Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Co robił wasz pasażer, kiedyście przyjechali na kolei? — zapytał sędzia śledczy.
— Wysiadł z karetki, poszedł do sali, gdzie się czeka na przyjazd podróżnych. O pierwszej zagwizdała lokomotywa. Potem za minutę pasażer mój wrócił z drugim mężczyzną, wsiedli obaj do karetki i wtenczas — jak już panu sędziemu mówiłem — kazał mi pojechać na ulicę Montorgueil.
— Możecie opisać drugiego pasażera?
— O nie! Cały się okrył ogromnym szalem białym, tak, że mu twarzy nie było widać. Jedno tylko pamiętam.
— Cóż takiego?
— Lewą rękę miał na temblaku.
— Wiecie to napewno? — zapytał żywo de Gibray.
— Napewno.
— Dobrze, i mam jeszcze zadać wam kilka pytań. Postarajcie się zebrać swe wspomnienia, a przedewszystkiem mówcie otwarcie.
— Ja też otwarcie mówiłem dotąd — odpowiedział woźnica z miną pełną godności — nie kłamię wcale i dzięki Bogu, nie mam po co kłamać. Jeżeli sobie podpiję, na tem tylko moja kieszeń cierpi, a to nie przeszkadza być uczciwym człowiekiem i dobrze powozić. Niech pan sędzia zapyta mego pana.
— Pijaństwo bardzo brzydki nałóg, robiący z człowieka {{Korekta|bydle|bydlę} i radzę wam bardzo poprawić względnie, przyznaję jak najzupełniej, że z was człowiek uczciwy, o czem zresztą wszyscy tu mówią, a o czem ja także dotychczas nie mam prawa wątpić.
Cadet zaczerwienił się jak rak.
— Pan o mnie tak mówi, to mi pochlebia — szepną! — dziękuję panu.
— Proszę was, przypomnijcie sobie tylko dobrze. Kiedyście przyjechali na ulicę Montorgueil, zadzwoniono na was, ażebyście stanęli przed hotelem, jak to przed chwilą mówiliście?
— Tak, panie sędzio.
— Czy obaj pasażerowie wysiedli?
— Musieli wysiąść, kiedy przyjechaliśmy przecie.
— Czyście widzieli, jak wyszli z karetki?
— Nie, ale to wszystko jedno, jestem pewny, że wyszli.
— Nie zupełnie was rozumiem. Wytłómaczcie to lepiej. Czy byliście tak pijani, że nie mogliście widzieć, jak z karetki waszej wysiadło dwóch ludzi?
— Zaraz pan sędzia zrozumie. Kiedy stanąłem, pasażer blondyn, ten, którego zabrałem w Saint Mande wysiadł pierwszy i odezwał się do swego towarzysza:
— Zaczekaj pan z łaski swej, muszę wziąć resztę od woźnicy.
Następnie podał mi czterdziestofrankówkę i rzekł:
— Zadowolony z ciebie jestem, dobrze nas wiozłeś, weź sobie dziesięć franków.
— Zapłata była hojna, ale nie miałem przy sobie trzydziestu franków reszty. Powiedziałem mu to, a on odrzekł, że również nie ma drobnych, ale że zapewne będę mógł zmienić pieniądze w jakim otwartym jeszcze szynku. Płacił mi dziesięć franków zamiast sześciu, jakże mu więc nie było usłużyć. Zlazłem też z kozła i poszedłem zmieniać pieniądze do znajomej mi bawarji przy Montmartre, która przez całą noc jest otwartą. Kiedy przyszedłem z powrotem, pasażer czekał na mnie przy bramie hotelu.
— Prędzej! — odezwał się do mnie — zmokłem, co się zowie, a i śnieg zaczyna padać.
— Rzeczywiście, śnieg chłostał mnie po twarzy. Odliczyłem mu pieniądze i dodałem:
— A pański przyjaciel nie wysiądzie?
On zaśmiał się i odpowiedział:
— Mój przyjaciel dawno już wyszedł. Bywajcie zdrowi!
— I znikł w hotelu, zamknąwszy za sobą furtkę. Karetka moja była zamknięta. Śnieg padał coraz większy, wlazłem na kozieł i ruszyłem do domu, dokąd przyjechałem około drugiej, jak już panu sędziemu mówiłem.
— Czy poznacie hotel, dokąd zawieźliście tych dwóch ludzi?
— Cóż znowu. A dlaczegożbym nie miał poznać. Cały Paryż znam jak moją kieszeń. Mogę pana sędziego tam zawieźć, jeśli zechce.
— Od kolei północnej do ulicy Montorgueil daleko?
— Kawał jest.
— W czasie jazdy, czyście nie słyszeli w karecie waszej jakiej gorącej sprzeczki, kłótni lub krzyku?
Po chwilowym namyśle odpowiedział Cadet:
— Głowa oczywiście ciążyła mi na karku i w uszach szumiało; może być, że słyszałem, jak kto krzyczał, ale nie pamiętam.
— Pasażer, któregoście zabrali z kolei, czy nie miał żadnych pakunków — spytał Jodolet, agent policji śledczej.
— Żadnych.
— Nawet torby podróżnej?
:Pytania te i odpowiedzi, chociaż nie należały do oficjalnego badania, zostały również zapisane w protokóle.
— Pan sędzia pozwoli mi zwrócić uwagę na jeden punkt — odezwał się Martel, drugi agent.
— Mówcie!...
— Jest jeden szczegół, którymby należało się zająć.
— Co za szczegół?
— Ten, który zapłacił za jazdę, powiedział do swego towarzysza: „czekaj pan z łaski swej chwilkę, mam wziąć resztę od woźnicy“. Pojmuje pan sędzia naturalnie, jak ważnem byłoby się upewnić, czy te słowa były rzeczywiście wymówione.
— Mogę przysiądz — zawołał Cadet. — Kiedy pasażer blondyn wysiadł, powiedział do mnie te tylko słowa, nic więcej.
— Czy cios mógł być zadany podczas jazdy od kolei na ulicę Montorgueil — mówił dalej Martel — czy też w tym czasie, kiedy woźnica poszedł na ulicę Montmartre zmienić pieniądze.
Cadet słuchał, rozdziawiwszy usta i wytrzeszczywszy oczy, nie wiedząc jeszcze, że w karecie jego znaleziono trupa zamordowanego człowieka, nie zrozumiał, co znaczy to zapytanie, ale zaczął się już domyślać, że w tem, co było jeszcze dlań tajemnicą, kryje się coś okropnego.
Na uwagę agenta odpowiedział Gibray:
— Mojem zdaniem zbrodnia spełniona została podczas jazdy i to wykazuje dziwnie zimną krew zabójcy wobec trupa jego ofiary, ale ma to drugorzędne tylko znaczenie. Trzeba jeszcze wyjaśnić inną okoliczność.
I zwróciwszy się do Cadeta zapytał:
— Czyście nie zauważyli, ażeby jakim odróżniającym się akcentem mówił ten pasażer, którego zawieźliście pod „Kratę zieloną“ i który wam zapłacił na ulicy Montorgueil?
— I owszem, mówił nie tak, jak my.
— A jak?
— Jakby jaki Hiszpan.
— To bardzo dobrze wiedzieć, może to być bardzo użytecznem. Więc tego człowieka moglibyście lepiej poznać po głosie, niż z twarzy?
— A tak, bo głos jego słyszałem dobrze, a twarz bardzo kiepsko widziałem.
— Teraz powiem wam, dla czego byliście chwilowo aresztowani i dla czego badani jesteście.
— O! bardzo mi przyjemnie będzie nareszcie się dowiedzieć — odpowiedział Cadet zaciekawiony.
— W karetce waszej popełniono zbrodnię!
Cadet zbladł!
— Zbrodnię! — wyjąkał. — Zbrodnię w mojej karetce! To być nie może!
— Ale tak jest! na nieszczęście. Z dwóch pasażerów, których wieźliście tej nocy na ulicę Montorgueil, jeden drugiego zamordował.
— Boże miłosierny, co pan mówi? — zawołał przerażony woźnica.
Gibray mówił dalej;
— A wy sami o tem nie wiedząc, przywieźliście w nocy trupa ofiary.
Bladym już był Cadet, ale teraz zsiniał.
— Mój Boże! i mnie podejrzewano, żem zabił tego nieszczęśliwego!
— Nie podejrzewano was — odparł sędzia śledczy — bo mieszkacie wśród ludzi, którzy znają was dobrze i mają dobrą o was opinię. Prócz waszego brzydkiego nałogu do trunków nikt wam nie może nic złego zarzucić. Nie lękajcie się wcale. Ód tej chwili jesteście już wolni, tylko nie wyjeżdżajcie z Paryża i bądźcie gotowi na wezwanie sądu, który was będzie jeszcze potrzebował.
— O! — zawołał Cadet. — Sąd może ze mną robić, co chce! Niechaj mnie wezmą na tydzień, dwa, trzy — a nawet więcej tygodni, to nawet rad będę, byleby tylko znaleziono tego zbrodniarza, co to nawet zrobił. Kiedy sobie pomyślę, że niegodziwiec zabił człowieka w mojej karetce, a ja nic nie słyszałem, nic nie podejrzywałem, bo pijany, byłem jak bydlę, włosy rwałbym sobie z głowy! O! co to za nauczka dla mnie. Niech mnie konie stratują, jeżeli odtąd łyknę choć kropelkę!
— Bardzo to dobrze, że macie taki zamiar — rzekł z uśmiechem de Gibray — winszuję wam, ale czy dotrzymacie?
— Tak, przysięgam panu!
— Tem dla was lepiej, jeżeli nie złamiecie przysięgi.
— Pisać umiecie?
— Umiem...
— Podpiszcie, ten protokół.