Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lartigues albo Belgijczyk Termis, jak się jeszcze nazywał, wyszedł od Verdiera, tak przebrany, że go poznać nie było można i pojechał, jak wiemy, omnibusem, stojącym na bulwarze Magdaleny.
Chciał wyszukać dla siebie mały pałacyk, będący na sprzedaż, albo do wynajęcia.
Udał się na przedmieście św. Honorego.
Verdier, znający Paryż na palcach, wskazał mu tę dzielnicę, jako najmniej podlegającą dozorowi policji, bo mieszkają tu ludzie przeważnie bogaci i spokojni....
Godzinę przeszło chodząc po tej dzielnicy, Lartigues spostrzegł wreszcie na ulicy Troachet tabliczkę z napisem:
„Do wynajęcia mały pałacyk, zgłosić się na ulicę Surennes nr.“
— Takiby się przydał — rzekł wytrawny łotr do siebie.
Nie tracąc ani chwili, udał się pod wskazany numer.
Dom ten przy ulicy Surennes należał do tego samego właściciela, co i pałacyk przy ulicy Tronchet.
Stróż miał polecenie objaśniać wynajmujących.
Lartigues powiedział mu, że chce obejrzeć pałacyk....
Wyglądał bardzo poważnie, a prawdopodobieństwo otrzymania czegoś na wódkę widocznie nie było dla stróża bez ponęty, bo chętnie poszedł lokal pokazać.
Pałacyk, stojący między mikroskopijnem podwórzem i takiejże wielkości ogródkiem, był rzeczywiści©, bardzo mały.
Składał się z parteru i pierwszego piętra z tarasem włoskim, otoczonym balustradą.
Na parterze były tylko trzy pokoje i tyleż na pierwszem piętrze.
Kuchnia znajdowała się w suterenach.
Meble już stare wyglądały jeszcze dobrze, lecz wcale nie okazale.
Ogródek, pomimo rozmiarów maleńkich, miał w sobie dwa bardzo ładne jawory, które dawały gęsty cień i łączyły swe liście z zielenią wyniosłych drzew od ulicy Ville-d’Eveque, oddzielonego od ulicy Surennes parkanem sześć łokci wysokim.
W parkanie tym, bluszczem prawie w całości zakrytym, znajdowała się mała furtka, zabita okuciem żelaznem i opatrzona ogromnym zamkiem.
Obchodząc ogródek, żeby wszystko dokładnie zobaczyć, Lartigues zauważył tę furtkę i zatrzymał się przed nią.
— Ta furtka jest! — rzekł, podnosząc bluszcz, którego szerokie a lśniące liście stanowiły naturalną zasłonę.
— Tak ale zabita.
— Ba! Ale dlaczego była ta komunikacja pomiędzy tym domem a sąsiadem.
— Dla prostej bardzo przyczyny. Mój pan, właściciel tego pałacyku, w którym poprzednio mieszkał, ma jeszcze drugi dom przy ulicy Ville d‘Eveque. Bardzo naturalnie, kazał wybić tę furtkę, ażeby spacerować po ogrodzie. Kiedy wyjechał stąd, furtkę zabito i to tak mocno, jak pan widzi.
— A w tamtym domu kto mieszka?
— Pani Dubief.
— Któż to ta pani Dubief?
— Nauczycielka. Ma tam pensję dla młodych panien. O! pensja jej bardzo znana i elegancka. Najbogatsi rodzice oddają do niej swe córki.
— Mnie to nic nie obchodzi, bo córek nie mam. Czy, jeżeli się zgodzimy, będę mógł jeszcze dziś się tu sprowadzić?
— A dlaczegoby nie.
— Więc jaka cena komornego? — spytał Lartigues.
— Ośm tysięcy pięćset franków — odpowiedział stróż.
— To drogo.
— O! jak na ceny w tej dzielnicy — to prawie darmo.
— Opuszczą może pięćset franków.
— Na to niech pan nie liczy. Gospodarz jest bardzo bogaty i nie robi żadnych ustępstw.
— Ha! cóż czynić, to dam, ile żądają.
— Muszę pana uprzedzić, że gospodarz zechce spisać kontrakt.
— Myślałem, że z panem można się ułożyć.
— Ułożyć się można, ale nie ostatecznie.
— Gdzie mieszka właściciel?
— W domu Przy ulicy Tronche.
— To chodźmy do niego.
— Chce pan wynająć?
— Tak.
— To mogę zdjąć kartę?
— Może pan.
— Czy nie otworzyć okien dla przewietrzenia.
— I owszem, a jak się załatwię z gospodarzem, poproszę pana napalić we wszystkich pokojach.
— Dobrze.
— Odźwierny otworzył okna i zdjął kartę przybitą nad drzwiami od ulicy.
— Teraz zaprowadzę pana do właściciela — rzekł...
— Ale czy go zastaniemy?
— Jego zawsze można zastać. Cierpi podagrę i jeżeli nie leży, to siedzi na fotelu. Dziwne życie, jak dla takiego bogatego człowieka, nieprawdaż?
— Udali się na ulicę Tronchet.
Właściciel, schorowany starzec, kilka milionów posiadający, siedział, a raczej leżał w swym gabinecie, wyciągnąwszy nogę na poduszce przez kominkiem, na którym palił się tak suty ogień, że możnaby przy nim upiec całego wołu.
— Kontrakt chcę zrobić na trzy lata — rzekł, kiedy stróż objaśnił mu, o co idzie.
— Na lat trzy? — powtórzył Lartigues.
— Czy to konieczny warunek?
— O! konieczny.
— Zgadzam się, kiedy nie można inaczej.
I dodał Lartigues, wyjmując z puligaresu bilety bankowe:
— Zapłacę panu za rok z góry.
— W Paryżu płaci, się za pół roku — odparł właściciel...
— Wiem, ale wolę zapłacić panu za rok. Podróżuję bardzo wiele i mogę nie być w Paryżu, kiedy nastanie czas płacenia, a byłoby mi bardzo nieprzyjemnie, gdybym na siebie ściągnął zarzut niepunktualności.
— Jak się panu podoba. Dam panu kwit i każę przygotować kontrakt, który podpiszemy jutro albo pojutrze. Przyślę go panu, jeżeli się pan zaraz sprowadzi.
— Sprowadzę się dziś jeszcze.
— Bardzo dobrze.
— Będzie pan łaskaw powiedzieć swe nazwisko.
— Jestem Walter van Broke.
— Holenderczykiem pan jesteś?
— Tak, a przytem dymisjonowanym kapitanem floty królewskiej.
— Jak pan pisze swe nazwisko?
Lartigues wyjął z kieszeni duży papier, złożony w ośmioro, rozwinął go i podał właścicielowi mówiąc:
— To mój paszport. Najlepiej odpowie on na pańskie pytanie.
Właściciel zanotował nazwisko i stan mniemanego Vaun-Brock, poczem dał kwit na ośm tysięcy franków.
Schowawszy paszport i kwit, Lartigues pożegnał gospodarza i wyszedł z odźwiernym, wsunąwszy mu do ręki pięć luidorów.
— Ślicznie dziękuję! — zawołał uradowany odźwierny. — Biegnę, jak pan kazał, napalić we wszystkich pokojach.
— A potem przynieście mi klucz od pałacyku; będę tam za dwie godziny.
— Dobrze, proszę pana.
Lartigues wsiadł do omnibusu, wysiadł zeń na placu Bastylji i pieszo udał się na kolej lyońską.
Tu zabrał pozostawione rzeczy, które z polecenia jego złożono na ławce, gdzie kładą pakunki przed braniem do ważenia. Potem poszedł po karetkę, którą przyjechał na kolej.
Wróciwszy do sali, kazał posługiwaczowi kolejowemu przenieść rzeczy do karetki.
— To pan nie jedzie? — zapytał posługiwacz trochę zdziwiony.
— Przeciwnie, tylko co przyjechałem i zostawiłem tu rzeczy, a teraz je zabieram.
Posługacz spojrzał na walizy, z nalepionemi na nich jak najróżnorodniejszemi kartkami kolejowemi i słowa podróżnego wydały mu się prawdopodobnemi.
Zaniósł pakunki do karetki i otrzymawszy trzy franki na piwo ukłonił się do samej ziemi.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Ulica Bondy nr. 9.
W pół godziny karetka zatrzymała się przed otwartą bramą nr. 9.
Lartigues wysiadł i przy pomocy woźnicy zdjął walizy, które złożone zostały w bramie, a woźnica dostawszy hojną zapłatę, odjechał.
Mniemany Juliusz Termis od dawna znał ten dom. Wiedział, że stancja odźwiernego znajduje się na pierwszem piętrze i że nic nie przeszkodzi w wykonaniu planu, jaki sobie ułożył.
Opuściwszy hotel Niderlandzki, postanowił przeprowadzki swej tak dokonać, ażeby agenci policyjni nie mogli żadną miarą znaleźć jego nowego mieszkania.
Jak tylko woźnica znikł z oczu, Lartigues zawołał chłopca przechodzącego przez ulicę.
— Sprowadź mi dorożkę, dostaniesz franka.
Chłopiec poleciał jak strzała na najbliższą stację dorożek.
W tejże chwili odźwierna zeszła ze schodów.
Zobaczyła pakunki w bramie i z ciekawością przystąpiła do stojącego obok nich nieznajomego.
— Pan tu do kogo przyjechał? — zapytała.
Przewidując pytanie, jakie zadane mu być może, Lartigues zawczasu przygotował odpowiedź i rzekł, wcale się nie zmieszawszy.
— Nie, tylko zdarzył mi się wypadek. Jechałem z rzeczami na kolej orleańską, woźnica, prawdziwe bydle, zaczął się ze mną kłócić w drodze, że tak daleko nie pojedzie. Znieść nie mogę kłótni kazałem rzeczy tutaj złożyć i pierwszego lepszego chłopca tutaj przechodzącego posłałem po inną karetkę.
— Oj, ci dorożkarze! — zawołała odźwierna, machając rękami.
Zajechała karetka, sprowadzona przez chłopca, który też dostał obiecanego franka, i wesoło pośpiewując sobie, pobiegł dalej.
Odźwierna, silna baba, pomogła włożyć rzeczy na koźle karetki.
Nieznajomy wsiadł, hojnie obdarzył uczciwą niewiastę i rzekł do woźnicy:
— Na ulice Tronchet.
— Który numer?
— Stańcie na rogu ulicy.
Woźnica zatrzymał się we wskazanem miejscu.
Lartigues poszedł do odźwiernego po klucz od pałacyku.
Była tylko odźwierna.
— Mąż nie wrócił jeszcze? — zapytał Lartigues.
— Nie, mówił, że nie można domu bez nikogo zostawić, bo w piecach się pali. Tyle teraz pożarów. Czeka na pana na ulicy Surnnes!
Lartigues powrócił do czekającej karetki, która w trzy minuty później zawiozła go do nowego mieszkania.
Wysiadł z karetki i zadzwonił.
Odźwierny otworzył drzwi od ulicy, wziął pakunki i przeniósł je do pałacyku.
— Może panu pościel posłać i wszystko uporządkować? — zapytał.
— Nie trzeba.
— Ale przecie pan sam nie będzie sprzątał pokoi.
— Naturalnie, czekam właśnie na lokaja, którego ma przysłać mi jeden z przyjaciół.
Odpocząwszy trochę, Lartigues poszedł do Verdiera, ażeby dać swój adres.
— No, a gdzież mój lokaj? — spytał go przyszedłszy.
— Będzie u ciebie o godzinie siódmej.
— Mogę mu zaufać?
— Jak mnie samemu.
— Nie jest ciekawy?
— Skromność uosobiona.
— Nie lubi gadać?
— Gdzie tam niemowa!
— To dobrze. Będę o siódmej na ulicy Surennes. Zjesz zemną obiad w restauracji?
— Nie. Bardzo ważną jest rzeczą, ażebyś nas nigdy nie wdziano razem. Kiedy będziesz chciał ze mną mówić, przychodź tu do mnie i odwrotnie, ja przychodzić będę do ciebie.
— Zgoda.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Wspólnicy uścisnęli sobie ręce i rozstali się.
O trzy kwadranse na siódmą Lartigues, zjadłszy obiad w restauracji, powrócił do domu.
Minuty jeszcze brakowało do siódmej, gdy ozwał się dzwonek.
Nowy lokator pałacyku otworzył drzwi i zobaczył człowieka przyjemnej powierzchności, w ubraniu lokaja z mieszczańskiego domu.
Podał on Lartiguesowi tabliczkę, ma której napisane było szyfrem.
„Nazywam się Dominik. Głuchy nie jestem, tylko niemowa. Przysyła mnie pan opat Meriss do pana Van-Broke na służbę za lokaja i będę starał się mu dogodzić.
— Wejdź, Dominiku i weź się do swej roboty — rzekł Lartigues, przeczytawszy, co było napisane.
Dominik, lat trzydziestu, niemowa od urodzenia, pojęty był, pracowity a prócz tego odznaczał się niezwykłą siłą muskularną.
Nowy pan jego w kilku słowach powiedział mu, co ma robić.
Lokaj odpowiedział na migi, że zrozumiał, odwiązał walizy, rzeczy poukładał w szufladach komód i pozawieszał, włożył drewek do ognia na kominku i zapytawszy znowu na migi:
— Czy panu jestem niepotrzebny! — odszedł do swego pokoju, otrzymawszy od pana potwierdzającą odpowiedź.
O godzinie dziesiątej wieczorem kapitan Van-Broke położył się spać, chcąc już odpocząć, czego tak bardzo potrzebował po dniu pełnym wszelakiego rodzaju wzruszeń.