Tajemnica płonącego samolotu/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

W Madrycie dawał się odczuwać niepokój, chociaż napozór wszystko szło po dawnemu. Tłum, ruchliwy i hałaśliwy, płynął chodnikami Puerta del Sol, wylewał się w boczne ulice i sunął na Prado i do Retiro, gdzie na wszystkich alejach i gazonach tłoczyli się ludzie.
Uliczni sprzedawcy dzienników darli się w niebogłosy, wrzeszcząc zapamiętale:
— Nowe areszty wśród republikanów! Rewizja w lokalu socjalistów! Zamknięcie granicy portugalskiej. Ucieczka liberałów do Francji! Zatrzymanie transportu z odezwą Unamuno i Blasco Ibaneza! Policja na tropie bojówki spiskowców! El Sol! L’Asterisco! La Verdad![1]. Dodatek nadzwyczajny!
Publiczność rozchwytywała pisma i czytała nagłos nowe wiadomości o wypadkach, o których słuchy od rana krążyły po stolicy.
Na placach tkwiły zwiększone posterunki policyjne, w bocznych uliczkach — żołnierskie pikiety, a w dalszych dzielnicach galopowały małe oddziałki kawalerji.
Dzień był piękny, słoneczny, lecz tłum nie cieszył się bynajmniej. Jakaś troska widniała na pochmurnych twarzach ludzi, a coraz częściej dawały się słyszeć podniecone głosy. I nagle zapadła martwa, trwożna cisza.
Skądś, być może, od strony dzielnicy Los Mataderos albo cmentarza San Lorenzo, rozległ się głuchy wybuch. Echo jego, niby ciężka, miękka kula, przetoczyło się ponad miastem.
Odpowiedział mu natychmiast częstotliwy, zdyszany turkot kulomiotu.
Narazie szczękał jeden, po nim odezwał się drugi, a po chwili kilka innych wmieszało się naraz do chóru urwanych, charkotliwych szczęków. Turkotały już z różnych stron — od Guindaler, hipodromu i od dworca południowego. Tam i sam na przedmieściach północnych i zachodnich, grzmiały salwy karabinowe i pojedyncze strzały.
Odgłosy toczącej się walki szybko się zbliżały ku środkowi miasta.
Tłum stał nieruchomy i nasłuchiwał. Poruszył się jednak i wydał groźny pomruk, gdy z wylotu uliczki Preciado wypadło kilku wyrostków. Machali czerwonym sztandarem i wyli ponuremi głosami:
— Śmierć królowi!
Tłum drgnął, zbiegł z chodników i otoczył exaltados[2] zwartą ścianą, przez którą nie mogli utorować sobie drogi ani policjanci, ani też uzbrojeni żołnierze.
Ciżba ludzka ścisnęła ich, porwała i sunęła groźnie i powolnie w stronę pałacu królewskiego, wydając grzmiące okrzyki.
— Śmierć królowi! Niech żyje republika i wolność!
Wszystkie boczne ulice, prowadzące ku Armeria i pałacowi, były już obsadzone wojskiem i zatarasowane baterjami karabinów maszynowych.
Kulomioty rzygnęły ogniem. Tłum, wyjąc i tratując się wzajemnie, miotał się w popłochu i zmykał, chociaż nikt go nie ścigał. Sanitarjusze podnieśli i umieścili w furgonie Czerwonego Krzyża kilku rannych, a policja sprzątnęła z jezdni porzucony czerwony sztandar i ciała dwóch zabitych.
Rewolucja w centrum miasta została stłumiona odrazu. Kierujący akcją przeciwko buntowniczym manifestantom, generał Kastellar de l’Alkudia miał wprawę w tej dziedzinie i wiedział, że dopóki będzie miał pod swoją komendą pierwszą dywizję gwardji, żaden rewolucjonista nie dojdzie do placu przed pałacem monarchy. Wybuchającym zamieszkom w centrum miasta nie przypisywał żadnego znaczenia. Przerazić i wzbudzić panikę w przygodnym tłumie, niezwiązanym wspólną taktyką walki ulicznej, — było rzeczą łatwą. Trudniej udawało się poskromić rewolucyjne bandy na przedmieściach i w dzielnicach fabrycznych. Robotnicy i tłum bezroboczych, podjudzanych przez znanych im i zaufanych agitatorów, walczyli dość odważnie i stawiali zaciekły opór szarżującej na nich kawalerji, posiłkując się ręcznemi granatami własnego wyrobu.
Tak też było i w dniu opisywanym. Pomiędzy dzielnicą pałacową a Prado oddawna już zapanowała cisza. Przechodnie ukryli się po domach lub kawiarniach, ulice opustoszały i tylko z głośnym szczękiem podków kłusem przejeżdżały patrole konne. Nad miastem jednak biegły jeszcze odgłosy walki, toczącej się na przedmieściach. Padały jedna po drugiej salwy piechoty, wybuchały granaty, trajkotały kulomioty. Lekki wiatr przynosił nawet daleki, stłumiony ryk tłumu.
W kancelarji lotniska wojskowego zgromadzili się lotnicy i stali wyprostowani służbowo, wpatrując się w chudą, nerwową twarz pułkownika, dowódcy eskadry lotniczej.
Trzymając słuchawkę telefonu przy uchu, powtarzał raz po raz:
— Rozkaz, panie generale! Rozkaz, panie generale!
Odłożył ją wreszcie i, zwracając się do oficerów, rzekł:
— Na La Veldad wojsko nie może opanować sytuacji, panowie! Rewolucyjny tłum wdarł się do koszar 8-go pułku, złożonego przeważnie z murzynów, uzbroił się i wraz z żołnierzami przygotował się do oblężenia. Stan groźny, bo, podobno (informuję panów o tem poufnie!), w kilku innych pułkach daje się spostrzec wrzenie.
W tej chwili rozległ się niecierpliwy sygnał telefonu.
Pułkownik znowu powtarzał:
— Rozkaz! Tak jest, panie generale! Rozkaz!
Powiesił słuchawkę i znowu mówił do oficerów:
— Komendant Madrytu, generał Kastellar hrabia de l’Alkudia, narazie wydał rozkaz, aby artylerja zbombardowała koszary 8-go pułku, lecz teraz zmienił pierwotny plan. Otrzymałem w tej chwili rozkaz. Lotnicy — kapitan Kastellar i porucznik Ventosa mają natychmiast wystartować i zrzucić pociski na zbuntowanych!
Dwóch oficerów wystąpiło z szeregu i, odsalutowawszy, wybiegło z kancelarji. W kilka minut potem warkot motorów oznajmił odlot płatowców, a dwa wybuchy zrzuconych bomb wstrząsnęły powietrzem.
Stojący na wieżyczce obserwacyjnej oficer telefonował do sztabu:
— Widzę słup dymu... płomienie... Aparaty rozpoczęły drugie koło...
Dwa nowe wybuchy szarpnęły szybami kancelarji.
Zaczął dzwonić telefon.
— Niech wywieszą sygnał powrotu do bazy! — krzyknął pułkownik, wysłuchawszy rozkazu. — Buntownicy poddali się...
W kilka minut potem dwa samoloty, okrążywszy lotnisko, wylądowały koło hangarów.
Piloci, odpinając rzemyki hełmów, biegli do sztabu.
— Kapitanie Kastellar! — zawołał pułkownik. — Komendant miasta żąda, aby pan natychmiast przybył do jego biura!
— Rozkaz! — odpowiedział młody oficer o twarzy ciemnej, ponurych oczach i grubych wargach, mocno zaciśniętych, poczem, skłoniwszy się, wyszedł z kancelarji.
Kapitan Enriko Kastellar, powróciwszy z biura komendantury, odleciał natychmiast. Otrzymał zlecenie krążyć dla postrachu rewolucjonistów nad stolicą i śledzić, aby buntownicy nigdzie nie mogli zgromadzić znaczniejszych sił.
Powrócił dopiero wieczorem i w pokoju swoim znalazł dodatek do „La Verdad“, przyniesiony przez ordynarna.
Rzucił mu się w oczy czerwonemi czcionkami złożony tytuł:

„Zbombardowanie koszar. Kapitan sztabu generalnego, słynny lotnik wojskowy, Enriko Kastellar,
oraz zdobywca nagrody królewskiej — porucznik Ventosa zrzucili 4 torpedy powietrzne. 80-ciu zabitych, 150-ciu rannych! Pożar w koszarach! Straż ogniowa opanowała ogień“.

— 80 zabitych, 150 rannych... — szeptem powtórzył lotnik.
Przebrał się, umył i siadł do biurka.
Leżały na niem pożółkłe zeszyty...
Zaczął przeglądać je, mrużąc oczy i zaciskając szczęki tak silnie, że za uszami poruszały mu się i prężyły mięśnie. Pochylił się nad czystą kartką i napisał kilka słów. Zmarszczył czoło i natychmiast je przekreślił. Przekreślał długo i starannie, żeby nie pozostało ani śladu po nieudolnie napisanem zdaniu.
Odrzucił się na oparcie fotelu i zamyślił się, patrząc ponuro w ciemne okno.
— 80-ciu zabitych... 150-ciu rannych... Połowa z tego, powiedzmy, przypada na mnie... a teraz powieść o murzynie — takim samym, jak ci z 8-go pułku, których poszarpały moje torpedy... „Wolność królewska“.
Uśmiechnął się gorzko i stanowczym ruchem zamknął zeszyt.
— „Nie zbaczaj z drogi bogów... Oddałeś talent za miskę soczewicy...“ — Któż to tak mówił?... Ineza de Mena i stary Atocha... dziwak w staroświeckim surducie przedsiębiorcy pogrzebowego... Ha!
Na ostatni list kapitana przed dwoma laty, łysy krytyk nie raczył nawet odpowiedzieć... Stracił zaufanie do niego, jako do pisarza... Wszystko przeminęło... dziecinny, śmieszny romans kolonjalny... Liza... Nic o niej nie wie... Z pewnością wyszła już zamąż... Czy mieszka dotąd w kolonji? Eh, co go to może obchodzić?! Przeminęło przecież to, co wydawało mu się wiecznem, jak słońce!... Zagasła sława Enriko Kastellara, utalentowanego, niemal „genjalnego“ autora „Świtu czy zmierzchu“... W dziennikach już oddawna nie spotykał swego nazwiska... Koledzy-lotnicy nie wierzą nawet, że kiedyś coś napisał... Dziś dopiero posłyszą znów ludziska o Enriko Kastellar! Cha! — cha! 80 zabitych i 150 rannych... Długo będzie kręcił żółtą, łysą czaszką Atocha!... A Ineza? Liza? Jakież myśli wzbudzi w nich jego czyn dzisiejszy?
Machnął ręką niedbale i westchnął głęboko.
— Furda! Wszystko — furda! — szepnął i zaczął się śmiać, wyobrażając sobie zdumienie tych trojga ludzi, którzy znali go innym, tak bajecznie niepodobnym do kapitana sztabu generalnego, Kastellara.
Śmiał się długo, trzymając w ręku różowy dodatek do wieczornego pisma. Wzrok jego ślizgał się po kolumnach wierszy i szeregach liter, niby żołnierze stojących w szeregach. Z tej masy czarnych znaków wślizgnęło mu się do świadomości zaledwie kilka, a utworzyło dwa słowa: „brat Pablo“.
— Co u licha?! — mruknął zdziwiony i zaczął czytać.
Wydał okrzyk.
Była w nim zgroza... ból, a może tylko jakaś drapieżna ni to radość, ni to nienawiść.

„Wśród murzynów, zabitych podczas bombardowania koszar, znaleziono trupa mnicha franciszkańskiego. Policji udało się ustalić, że zabity okazał się mulatem, bratem Pablo z klasztoru l’Ayuntamiento w Toledo, jałmużnikiem“ — donosił reporter „La Verdad“.

Enriko odrzucił pismo i pytał kogoś, pytał natarczywie:
— Co robił w koszarach brat Pablo? Co robił ten mnich Pablo?
Jakaś myśl co chwila świtała mu w głowie, lecz odganiał ją, jak natrętnego, jadowitego bąka; jakiś domysł straszny niepokoił go.
— Chrystus de la Vega... z ręką, oderwaną od krzyża i opuszczoną ku ziemi... Pytałeś Go może, bracie Pablo, czy kroczysz drogą sprawiedliwą? Hę?
Zgrzytnął zębami i syknął:
— Ten mnich wciąż drażni mnie... nawet po śmierci... po śmierci, zadanej mu... moim pociskiem... Moim pociskiem?!...
Roześmiał się tak głośno i dziko, że ordynans wytknął głowę w drzwiach i zapytał.
— Co pan sobie życzy, panie kapitanie?
— Głupcze! — wrzasnął oficer i długo klął potem, biegając po izbie i trzaskając w palce. Uspokoił się wreszcie i, stanąwszy przed oknem, rzucił w mrok nocy:
— Powiedźcie mi, powiedźcie, dobre, czy złe duchy, komu innemu mógłby się przydarzyć taki dziwny wypadek?
Mruknął coś niewyraźnego i dodał:
— Ten mnich drażni mnie i znowu drażni!... Dziwne jest życie moje!
Kapitan Enriko Kastellar wypowiedział wielką prawdę. Życie jego układało się istotnie dziwnie. Tem dziwniej, że on sam brał w niem jakgdyby tylko bierny udział. Odrabiał przepisaną robotę, a ktoś inny — nieznany i niewyczuwany — robotę tę obmyślał i smagał go, aby nie ustawał w niej nigdy.
Mulat chlubnie ukończył akademję i otrzymał nadawaną przez wyższe studja wojskowe rangę kapitana. Musiał wstąpić do pułku na dwa lata, aby przejść służbę linjową przedtem, nim miał być zaliczony do sztabu, otwierającego przed nim świetną karjerę wojskową. Nie uśmiechała mu się służba garnizonowa, więc, korzystając z wolnego wyboru przydziału, zapisał się do lotnictwa, które studjował już w szkole. Odważny aż do zuchwalstwa, niezwykle spostrzegawczy i zdolny zrobił wkrótce duże postępy i dokonywał śmiałych lotów. W niebywale krótkim terminie uzyskał dyplom pilota i wsławił się, jako niezrównany w celowości miotacz pocisków powietrznych. Wszystko mu się więc udawało, ale nic go nie cieszyło. Wewnętrzny głos powtarzał mu ciągle, że nadzieje jego runęły bezpowrotnie i że cel jego życia zagasł, niby fala morska, opuszczona przez latarnika. Już nie myślał o zdobyciu pełnego nazwiska Kastellarów i nie przypominał o tem hrabiemu de l’Alkudia. Próbował pisać rozpoczętą niegdyś powieść, lecz nic nie mógł wykrzesać z siebie, ani uczucia głębszego, porywającego myśl i pióro, ani odpowiednich słów, dość silnych i trafnych dla wyrażenia przeżyć bohatera. Dusza, która przeszła przez ogień rozpaczy, leżała odłogiem — ni to pustynia jałowa, ni to ugor nieurodzajny, gdzie nigdy nie przebrnie pług i nie odwali skiby ostrym lemieszem. Mulat porzucił te próżne i czcze wysiłki. Uświadomiwszy sobie, że wygasły w nim ognie twórcze i ucichły zmagania się, wołające do czynu niecodziennego, skrzywił się boleśnie, jakgdyby był skazańcem, co wyrok śmierci posłyszał.
Odtąd życie jego stało się szarem i bezcelowem. Wiedział już z całą ścisłością, jakiem ono będzie zewnętrznie, dokąd zaprowadzi go obrana droga i gdzie się urwie. Nie pociągały te niedalekie i bezbarwne horyzonty młodego kapitana. Zdawało mu się, że nigdy już nie spostrzeże złocistych świtów i purpurowych, nabrzmiałych szkarłatem zórz wieczornych, natomiast wyczuwał wokół nierozproszony, mętny i śliski od mgieł zmierzch, co nie rozjaśniał się i nie przechodził w mrok. Tylko coś, — niby nieustający, ledwie wyczuwany ból, — przypominało mu, że nie wypełnił jeszcze przeznaczenia, które zawisło nad nim pod trzcinową, spadzistą strzechą chatki murzyńskiej, a zakończyć się miało... Gdzie? Jak? Kiedy? Stało mu się to obojętnem; pragnął jedynie, aby ten ostatni odruch duszy jego i własnej, niczem nieskrępowanej woli rozproszył ciężkie, nieruchome i pozbawione barw zwoje, płachty i tumany zmierzchu głuchego.
Gdy rozmyślał nad tem wszystkiem, ordynans wybełkotał niepewnym głosem:
— Ośmielę się zapytać pana kapitana...
— Mów, Migu! — kiwnął głową oficer.
— Przyniesiono list, duży list z kancelarji pałacowej...
Mulat rozerwał szybko kopertę z herbem królewskim i ujrzał bilet, zapraszający go na bal dworski. Na dołączonej do zaproszenia kartce generał Kastellar pisał, że postara się przedstawić kapitana jego królewskiej mości, jako bohatera, który stłumił w zarodku powstanie.
— Boże prawy! — westchnął Enriko, a po tem bezwiednem westchnieniu pozostał przykry chłód, jakgdyby przeczucie złe i ostrzegawcze.





  1. Tytuły dzienników.
  2. Buntowników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.