed odejściem?
— Może że otwierałem, a może że i nie, tego nie wiem. Ale stajenny może panu powiedzieć...
— A skądże on może o tem wiedzieć, kiedy go przy tem nie było.
— To nic nie znaczy.
— Dlaczego?
— O! nic w tem dziwnego. Pan nasz kazał nam woźnicom, ażebyśmy po powrocie do domu przed odejściem wyjmowali z karetek dywaniki i kładli go na kozieł, ażeby wysechł, jeżeli wilgotny. Rozumiesz pan teraz. Jeżeli Franciszek znalazł dywanik na koźle, to znaczy, żem otwierał karetkę, a jeśli nie znalazł, to znaczy, że przez wódkę i mróz zapomniałem o rozkazie.
— Czy dywanik był na koźle? — pytał sędzia śledczy stajennego.
— Nie — odpowiedział Franciszek.
— Pamiętacie to na pewno.
— Na pewno.
Gibray znowu się zwrócił do woźnicy:
— Więc była godzina druga nad ranem, kiedy powróciliście. Skądżeście przyjechali?
— Z ulicy Montorgueil — odrzekł Cadet.
Naczelnik policji śledczej rzucił bystre spojrzenie na dwóch agentów, którzy trzymali w ręku dwa notesy i robili notatki. Spojrzenie to nakazywało im zwrócić szczególną uwagę na tę część badania.
— Kogoż woziliście na ulicę Montorgueil?
— Dwie osoby.
— Mężczyznę i kobietę?
— Nie, dwóch mężczyzn.
— Gdzież wysiedli, przed hotelem, czy przed innym jakim domem?
— Zajechałem przed hotel.
— Do którego kazano wam jechać? Zapomnieliście?
— Nie. Pamiętam bardzo dobrze, iż jeden z pasażerów powiedział mi: „Na ulicę Montorgueil, jedźcie wolniutko, zatrzymam was przed hotelem, gdzie chcę stanąć, bo zapomniałem jego numer“.
— Gdzie ci pasażerowie wsiedli?
— W dwóch rozmaitych miejscach. Jeden w Sain Hande, drugi na stacji kolei północnej.
Sędzia śledczy zamienił spojrzenia z podprokuratorem i naczelnikiem policji śledczej. Obaj agenci robili notatki.
— Zatem woziliście kogoś do Saint Mande?
— Woziłem, pana i panią na ulicę Eugenji.
— Kiedy to było?
— Przyjechałem do Saint Mande o wpół do siódmej, czy o siódmej.
— I wysadziwszy tych pasażerów, zabraliście jednego z owych dwóch mężczyzn.
— Nie. Znacznie później. Pojechałem dalej, spodziewając się, że może mi się uda zabrać kogo do Paryża. Zziąbłem potężnie, pić mi się chciało, a im więcej człowiek pije, tem większe ma pragnienie, jak wiadomo panu sędziemu. Dostałem na wódkę dwadzieścia su, powiedziałem więc sobie, że mogę się uraczyć. Przyjechawszy przed „Kratę zieloną“, restaurację przy rogatce Tronowej, zobaczyłem przed bramą dwie karetki i pomyślałem sobie: Są tu koledzy, to musi tu być jakie wesele, albo zabawa... może też człowiekowi nie będzie trzeba wracać samemu. Więc stanąłem za innemi karetkami i wszedłem do restauracji. Dwóch moich kolegów fetowało się tam. Jeden z nich był mi znajomy, — czekali na towarzystwo, które zajadało pod „Kratą zieloną“. Trudnoż być między kolegami niegrzecznym, ha! trąciłem z nimi, siedliśmy razem na partyjkę w „zanzybara“.
— W co takiego?
— Tak my nazywamy grę w kości.
— Więc z pod „Kraty zielonej“ zabraliście pierwszego gościa?
— Ale nie z restauracji. Było to tak: Graliśmy sobie i piliśmy we trzech. Czas schodził prędko. Język mi się już trochę plątał, a w oczach mi się dwoiło. Szóstkę brałem za dwunastkę, a jedynkę za czwórkę. Ale mi się szczęściło!... Nie chciałem wstać od gry, kiedy właściciel restauracji, który już zamykał, powiedział: „Czy kto nie chce pasażera odwieźć?“ — Ja! — odezwałem się. — Pasażer pokazał się we drzwiach i krzyknął: „Prędzej, bo mi spieszno!“
— O której to było godzinie? — zapytał sędzia.
— O północy, a przynajmniej w tym czasie. Partyjka długo trwała.
— Możecie mi opisać tego pasażera?
Cadet skrzywił się szpetnie.
— Opisać? — powtórzył.
— Będzie to może trochę za ryzykowne. Niech pan sędzia pomyśli tylko, żem sobie porządnie podpił, nie mówiąc już o tem, że miał szal do ćwierć twarzy, kapelusz naciśnięty na oczy, a kołnierz od paltota założony na uszy. Na takie zimno, to bardzo naturalne, nieprawdaż?
— Więc nie widnieliście tego mężczyzny?
— Przepraszam, widziałem, że wygląda młodo, że ma włosy jasne, faworyty jasne i takie wąsy, a na nosie binokle.
— Porządnie był ubrany?
— Jak elegant. Rzekł do mnie: „Biorę was na godzinę“. — „Dokąd pojedziemy?“ — zapytałem. — „Na kolej północną, ale prędzej, jadę po jednego z przyjaciół, który przyjechać ma pociągiem o godzinie pierwszej“. — „Niech pan siada“, odpowiedziałem. — Wsiadł, zamknąłem za nim drzwiczki, odwiązałem Galepina — to mój koń, wskrobałem się na kozieł i pojechałem na kolej północną. W głowie mi się porządnie mąciło, w oczach stawały świeczki, ale pasażera dowiozłem.
— Czy właściciel restauracji widział tego pasażera, jak myślicie, uważnie mu się przypatrzył?
— Tego nie umiem powiedzieć.
— O której godzinie przyjechaliście na kolej?
— Trzy kwadranse na pierwszą. Wiem dobrze, bo spojrzałem na zegar.