Tajemnica płonącego samolotu/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Tajemnica płonącego samolotu
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Wydanie drugie
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
F. A. OSSENDOWSKI
TAJEMNICA
PŁONĄCEGO
SAMOLOTU
POWIEŚĆ
WARSZAWA 1935

INSTYTUT WYDAWNICZY »BIBLJOTEKA POLSKA«
Okładkę projektował St. Brzęczkowski.
Wszelkie prawa zastrzeżone.

Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy

Drugie wydanie powieści F. A. Ossendowskiego
»SYN BELIRY«
na żądanie autora wychodzi pod pierwotnym tytułem w rękopisie
»TAJEMNICA
PŁONĄCEGO SAMOLOT
U







ROZDZIAŁ I.
Epilog zamiast wstępu.

Statek „Infant“ płynął z ładunkiem „mięsa armatniego“. Biały człowiek, zagarnąwszy ziemię czarnych ludzi i rządząc nimi z pomocą pałek tęgich policjantów i karabinów wojsk kolonjalnych, zażądał od wszystkich swoich kolorowych poddanych ofiary życia dla „wspólnej ojczyzny“. W tym celu dwa tysiące murzynów ubrano w mundury wojskowe, nauczono ich poruszać się sprawnie na gromką komendę, dano im do rąk broń i wbito do głowy i gardzieli tony hymnu narodowego.
„Infant“ wiózł właśnie wojska kolonjalne na daleki, nieznany front. Tam czarni żołnierze mieli zwyciężać, albo inaczej — zabijać lub być zabitymi. Potrafiono jednak obudzić w twardych, kędzierzawych głowach mglistą myśl o sławnem zwycięstwie i żądzę bezkarnego morderstwa.
O śmierci zatem nikt na „Infancie“ nie myślał, więc czarni obrońcy świetnej cywilizacji europejskiej bez przerwy ryczeli hymn narodowy, błyskali zębami i białkami oczu.
Chorowali też potrosze, gdyż Atlantyk w lutym burzył się i pienił. Murzyni przywykli wszakże dość prędko do tych „igraszek wielkiej, słonej wody“, jedli więc, śpiewali i śmieli się ochrypłemi, dzikiemi głosami.
Wkońcu nudzić się zaczęli i pomrukiwać, że to djablo daleko do miejsca, gdzie można swobodnie rozpruwać brzuchy i podcinać gardziele „białym“.
Oficer, dowodzący transportem, zmuszony był rozpocząć wcześniej, niż obliczał, wydawanie porcji alkoholu, — cuchnącego, mętnego alkoholu z sorga[1].
Pewnego mglistego popołudnia, gdy raz po raz zaczynał siec gęsty deszcz i chwilami przechodził w ulewę, przyszli bohaterowie stłoczyli się pod pokładem. Ciasno tam było, ciemno, gorąco i duszno.
W niejednej głowie poczęła świtać gorzka, niepokojąca myśl, a raczej tęsknota za bambusową chatką, czterema żonami, kupą dzieciaków, dżunglą i polem manjoki. Szczególnie — za polem, bo był to właśnie czas orki i siewu.
— Czy kobiety same dadzą sobie radę? — judziła myśl trwożna. — Na Tengę![2] Wytrzebić nowe pędy palm i krzaków, wypalić stare pnie drzew, zorać, zasiać i obronić przed ptactwem i stadami małp! Czy potrafią?
Już nie cieszyła ich nadzieja zwycięstwa „umiłowanej ojczyzny“, wysyłającej do kolonji swoich policjantów, urzędników i wojsko dla bezwzględnego utrzymania ładu, już mniej jakoś pociągała rozkosz bezkarnego mordu...
Zgnębienie szybko szerzyło się w stłoczonej, bezczynnej ciżbie ludzkiej. Chwiejne, słabe dusze zapadały w ciężki, ponury bezwład.
I nagle...
Wszystko, co żyło, wartkim, skłębionym potokiem pomknęło na pokład. Biegli nawet palacze i mechanicy, wypadając z niedostępnych głębi rozedrganego kadłuba okrętu.
Dwa tysiące ludzi wyległo na oba pokłady i w milczeniu wbiło oczy w daleki brzeg.
Widowisko było istotnie wspaniałe, groźne i niezwykłe.
Z poza ściany dżungli nadbrzeżnej wznosiły się czarne słupy i obłoki dymu; tam i sam miotały się krwawe płachty płomieni, a łuna pląsała, to rozpalając się, to przygasając na nisko zwisających chmurach.
Od strony dalekiego pożaru, niby gorąca żagiew, ciśnięta potężną dłonią olbrzyma, mknęło ku okrętowi płonące widmo. Pozostawiając poza sobą długą smugę dymu, śmignęło nad masztami, wionęło żarem ognia, smagnęło porywczym, skwarnym powiewem, wstrząsnęło sykiem i urywanym warkotem. Zakreślając ognisty łuk i roniąc objęte płomieniami odłamki, groźna zjawa znikała w parnej mgle, aż runęła do morza, z hukiem wyrzuciwszy słup wody i pary.
— Samolot... samolot! — krzyczeli oficerowie z mostku.
— Ster na prawą burtę! — rozległa się komenda.
„Infant“ długo krążył po oceanie, lecz próżno szukano resztek płonącego płatowca. Fale niosły na grzbietach pienne czuby i grzywy, ale nie wynurzał się z nich najdrobniejszy nawet odłamek drewna...
Statek wziął dawny kierunek, na północ, ku „polom sławy“ i śmierci.
Murzyni nie rozchodzili się i słuchali opowiadania sierżanta.
Starali się wniknąć w znaczenie dziwnych, nigdy niesłyszanych słów:
— Aeroplan... awiator... pilot... bitwa powietrzna... katastrofa...
Nie rozumieli jednak. To, co przed chwilą przemknęło nad nimi, ziejąc ogniem i przerażając straszliwym łomotem, pozostało dla nich zagadką.
Nikt zresztą na całym statku nie mógł zgłębić ponurego znaczenia zjawiska. A był to epilog tragedji — tragedji jednego z setek tysięcy nieznanych, poniżonych braci, napojonych rozpaczą i nienawiścią.
Tam, nad pustynnym Atlantykiem zagasło wraz z płomieniem nieznane życie, zatrute niewiarą w prawdę i miłość, ogarnięte ogniem męki ponad siły.


ROZDZIAŁ II.

Przed szkołą kolonjalną panował niezwykły ruch. Czarne chłopaki i dziewczęta otoczyły kilku białych kolegów i słuchały z zapartym oddechem.
— Do szkoły przybędzie sam gubernator!... — zawołał piegowaty, blady wyrostek o powichrzonych włosach i złych bezbarwnych oczach. — Słyszałem od ojca, że gubernator oddaje swoją córkę do naszej szkoły.
— Czy będzie się uczyła razem z nami, Pedro? — spytał mały, wiotki mulat, o pięknej bronzowej twarzy.
— A cóż ty sobie myślisz, „Cętkowany“, że dla zabawy tylko? — odparł Pedro i roześmiał się brutalnie. — Będziesz musiał odstąpić jej pierwsze miejsce w klasie, inaczej...
— Inaczej — co?... — spytał znowu mulat, a w płomiennych oczach jego, zasnutych mgiełką zadumy, zjawił się nagle wyraz uporu i gniewu.
— Ba! — zaśmiał się stojący obok mulata opasły, zawadjacki chłopak. — Inaczej — wyrzucą cię na zbity łeb! Pamiętaj o tem, Enriko, i wbij to sobie do łepetyny!
To mówiąc, uderzył dłonią w czoło kolegi.
Ten zacisnął pięści i mruknął:
— Nigdy... przenigdy!
Odszedł od gromadki dzieci i obejrzał się.
Wszystko wydało mu się nagle jakieś obce.
Lekki drewniany budynek szkoły o połyskującym dachu blaszanym, wysokie, rozłożyste drzewa mangowe i żółty, rozpalony piasek, po którym snuły się ciemne, fioletowe cienie słupów gimnastycznych, biało-niebieskie słońce, zawieszone na bladem niebie tuż — nad ziemią, wszystko pozostawało napozór, jak dawniej, jak codzień, lecz coś się jakgdyby w tem wszystkiem zmieniło... Chłopak z trudem uświadomił sobie, że zmiana zaszła w nim samym. Zgasła w nim odrazu radość, pierzchnął spokój. Coś nowego i groźnego skradało się z nieznanej dali. Musiał się mieć na baczności i przygotować do obrony.
Spostrzegł przełożonego — „Białego Brata“, ojca Roberta. Podbiegł do niego i, całując mnicha w rękaw habitu, szepnął:
— Czy nie mogę już być pierwszym uczniem w klasie?
— Nie rozumiem — odparł prefekt. — O czem ty mówisz, mały Enriko?
— Córka gubernatora ma wstąpić do naszej szkoły, więc teraz ona podobno musi być pierwszą — objaśnił mulat, ponuro patrząc przed siebie.
„Biały Brat“ zaśmiał się cicho.
— Któż ci to powiedział?
— Koledzy...
Zakonnik położył dłoń na głowie chłopaka i rzekł:
— Uspokój się, Enriko! Pozostaniesz pierwszym, jeżeli zasłużysz na to!
Mały mulat zaśmiał się triumfująco.
— A zatem pozostanę pierwszym i nikomu swego miejsca nie ustąpię! — zawołał.
— Nie bądź pyszny i zarozumiały, bo to obraża Boga! — upomniał go prefekt.
— Nie jestem pyszny! — zaprzeczył chłopak. — Przysiągłem przed Chrystusem, że będę zawsze pierwszym, i wszystko zrobię, aby przysięgi dotrzymać! Gdy inni chłopcy grają w piłkę lub w tennisa, ja się uczę, czytam i... myślę.
— Dlaczegóż to zamierzasz być pierwszym? — spytał „Biały Brat“, zaglądając mu w oczy.
— Dlatego, żeby nikt nigdy nie ważył się nazwać mnie „Cętkowanym“! — syknął mały mulat, zaciskając wargi i pięści.
Mnich nachmurzył czoło i, pochylając się nad wychowankiem, szepnął:
— Czy wiesz, chłopcze, dlaczego źli ludzie dali ci to przezwisko?
Mulat w milczeniu skinął głową.
Prefekt westchnął i, przytuliwszy do siebie chłopca, rzekł poważnym głosem:
— Nie obawiaj się niczego, pracuj, ucz się, a dojdziesz do celu. Idź teraz do klasy, Enriko, bo słyszę, że brat Ambroży dzwoni już!
Zakonni bracia w odświętnych habitach i jeszcze wilgotnych po wyczyszczeniu kredą białych hełmach obchodzili wszystkie klasy, doprowadzali do porządku potargane włosy i ubrania chłopców i dziewczynek, dając im wskazówki, jak należy witać gubernatora i rozmawiać z nim.
Murzyniątka, szczerząc białe zęby i wytrzeszczając łobuzerskie, pełne ciekawości oczęta, co chwila wskakiwały i zaglądały w okno. Ich biali koledzy mieli nieco niepewne, zmieszane miny.
Po chwili na obszernym dziedzińcu szkolnym ryknął samochód i, miękko zgrzytnąwszy kołami na piasku, stanął przed domem.
W korytarzu rozległy się głosy „Białych Braci“, witających gubernatora, kroki kilku ludzi i na progu drugiej klasy zjawił się wysoki, barczysty generał w mundurze, ze wstążkami orderowemi na piersi.
— Dzieńdobry, dzieci! — rzekł gubernator, przechodząc przed ławkami.
— Witamy waszą ekscelencję, panie gubernatorze! — chórem odpowiedziała dziatwa.
Tuż za gubernatorem weszła wysoka, zgrabna dziewczynka lat dwunastu. Smagłą twarzyczkę jej otaczały obfite sploty kruczych loków. Szafirowe oczy patrzyły śmiało i figlarnie.
Podano dwa krzesła, na których usiedli gubernator z córeczką, za nimi stanęli „Biali Bracia“ i przybyły wraz z generałem adjutant.
Prefekt podniósł rękę i klasa odśpiewała hymn narodowy.
Wszyscy wysłuchali go, stojąc.
— Siadajcie! — rzekł gubernator. — Proszę księdza prefekta rozpocząć lekcję!
Na katedrze stanął brat Ambroży, profesor geografji.
— Enriko Kastellar, opowiedz nam o Wielkiej Brytanji! — rzekł zakonnik.
Mały mulat wstał i wyprostował się. Spokojnym, pewnym głosem rzucał zdanie po zdaniu:
— Imperjum Brytyjskie składa się ze zjednoczonego królestwa, dominjów — Kanady, Australji, Nowej Zelandji... Indyj... Kolonji Nigerji... Południowej i Wschodniej Afryki... Główne miasta... porty... rzeki... Mówił długo, coraz bardziej się zapalając i błyskając pięknemi oczami; gorący rumieniec okrył mu oliwkową, ściągłą twarz. Bez wahania odpowiedział na kilka dodatkowych pytań gubernatora, a gdy potem usiadł na miejsce, wpatrzył się w uśmiechniętą twarzyczkę dziewczynki, myśląc:
— Czy też ona wie to wszystko, równie dobrze, jak ja?
Potem odpowiadali inni uczniowie. Głos im drżał i załamywał się co chwila, słowa się plątały. Odpowiedzi były zagmatwane, niepewne. Wreszcie generał powstał i rzekł donośnym głosem:
— Oddaję do szkoły waszej moją córkę Lizę! Spodziewam się, że będziecie dla niej dobrymi kolegami! Bądźcie zdrowe, dzieci!
Gubernator, pożegnawszy prefekta i profesorów, odszedł w towarzystwie adjutanta. Dziewczynka pozostała w klasie.
Dzieci odprowadzały dostojnego gościa wiwatami, a gdy wsiadł do samochodu, odśpiewały raz jeszcze hymn narodowy.
Profesor wskazał Lizie wolne miejsce na ławce szkolnej.
Usiadła i zaczęła się rozglądać. Na prawo od niej siedziała mała, chuda murzynka Betty, o dużej, kędzierzawej głowie i wywiniętych wargach. Utkwiła oczy w kajet i nie śmiała spojrzeć na nową sąsiadkę. Z drugiej strony służalczo uśmiechał się do Lizy piegowaty Pedro Jago. Znała go, widując na poczcie, gdzie urzędował ojciec chłopaka.
Obejrzawszy się poza siebie, spostrzegła, że mały mulat siedzi tuż za nią, poważny i zamyślony.
Zajrzała przelotnie w jego oczy, pełne płomieni i zadumy zarazem, a nieznaczny uśmiech przemknął po jej smagłej twarzyczce. Po chwili uspokoiła się i słuchała wykładu brata Ambrożego, który opowiadał właśnie o ostatniej podróży Kolumba.
W przerwie Liza zwróciła się do mulata:
— Nazywasz się Enriko Kastellar? — spytała.
— Tak — odparł.
— Czy to znakomity generał Kastellar jest twoim ojcem?
Ciemny rumieniec okrył twarz chłopca.
— Nazywam się Kastellar, lecz nie znam swego ojca... — szepnął.
Pedro, posłyszawszy odpowiedź kolegi, zaśmiał się szyderczo i zawołał:
— „Cętkowany“ nie zna swego ojca! Cętkowane bękarty nigdy nie znają swoich ojców! Cha-cha-cha...
Piegowaty chłopak urwał nagle swój śmiech, gdyż mulat skoczył ku niemu i, uderzywszy go w twarz, schwycił za gardło.
Starszy i silniejszy Jago odtrącił napastnika i ciosem pięści pomiędzy oczy obalił go na podłogę. Enriko nie dał jednak za wygraną i znowu się rzucił na Pedra. W tej samej chwili wszedł do klasy prefekt.
Ze zdumieniem spojrzał na walczących i krzyknął zgorszony:
— Enriko Kastellar, Pedro Jago, na miejsca!
Chłopcy przerwali bójkę i stali zmieszani, obciągając na sobie bluzy.
— O co poszło? — spytał prefekt.
Chłopcy milczeli, patrząc w ziemię i ciężko oddychając.
— Co tu zaszło, Betty? — zwrócił się zakonnik do małej, wystraszonej murzynki.
W oczach dziewczynki błysnęły łzy. Usta jej drgnęły.
— Lizo, opowiedz mi, co się tu dzieje? — zadał pytanie prefekt, podchodząc do smagłej dziewczynki o szafirowych, rozognionych oczach.
— Nie zrozumiałam, proszę ojca-prefekta, — odparła wzruszonym głosem. — Zdaje mi się, że Pedro Jago obraził Enriko, nazwawszy go „cętkowanym... bękartem“!... Nie wiem, co znaczą te słowa, lecz Enriko natychmiast rzucił się na Pedro.
— Ach, tak?... — mruknął mnich. — Pedro Jago, ja nie mogę wytłumaczyć dzieciom znaczenia obraźliwego słowa, którego użyłeś. Jednak ty, widocznie, rozumiesz je, a więc powiem ci, że nie hańbi ono wcale Enriko, zato jakąż czarną plamą kładzie się na sumienie białych ludzi, rządzących tym krajem! Za swój niedobry czyn otrzymasz zasłużoną karę!
Enriko podniósł głowę i odezwał się twardym głosem:
— Bardzo proszę ojca-prefekta nie karać Jago! On powtarza to, co tak często mówią dorośli. Obraził mnie, lecz to — moja sprawa...
— Cóż to? — spytał mnich. — Chcesz się zemścić na nim, odpłacić złem za zło?
— Nie wiem... — mruknął mulat. — Jeszcze nie wiem...
— Siadajcie! — urwał nagle prefekt i podszedł do katedry.
Po lekcji religji dzieci miały przerwę obiadową.
Liza podeszła do ponuro milczącego mulata i, wyciągając do niego rękę, powiedziała:
— Odprowadź mnie do pałacu. Mam ci coś do powiedzenia!
Chłopiec skinął głową. Wyszli razem za bramę szkoły.
— Enriko! — zaczęła dziewczynka. — Wczoraj był u nas ojciec-prefekt i opowiadał nam, że jesteś najlepszym i najzdolniejszym chłopcem w szkole. Dziś przekonałam się o tem sama, bo jesteś odważny, wszystko umiesz i mówisz pięknie...
— Pracuję dużo i ciągle... — mruknął, wzruszając ramionami.
— Tak, zapewne... — odpowiedziała. — Jednak, dziś się pobiłeś z tym brzydkim nicponiem, a on zwyciężył. Pedro mocniejszy jest od ciebie...
— Mocniejszy... — zgodził się chłopak, ponuro patrząc przed siebie. — Gdyby nie był mocniejszym, nie śmiałby nazywać mnie... bękartem!
— Co to znaczy — „bękart“? — zapytała z zaciekawieniem.
— Jest to dziecko murzynki i białego — odparł cicho.
— To każdy mulat jest bękartem? — zadała nowe pytanie.
— Nie! — potrząsnął głową chłopak. — Tylko wtedy...
Umilkł nagle i, spojrzawszy na Lizę, rzucił krótko i stanowczo:
— Sama się dowiesz o tem kiedyś...
Dziewczynka spochmurniała i zmarszczyła brwi.
— Rozumiem, że to coś bardzo złego... — szepnęła, rumieniąc się nagle, lecz po chwili dźwięcznym i gorącym głosem dodała: — Musisz się stać silniejszym od Pedro Jago, aby on nie śmiał nigdy zadzierać z tobą!... Rozumiesz?
— Rozumiem — odpowiedział nieco zdziwiony. — Ale jak to zrobić?
— Musisz się gimnastykować, uprawiać sporty! — zawołała, dotykając dłonią ramienia mulata. — O, widzisz? Masz słabe muskuły, a to źle! Mężczyzna powinien być nietylko mądry, lecz i silny! Czytałam o tem w pięknej powiastce „The life’s way“ miss Elly Rolls. Dam ci ją do przeczytania! No, jestem już w domu. Dowidzenia, Enriko!
— Dowidzenia! — odpowiedział chłopak, nieśmiało potrząsając ręką dziewczynki.
Szybkim krokiem powracał do szkoły.
Takie to było pierwsze spotkanie córki wszechmożnego gubernatora kolonji, generała Miguela Floridablanca z wychowankiem szkoły, kierowanej przez „Białych Braci“ — małym Enriko Kastellar. Wywarło ono wielki wpływ na całe życie mulata.
Odtąd widziano go często na boisku piłki nożnej i na korcie tennisowym, a pewnego razu ojciec-prefekt przyłapał swego bronzowego pupila na czemś zgoła nieoczekiwanem.
Idąc do portu, gdzie wyglądano rychłego przybycia okrętu z pocztą i pasażerami, zakonnik ujrzał Enriko, siedzącego na trzcinowem krześle przed szynkiem. Trzymał w ręku książkę i był pogrążony w czytaniu.
— Co tu robisz, mały? — spytał zdumiony mnich. — Nie zamówiłeś sobie chyba szklanki xeresu lub soda-whisky?
Chłopiec zerwał się na równe nogi i stał zmieszany. Po chwili wybełkotał:
— Przychodzę tu codzień na... trening...
— Cóż to znów nowego?
— Przynoszę dobre książki i czytam na głos marynarzom, a oni... oni...
— Mów już wszystko! — ośmielił go prefekt.
— Oni uczą mnie... boksu.
— Poco ci boks?
— Chcę być silniejszym od innych, aby nikt nie śmiał obrazić mnie — szepnął mały mulat, a w głosie jego zadrżały łzy.
Zakonnik milczał. Po spokojnej, poważnej twarzy jego błąkały się jakieś myśli. Wreszcie poklepał chłopca i rzekł z uśmiechem:
— Może masz słuszność, mój mały! Lepiej być uzbrojonym i spokojnym, niż napewno pobitym i mściwym... Ucz się tej pięściowej nauki, obyś tylko potem nie rozbijał nosów na prawo i na lewo...
— O, nie! — odparł chłopak, potrząsając energicznie głową. — Mój znajomy murzyn, palacz Joe Fibs, jest najsilniejszym bokserem, a nigdy się nie bije!
— Dlaczegóż to twój Fibs jest takiem jagnięciem? — zaśmiał się prefekt.
— Bo wszyscy wiedzą, że obali każdego w pierwszej rundzie! — zawołał Enriko.
Mnich uśmiechnął się nieznacznie i, machnąwszy ręką, odszedł.
— A nie spóźnij się na nieszpory, pięściarzu... — krzyknął zdaleka.
W szkole, w parę miesięcy po zjawieniu się Lizy zaszedł ważny wypadek.
Podczas przerwy dzieci bawiły się na dziedzińcu. Chłopcy uganiali się, kopiąc dużą piłkę, inni grali w tennisa. Dziewczynki poszły do ogrodu. Usiadły w cieniu palm kokosowych, tuż przy parkanie, i słuchały Lizy. Opowiadała im o dużych, ludnych miastach — Madrycie, Lizbonie, Londynie i Paryżu, o życiu, tętniącem w nich, o nieskończonych szeregach samochodów, o kinach, teatrach, pięknych parkach, zatłoczonych gromadami dzieci, o ogrodach zoologicznych, gdzie można oglądać ptaki i zwierzęta, zebrane z całego świata.
Nagle rozległ się dziki krzyk. Ogromny murzyn w pasiastej koszulce marynarskiej przeskoczył przez płot i rzucił się na siedzące dziewczynki, rycząc coś pijanym głosem i śmiejąc się nieprzytomnie.
Krzyk przerażonych dziewczynek zwabił chłopców i dwóch zakonników.
Na widok mężczyzn pijany majtek podniósł z ziemi duży kamień i mruczał groźnie.
— Porozwalam łby, do stu tysięcy połamanych kotwic!
Zaklął ohydnie, błyskając oczyma i podnosząc kamień nad głową.
„Biali Bracia“ nie wiedzieli, co mają robić z awanturnikiem.
Murzyn, spostrzegłszy zamieszanie, schwycił Lizę za ramię i szarpnął ku sobie.
Z gromadki wystraszonych chłopców z przeraźliwym krzykiem wybiegł Enriko Kastellar i w mgnieniu oka runął na majtka.
Pijak nie zdążył nawet puścić dziewczynki i cisnąć kamienia, gdy już potoczył się na ziemię, ugodzony pięścią w brzuch i szczękę.
Zakonnicy rzucili się natychmiast na leżącego awanturnika i obezwładnili go.
Nad powalonym murzynem stał z zaciśniętemi pięściami Enriko, gotowy do nowego ataku. Nogi wparł mocno w ziemię, pochylił się i naprężył wszystkie mięśnie.
Nadbiegł policjant, założył majtkowi kajdanki i, poganiając pałką, poprowadził do komisarza.
Wszyscy otoczyli małego mulata i z podziwem patrzyli na niego.
Enriko wyprostował się i podniósł głowę.
— Widzieliście? — spytał. — Znam się na boksie lepiej od wszystkich chłopców w szkole. Nie radzę nikomu obrazić mnie!
Powiedział to spokojnym głosem, w którym brzmiała jednak wyraźna pogróżka.
— Dziękuję ci, Enriko! — zawołała Liza. — Stanąłeś dzielnie w mojej obronie, a temu pijakowi dałeś dobrą nauczkę!
Wyciągnęła do chłopca rączkę, którą chłopak uścisnął z uśmiechem dumnym i radosnym.
Od tego wypadku Enriko Kastellar spędzał każdą niedzielę w pałacu gubernatora. Szedł tam z bijącem sercem, powracał — ze łzami w oczach. Nie spał potem przez całą noc i wyglądał świtu. Gdy pierwsze promienie słońca przebijały podwójne maty, zawieszone na oknach sypialni szkolnej, szeptał radośnie:
— Nowy dzień!... Znowu ujrzę Lizę... Będę patrzał na nią, słuchał jej głosu...
Chłopak tak zręcznie manewrował, że udało mu się niepostrzeżenie ustąpić czarnowłosej dziewczynce pierwszego miejsca w klasie, nauczył się podpowiadać jej, gdy zaskoczona nieoczekiwanem i trudnem pytaniem profesora nie umiała wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, śledził każdy jej krok, z rozpaczą żegnał odchodzącą i przyciskał rękę do kołaczącego serca, kiedy wchodziła do klasy.
Bez namysłu dałby się porąbać dla niej na kawałki, skoczyłby w ogień na pierwsze jej żądanie, bo stała się dla niego wszystkiem w życiu — mocą, radością i celem.
Nie wiedział jeszcze, że jest to miłość — ta najpiękniejsza, najpotężniejsza i najbardziej groźna — pierwsza i ostatnia.
Tak trwało przez dwa lata, aż do ukończenia szkoły.
Enriko miał już 16 lat, wyrósł, wybujał i zmężniał. Jego wiotka, zwinna postać zdradzała siłę. Uduchowiona i piękna twarz, rozświetlona ognistemi, rozmarzonemi oczami, tchnęła stanowczością i męstwem. Zachowywał się zawsze spokojnie, z wrodzonem poczuciem honoru, zyskując ogólny szacunek i przyjaźń.
Pewnej niedzieli, grając z Lizą w tennisa, posłyszał głos służącego:
— Tan gubernator woła Enriko do gabinetu!
Dziewczynka uśmiechnęła się tajemniczo.
— Biegnij! — szepnęła, kładąc rakietę na ławce. — Ojciec chce pomówić z tobą.
— Idę! — odparł i poszedł sprężystym krokiem, podniósłszy głowę wysoko i dumnie.
Liza usiadła, splotła ręce na kolanach i patrzyła wślad za nim.
Gdy zniknął w ciemnym holu, westchnęła cicho. Zagadkowy uśmiech rozchylił świeże, purpurowe usta dziewczynki. Roziskrzone, szafirowe oczy przygasły nagle. Znowu westchnęła...


ROZDZIAŁ III.

W zacisznym, dobrze zacienionym gabinecie gubernatora Enriko nie znalazł nikogo. Podszedł więc do szerokiego, naoścież otwartego okna. Wychodziło na morze, lazurowe, lśniące. Jakieś łagodne, leniwe fale niebieskiego półzmroku przelewały się przez parapet okna i napełniały obszerną salę, o posadzce i murach z surowego marmuru. Lekkie, drewniane, na jasno polerowane meble widniały tu i owdzie; koło dużego biurka, przywalonego książkami i plikami papierów, stały stalugi z mapą kolonji i jakiemiś wykresami.
Drewniany fotel, okryty kawałkiem safjanu, szafa z książkami oraz portrety króla i królowej dopełniały umeblowania gabinetu, gdzie decydowały się losy miljona czarnych mieszkańców kolonji.
Enriko Kastellar znał tę uroczystą, trochę pustą, nieprzytulną salę — tajemnicze miejsce urzędowania gubernatora. Zakradali się tu nieraz z Lizą.
Lubili przychodzić tu. Siadali na marmurowej płycie okna i patrzyli na roztaczający się przed nimi krajobraz.
Obszerny gazon przed pałacem — duma administracji kolonjalnej — pociągał zielenią z mozołem utrzymywanych trawników i barwnemi plamami klombów, gdzie nieustannie kręcili się murzyni, polewając murawę i kwiaty lub zmiatając naniesiony przez wiatr słony piasek morski.
Rosły tu wysokie palmy kokosowe i rozłożyste areki; żywopłot z gęstych, kwitnących krzaków i sztywnych „dumm“ przylegał do żelaznych sztachet ze złoconemi herbami Hiszpanji.
Dalej biegła lśniąca wstęga szosy asfaltowanej, a niżej — pasmo żółtego, gorącego piasku, na który wbiegały z lekkim pluskiem łagodne, skrzące się fale ciepłego oceanu. Wieczorem obraz się zmieniał. Drzewa i krzaki ciemniały, stawały się czarne, niby wycięte z okopconej blachy. Piasek nabierał czerwonych i liljowych odcieni, ale wkrótce okrywały go niespokojne, rozpasane fale, nadbiegające długiemi rzędami i z hukiem bijące w molo nadbrzeżne. Wtedy z łoskotem wylatywały ponad cementowe bloki muru wściekłe potwory, siwe od piany, i rozpryskiwały się bez śladu.
Mulat stał przed oknem i bezwiednie ogarniał wzrokiem piaszczysty brzeg, połyskliwą szosę, okryty lasem palmowym przylądek, daleko wcinający się w morze, jarzącą się miljonami ogników taflę oceanu, gazon i pracujących na nim ludzi w białych „bubu“ murzyńskich. Myśli jego były w tej chwili na korcie, gdzie pozostawił Lizę.
Przypomniał sobie gniew dziewczyny, gdy przegrała do niego trzy sety zrzędu. Uśmiechnął się. Była prześliczna i zabawna! Potrząsała grzywą miękkich, czarnych włosów, błyskała szafirowemi oczami i ukazywała drobne, lśniące ząbki...
Jakiś ostry niepokój ogarnął go nagle. Coś zimnego, jakgdyby przeczucie zbliżającego się nieszczęścia, zakradło mu się do duszy. Przymknął powieki i zacisnął wargi.
— Ach, już jesteś tu, Enriko? — posłyszał głos generała. — Siadaj, proszę!
Mulat usiadł i czekał na rozpoczęcie rozmowy.
— Mój drogi — rzekł gubernator — masz już 16 lat i świetnie skończyłeś szkołę. Muszę zakomunikować ci przyjemną nowinę. Po naradzie z prefektem postanowiliśmy wysłać cię do Madrytu na wyższe studja. Myślę, że byłoby najlepiej, abyś wstąpił do szkoły kolonjalnej. Zdobywszy dyplom, będziesz miał zabezpieczoną posadę w swojem środowisku.
Enriko Kastellar milczał. Zrozumiał, że przeczucie nie zawiodło go. Będzie musiał rozstać się wkrótce z Lizą.
— Czyż nie jesteś zadowolony z tak zaszczytnej nagrody? — spytał generał, ze zdziwieniem patrząc na milczącego młodzieńca.
— Dziękuję, panie gubernatorze! — odparł Enriko smutnym, zgaszonym głosem.
— No, to się bardzo cieszę! — zawołał gubernator i zdjął okulary. — Chcę cię jednak uprzedzić o pewnych warunkach, które będziesz musiał podpisać w mojej kancelarji.
Mulat podniósł oczy na mówiącego.
— Warunki?... — szepnął.
— Tak! Mamy taki przepis, wykonywany we wszystkich podobnych wypadkach — odparł gubernator. — Hm... hm... Ta rozmowa może ci sprawić przykrość, Enriko, lecz trudno — musimy ją doprowadzić do końca...
Młodzieniec milczał, w oczach jego zaczaiła się nieufność.
— Nie wątpię, że nie znasz swego pochodzenia, Enriko... — rozpoczął generał, przygotowując się do rozwinięcia swej myśli.
Mulat powstał nagle i podszedł do gubernatora.
— Wiem o wszystkiem... — rzekł zniżonym, groźnym głosem.
— Wiesz? — szepnął generał.
Coś porwało nagle mulata. Wysoko podniósł głowę i oczyma, pałającemi oburzeniem i gniewem, patrzył na siedzącego przed nim don Floridablanca.
— O, tak! Wiem... — powtórzył. — Dowiedziałem się o wszystkiem, gdy po raz pierwszy rzucono mi w twarz ohydne przezwisko... „cętkowany bękart“... Zapytałem o to matki, która wtenczas mieszkała jeszcze wpobliżu koszar, w trzcinowej chacie nad Elaro... Nie wiedziała, co znaczy to słowo i nie mogła wytłumaczyć mi, dlaczego wszyscy chłopcy śmieją się i potrącają łokciami, gdy ktoś powie — „cętkowany bękart“...
Umilknął na chwilę i usiadł.
— Któż wtajemniczył cię w te przykre sprawy? — spytał don Miguel.
— O, to były nietylko przykre sprawy! — z nagłą namiętnością zaprzeczył młodzieniec. — To było morderstwo... morderstwo duszy mojej! Od tej chwili przestałem być dzieckiem i powziąłem postanowienia....
— Nieszczęśliwy chłopcze! — rzekł gubernator, z zaciekawieniem i współczuciem patrząc na Enriko. — Jakżeż to się stało?
Mulat odpowiedział po namyśle. Odpowiedź ta była dziwna i nieoczekiwana, bo zawierała w sobie zuchwałe niemal pytanie:
— Czy pan gubernator może dać mi słowo honoru, że, wysłuchawszy mojej opowieści, wyjaśni mi jedną, dręczącą wątpliwość?
Don Miguel skinął głową i, zapaliwszy zgasłe cygaro, słuchał z zajęciem.
— Kilka razy słyszałem od chłopców na przedmieściu, że jestem „cętkowanym bękartem“, a jeden z nich dodał, że każdy może kopnąć mnie, jak psa! — mówił Enriko, ponuro patrząc przed siebie. — Niedaleko od miasta w wiosce Doroja, mieszka stary czarownik... Odwiedzał on czasem naszą chatkę. Postanowiłem prosić go o wyjaśnienie... Staruszek, posłyszawszy, o co mi chodzi, narzucił na plecy „bubu“, wziął kij i poszedł ze mną do miasta... Zaczailiśmy się w zaroślach na brzegu Elaro i czekaliśmy, aż słońce zacznie opadać za lasem... Wtedy podsunęliśmy się pod ścianę naszej chaty, a czarownik szepnął do mnie: „Przyłóż oczy do szpary i patrz, patrz!“
Mulat wstał i przeszedł się po pokoju, usiłując zdławić ogarniające go wzruszenie. Usiadł znowu i załamującym się co chwila głosem ciągnął:
— Zobaczyłem matkę moją. Młoda była wtedy i piękna. Siedziała naga, a jej czarna, lśniąca skóra miała połysk ciemnego bronzu posągów, które widziałem na rycinach z albumu Prado. Szkarłatnym barwnikiem malowała sobie usta, różowała policzki, niebieskim proszkiem „fino“ przyciemniała powieki, nakładała czarną, tłustą pomadę na rzęsy. Skończywszy z tem, okryła głowę żółtą chustą jedwabną, zawiązała ją dużym węzłem, o końcach, spadających na czarne, kształtne ramiona, na ręce i nogi nałożyła srebrne obręcze, a uszy ozdobiła długiemi, połyskującemi kolczykami. Przyglądała się sobie w lustrze, uśmiechała się i szeptała coś, czego nie mogłem posłyszeć... „Ukryj się!“ — mruknął do mnie czarownik. Wślizgnąłem się do gąszczu i ujrzałem dumnego oficera, wchodzącego do chaty. Żołnierz wniósł za nim kosz z butelkami, owocami i blaszankami konserw. O świcie widziałem, jak matka moja odprowadzała białego kochanka. Gdy odjechał, leniwie kołysząc biodrami, powróciła do chaty i jęła liczyć srebrne pesety... uśmiechała się, poruszała wargami, na których nie pozostało już ani śladu barwnika.
Mulat ze świstem wciągnął powietrze i zakończył opowiadanie.
— Czarownik powiedział mi, że matka moja od kilku lat jest kochanką oficera, a ja... ja — jego synem... Powiedział mi jeszcze coś, ale to było już wyłącznie dla mnie, don Miguel, dla — „cętkowanego bękarta“! Wyśledziłem potem oficera i przyszedłem do niego. Mieszkał w białym domku przy placu koszarowym... Rozmawiałem z nim.
— Cóżeś mu powiedział? — zapytał z ciekawością gubernator.
— Powiedziałem mu wszystko, co zatruwało moje serce — szepnął mulat.
— No, i cóż dalej?
— Oficer zbił mnie aż do nieprzytomności i kazał wyrzucić za parkan dzielnicy wojskowej... Tam znalazł mnie ojciec Robert i, dowiedziawszy się o wszystkiem, zabrał do przytułku „Białych Braci“...
Zapanowało milczenie...
Wreszcie generał zapytał:
— Nie znasz swego prawdziwego nazwiska, Enriko?
Młodzieniec podniósł głowę i odparł:
— Nazywam się Enriko Kastellar, lecz nazwisko tego, który mnie zbił i okrył hańbą „bękarta“, brzmi inaczej, wspanialej — Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia... Obecnie jest generałem gwardji królewskiej!
— Tak! — mruknął gubernator. — Właśnie o tem chciałem pomówić z tobą, Enriko.
— Poza tem chciałbym jeszcze o coś zapytać pana, don Miguel... — przerwał mu mulat.
— Pytaj!
— Czy prawo ściga Hiszpanów za zbrodnie, dokonywane na murzynkach i bękartach? — spytał Enriko, wbijając surowy wzrok w twarz generała.
— Nie! — padła krótka odpowiedź.
— Dziękuję! — szepnął Enriko. — Słucham pana teraz!
Don Miguel Floridablanca długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Coś go ściskało za gardło, a ostry wstyd zmuszał do spuszczania oczu pod badawczem spojrzeniem mulata. Wreszcie zaczął mówić:
— Zrozum, że bywają ciężkie, przykre przepisy prawne, lecz cóż robić?... Prawo jest prawem. „Dura lex — sed lex“! Będziesz musiał, Enriko, podpisać papier, stwierdzający, że nigdy nie zechcesz dochodzić uznania siebie za prawego syna hrabiego de l’Alkudia i że zrzekasz się wszelkiej spuścizny po nim.
Młody Kastellar milczał. Po chwili rzekł spokojnie i stanowczo:
— Zgadzam się!
Don Miguel wyciągnął do niego ręce.
— Dziękuję! — rzekł, potrząsając drobną, silną dłoń mulata. — Jesteś rozumnym i szlachetnym człowiekiem. Sam pojmujesz, że pochodzenie twoje, mieszana krew, kolorowa rasa, do której należysz, zamykają przed tobą niektóre drogi... Smutne to, lecz cóż robić? Takie prawo... takie są pojęcia, wpajane w nasze społeczeństwo!
Mulat podniósł znowu głowę i rzekł, wymawiając dobitnie każde słowo:
— Ja otworzę te drogi przed sobą!
— Bardzobym się cieszył, mój drogi chłopcze! — mruknął generał.
— Otworzę, albo...
Nie dokończył, bo do gabinetu wpadła Liza.
— Na Madonnę! — zawołała. — Znudziło mi się czekać na korcie! O czem rozprawiacie tak strasznie długo?
— Oznajmiłem Enrikowi przyjemną nowinę — odparł don Miguel.
— Ach! Że dostanie nagrodę za świetne świadectwo ukończenia nauk? Wiem już o tem od ojca prefekta. 500 „pesetas“? Aż sto ciężkich „durosów“! Będziesz miljonerem, mio amigo![3] — śmiała się Liza, klaszcząc w dłonie.
— Nietylko to, córeczko, nietylko to! — zauważył generał.
— Cóż jeszcze obmyśliliście dla Enriko? — zapytała radosnym głosem.
— Pojedzie do Madrytu na wyższe studja! Cieszysz się za Enriko?
Liza nagle zbladła i opuściła ręce.
Trwało to jedną chwilę, bo nagle potrząsnęła główką i błysnęła oczyma groźnie i namiętnie.
— Nie zezwalam na to! — rzekła porywczo. — Co ja tu pocznę bez niego? On też nie zechce jechać! Prawda, Enriko?
Twarz mulata zesztywniała, powieki do połowy przykryły rozmarzone, wyraziste oczy, szczęki zwarły mu się mocno.
— Wyjadę, aby zdobyć dla siebie życie... — szepnął.
— Zdrajca! — zawołała i z głośnym szlochem wybiegła z pokoju.
— Ta mała kobietka myśli, że na świecie wszystko się dzieje jedynie dla niej! — uśmiechnął się don Miguel.
Enriko Kastellar nie odzywał się. Stał nieruchomy, wpatrzony przed siebie i milczał, jak grób.
Nic nie mówiąc, skłonił się przed gubernatorem, i ruszył ku wyjściu.
— Statek odpływa za tydzień, Enriko! — rzucił mu wślad don Miguel.
— Jestem gotów! — odpowiedział mulat i wyszedł.
W kurytarzu stanął i nasłuchiwał. Cisza panowała wszędzie, tylko z kancelarji dobiegał trzask i lekkie dzwonki Underwoodów i Remingtonów.
Na schodach zatrzymał się raz jeszcze i czekał.
Nie wiedział, dlaczego to czyni. Przeczuwał tylko, że ma się stać coś bardzo ważnego i niezbędnego. Stał długo, wreszcie zeszedł na dół i zajrzał na kort. Na ławce leżały porzucone przez Lizę rakiety. Wziął je i poszedł ku pałacowi. Słońce zapadało za morzem. Szkarłatne, niby krwią nalane, stało się olbrzymim dyskiem, przeciętym fioletowemi i złocistemi wstęgami obłoków i smug szkarłatnych, krwawych, gorących... Ostatni — zielony, ostry promień strzelił aż do zenitu, śmignął zygzakowatą, zawiłą linją na powierzchni morza i zgasł. Jednocześnie zniknęła cienka ognista kreska na widnokręgu i morze ogarnęło gwiazdę dzienną, nabrzmiewając szkarłatem.
Złożywszy rakiety w holu, mulat wyszedł na ulicę.
Gdy przechodził koło bocznego skrzydła pałacu gubernatorskiego, na drugiem piętrze zgrzytnęła druciana żaluzja, szarpnięta gwałtownie, i rozległ się okrzyk:
— Enriko, wróć się!
— Lizo! — zawołał młodzieniec, porwany nagłą radością.
— Powracaj! — powtórzyła. — Zaraz zejdę nadół.
Za chwilę ujrzał ją, zbiegającą ze schodów. Jak zawsze, gdy ją spotykał, drgnął i przycisnął rękę do piersi, w której głośno biło i zamierało mu serce. Niby zjawa lotna nad ciężkiemi oparami mokradeł, dziewczyna przesunęła się nad bielejącym żwirem drogi i zbliżyła do niego.
Enriko nigdy jeszcze nie widział jej taką.
Miała bladą twarz, niezmiernie smutną i zapłakaną. Ciemno-szafirowe oczy były pełne łez, świeże, gorące usta drżały.
Stanęła przed nim tak blisko, że dotykała go piersią. Czuł ciepło jej ciała i powiew oddechu. Patrzał na nią z zachwytem. Zdawało mu się, że oto w tej chwili niepojętego uniesienia on — syn tej ziemi — modły nieme zanosi przed posągiem nieznanego bóstwa, jak niegdyś w dżungli za Elaro...
— Odjedziesz? — spytała.
Podniósł ramiona i odparł smutnym głosem:
— Jest to najwyższa nagroda, nie śmiem odrzucić jej. A zresztą muszę zacząć żyć, przebijać sobie własną drogę...
— A ja? — spytała niemal bezdźwięcznie.
Nie zrozumiał, nie śmiał zrozumieć. Nie odpowiedział.
— A ja? — powtórzyła już namiętnie i nagle zapłakała.
— Lizo!... Lizo!... — szeptał, przejęty i wzruszony. — Cóż mam robić? Poradź, naucz! Zrobię wszystko, czego zażądasz...
Uspokoiła się i zajrzała mu w oczy wzrokiem dziwnym, drażniącym i nieprzeniknionym.
— Poradzić? Nauczyć? — spytała.
Potrząsnęła główką, a kilka loków opadło jej na czoło i policzki.
— Powiedz, czy jesteś moim przyjacielem? — spytała.
— O, tak! Wiesz przecież, że dla ciebie uczyniłbym wszystko, wszystko! — wybuchnął gorącym, stłumionym głosem.
Podniósł ku niebu rozmarzone, gorejące oczy, w których miotał się płomień porywu.
Liza stała, zapatrzona w jego twarz, pełną zmiennych wrażeń, w oczy śmiałe, zachwycone.
— Pamiętasz powieść Diego de San-Padro? — spytała.
— „Carcel de amor“? — szepnął.
— Tak! — kiwnęła główką... — Przypomnij ją sobie dobrze, Enriko!
Spłonął cały rumieńcem i oczy spuścił.
— Boże! — pomyślał. — Tam była miłość... miłość na całe życie...
Zrozumiał teraz, ku czemu popychała go Liza.
W tej chwili warta zaczęła wygrywać sygnał wieczorny, a żołnierz spuszczał flagę, powiewającą na maszcie nad pałacem.
Żółto-czerwona płachta z godłem dumnej Hiszpanji. Przed nim, bękartem, stała senorita Liza Floridablanca, córka generała i gubernatora.
— Lizo, — szepnął młodzieniec, lecz na tarasie zjawił się właśnie don Miguel i zawołał:
— Córeczko, zrywa się zimny wiatr! Powracaj do domu!
— Ojcze, nie skończyłam jeszcze rozmowy z Enriko! — odparła stanowczo i tupnęła nóżką.
— Madonna! — mruknął generał. — Ta dziewczyna posiada nadmiar charakteru i temperamentu!
Nieraz rozmyślał nad tem don Miguel i wzdychał żałośnie na myśl, że, owdowiawszy wcześnie, musiał dźwigać na swych barkach ciężar odpowiedzialności za wychowanie córki — jedynaczki.
— Cóż milczysz, Enriko? Odpowiedz mi! — nalegała Liza, nie spuszczając wzroku z zamglonych oczu mulata.
Stali tak blisko siebie, że generałowi wydało się, iż złączeni są uściskiem ramion.
Wzdrygnął się na tę myśl, lecz, przekonawszy się, że wzrok pomylił go, uspokoił się trochę i pomyślał:
— A przecież dobrze się stało, że Enriko odjeżdża!
Narazie był przeciwny przyjaźni córki z kolegą szkolnym — jakimś tam mulatem bez przyszłości, lecz z jednej strony kategoryczne żądania Lizy, a z drugiej strony — sympatja ojca-prefekta dla Enriko przezwyciężyły obawy ojca. Pilnie przyglądał się chłopakowi, i nie spostrzegł nic niebezpiecznego. Była to przyjaźń dwojga dzieci. Zresztą korzystała z niej najwięcej Liza. Leniwa i krnąbrna z natury, pod wpływem towarzysza nauk i zabaw stała się pilniejszą i łagodniejszą.
W tej chwili jednak don Miguel czuł wyraźnie jakieś niebezpieczeństwo i, wytężając wzrok, wpatrywał się w nieruchome sylwetki, majaczące na tle ciemnego trawnika.
— Odpowiedz-że! — szepnęła i, pochyliwszy się ku mulatowi, włosami musnęła twarz jego.
Enriko ścisnął zęby, że aż mu zgrzytnęły, i syknął:
— Jestem mulatem, a ojciec twój powiedział, że istnieją drogi, dla mnie zamknięte i zakazane na zawsze...
— Ach!... — jęknęła.
Po chwili wbiegła na taras i, objąwszy ojca za szyję, prosiła:
— Wnet powrócę, ojcze, włożę najcieplejszy „pull-over“, ale teraz pozwól, że odprowadzę Enriko do szkoły... Ojcze, ojczulku!
Tuliła się do niego, pieściła i całowała.
— Idźcie szybko, aby się zagrzać i powracaj natychmiast, niedobre dziecko!
Przycisnęła wargi do czoła ojca i, skacząc już po stopniach, krzyczała radośnie:
— Jesteś najmilszy z najmilszych, papuńcio!
Wsunęła rączkę pod ramię Enriko i popchnęła go ku bramie.
Szli w zupełnej ciemności. Konary figowców i mangów utworzyły sklepienie nad drogą, gdzie mroczno było i cicho, jak w podziemiu.
Dziewczyna przywarła do ramienia Enriko i milczała. Było to niepokojące milczenie.
On czuł na swojej dłoni zimne, drżące palce dziewczyny i żar, który bił od niej. Serce kołatało mu w piersi, jakgdyby rozsadzić je chciało.
Nie mówili nic do siebie.
Przed bramą siedział z brewjarzem ojciec Roberto. Dawno skończył modły i pozostał nieruchomy, zatopiony w myślach. Cichy, skromny „Biały Brat“, który spędził szmat życia na odludziu Sahary, a teraz oddał się bogobojnej pracy w skwarnym kraju czarnych, prostych, uciemiężonych ludzi, — lubił tę godzinę ciszy.
Zdaleka posłyszał odgłosy kroków i poznał idącą parę.
Nachmurzył brwi, a smutek spłynął mu na wychudłą, bladą twarz.
Liza zatrzymała się i szepnęła:
— Przypomnij sobie dobrze „Carcel de amor“, don Enriko Kastellar, hrabio de l’Alkudia!
— Co powiedziałaś?! — wykrzyknął mulat głosem, pełnym przerażenia i rozpaczy.
Lecz dziewczyna wyrwała rękę z pod jego ramienia i pobiegła, znikając w mroku alei.
Enriko ze spuszczoną na pierś głową, wzburzony i przejęty nawałnicą uczuć i myśli, mijał zakonnika.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — pozdrowił go cicho i zamierzał przejść dalej, lecz prefekt skinął na niego.
Przyjrzawszy mu się bacznie, ojciec Roberto rzekł:
— Przed tobą — ciężka i długa droga walki o miejsce na świecie, chłopcze! Posłuchaj rady człowieka doświadczonego i przyjaznego! Nie porywaj się na to, co jest niedoścignione, bo rozgoryczona i zatruta niepowodzeniem dusza może się zbuntować i załamać. Nie nagromadzaj własnemi rękami przeszkód na swej drodze!
Enriko słuchał uważnie.
Po chwili ucałował dłoń mnicha i syknął:
— Usłyszałem dziś, że nie wolno mi chadzać wszystkiemi drogami, a wszakże pójdę niemi!
„Biały Brat“ westchnął ciężko i szepnął z troską w głosie:
— Szczęść ci Boże, synu!


ROZDZIAŁ IV.

Tej nocy Enriko Kastellar nie spał. Po raz pierwszy nawiedziła go paląca troska miłosna. Przyszła była nań oddawna, lecz obawiał się uświadomić ją sobie, wyszeptać słodkie słowo — „miłość“. Wyczuwał ją zresztą i przeżywał inaczej. Stała się teraz dla mulata nieskońezonem pasmem tęsknicy, zachwytu i radosnego szczęścia.
Modlił się gorąco, namiętnie do Boga, błagając, aby się to pasmo nie przerywało nigdy. Młodość nie zna czasu, ani jego praw, ani też zrozumienia, że życie ludzkie stanowi kroplę, atom w oceanie nieskończoności.
Tej pamiętnej nocy pojął prawdę tragiczną.
Liza Floridablanca kazała mu, aby przypomniał sobie czytany wspólnie stary, czuły romans „Carcel de amor“. Miał go w pamięci ze wszystkiemi szczegółami.
Odtwarzał sobie narodziny miłości dwojga ludzi, ich wstydliwość wobec budzącego się uczucia, tajemne spotkania, namiętne objęcia i jeszcze bardziej płomienne przysięgi, które dały kochankom moc do zwalczania spiętrzonych wokół przeciwności.
Dawno czuł, że kocha Lizę, lecz drżał na samą myśl o tem. Wydawała mu się bluźnierczą i zuchwałą. A jednak czynił wszystko, aby pozyskać tę czarnowłosą panienkę, o ognistych szafirowych oczach i ustach pełnych, świeżych i gorejących. Imponował jej zdolnościami swemi w naukach, oczytaniem i wiedzą. Nikt lepiej od niego nie umiał rozśmieszyć Lizy opowiadaniem zabawnych przygód murzyńskich; nikt nie potrafił wycisnąć łez z jej pięknych oczu. On zato widział je nieraz, gdy czytał przyjaciółce „Don Kiszota“ Cervantesa.
„Don Kiszot“.
Enriko usiadł na łóżku i, oparłszy głowę na rękach, zamyślił się.
Przypomniał sobie, że gdy po raz pierwszy przeczytał nieśmiertelny romans genjalnego Hiszpana, z niesmakiem odłożył książkę. Pozostało wrażenie szyderstwa, niemal urągania. Coś jednak pociągało go do tej opowieści. Przeczytał ją kilka razy i wkońcu zrozumiał, że w śmiesznych awanturach ubogiego rycerza z La Manczy tkwił na dnie dramat, bliski i zrozumiały dla niego — czytelnika o oliwkowej twarzy i czarnych, rozmarzonych oczach.
Życie wydało mu się wtedy długotrwałem nieporozumieniem, a śmierć — ciężkim kamieniem z napisem, świadczącym o zburzeniu najlepszych nadziei. Czyny Don Kiszota zajaśniały wielkodusznością i szlachetnym porywem, a on sam — dziwaczny rycerz — stawał się coraz bardziej zadziwiającym, naiwnym prorokiem, bohaterskim w wirze cierpień i nieskończenie dobrym w swej cudacznej walce z ludźmi i wiatrakami.
Nietyle zrozumiawszy to, ile wyczuwszy, chłopak zgromadził wokoło siebie kolegów i koleżanki i jął czytać im utwór Cervantesa i po swojemu objaśniać go namiętnym, pełnym zachwytu głosem.
Przysłuchiwali się temu „Biali Bracia“ i zdumiewali się tak głębokiem zrozumieniem ukrytej treści wielkiej epopei i wnikliwej analizy duszy jej bohatera.
Posłyszawszy o tem, Liza prosiła chłopca, aby w niedziele, które spędzali zwykle razem, czytywał i jej przygody rycerza z La Manczy. Gdy doszedł do ostatnich słów umierającego Don Kiszota:

„Wszystko przeminęło, a teraz proszę o przebaczenie za czyny moje. Nie jestem już rycerzem Don Kiszotem, stałem się dawnym Alonso Dobrym, jak nazywali mnie ubodzy wieśniacy i tłumy żebraków, — Alonso el Bueno!...“

— to wtedy właśnie Liza wybuchnęła spazmatycznym płaczem, tak, że długo nie mógł jej uspokoić.
Innym znowu razem zapłakała przy czytaniu rozdziału, w którym rycerz pouczał swego przyziemnego, sprytnego giermka:

„Wolność — to najwyższe dobro, dane człowiekowi przez Niebo. Nic nie da się porównać z wolnością — ani skarby, ukryte W głębi ziemi, ani też te, które zawiera w sobie otchłań morza. Wolność i honor warte są ofiary życia!...“

Liza płakała, słuchając tych słów szlachetnych, a gubernator, obecny przy tem, bystro się przyjrzawszy natchnionej i surowej twarzy mulata, pomyślał, że na szczęście tylko nieliczni wybrańcy potrafią tak namiętnie wymawiać słowo: „Wolność“.
Enriko Kastellar, mulat i bękart, zrozumiawszy najbardziej utajone myśli genjalnego Miguela Cervantesa de Saavedra, po raz pierwszy odczuł pragnienie, aby stanąć przed pomnikiem jego w Madrycie i ujrzeć na własne oczy postać i oblicze niezwykłego proroka i nauczyciela, który mógł napisać nieśmiertelne: „Vida y bachos del ingenioso Hidalgo Don Quixote de la Mancha“.
Dziś dowiedział się, że pragnienie to, chwilami niepohamowane, zostanie zaspokojone. Pojedzie wkrótce do Madrytu, gdzie przed grobowcem wielkiego pisarza, on — nieznany mulat z dalekiej kolonji — będzie mógł prosić Najwyższą Istotę o wieczny spokój dla miotającej się i nieukojonej duszy Don Kiszota-Cervantesa.
Tak! Wymarzona chwila oblecze się niebawem w kształty rzeczywiste!
Dlaczegóż jednak nie przeżywa on teraz obłędnej niemal radości?
Siedzi z szeroko rozwartemi oczami, wpatrzony w mrok nieprzenikniony. Zaostrzony bezsennością słuch chwyta każdy dźwięk i najlżejszy, nieuchwytny szmer. Jeden z chłopców coś mruczy bezładnie, inny — przez sen wzdycha żałośnie; być może, dręczą go bezwiednie niepokojące myśli; cicho szeleści skrzydłami ćma — duża, biała, puszysta ćma o czerwonych, nieruchomych oczach i krzyżu na grubym odwłoku; zgrzyta ostremi zębami mysz; z poza trzcinowych mat dochodzi cienkie, przenikliwe cykanie dużych nietoperzy, co to gnieżdżą się w gąszczu mangowców i na strychu szkoły; od morza dopływa głuchy ryk spóźnionego parowca, którego nie wpuszczono do portu; a skądś zdaleka, być może, z głębi dżungli, albo od gór Meharatu sączy się jakaś przeciągła, drżąca nuta.
— To szakale jęczą... lub może porykuje głodna pantera?... — śmiga myśl, natychmiast znikająca bez echa.
— Ach, serce jego, dusza, umysł pochłonięte są czemś innem, ważniejszem, najdroższem w życiu! Liza!... Dla wszystkich w szkole dobra i uprzejma była — i dla Pedro Jago, i dla małej, chorowitej Betty — murzynki, i dla Alfonsa Calealleros — łobuza nad łobuzami, i dla czarnych, ciągle roześmianych Bambuli, Faruby, Nioro, Sancho, Ruty i innych — jego jedynie wyróżniała, obdarzała szczerą i ciepłą przyjaźnią... siostrą mu była...
Nie! Nie należy kłamać nawet przed samym sobą! Liza nie miała dla niego siostrzanych uczuć...
Pewnego dnia, było to Boże Narodzenie... O, nigdy nie zapomni Enriko tego wieczoru... Siedzieli we dwoje aż do północy. Starsi zapomnieli o nich, gdyż gubernator podejmował gości w pałacu. Don Miguel, guwernantka i służba byli na parterze.
Enriko i Liza grali w szachy. W pewnej chwili dziewczynka zrobiła jakieś dziwne posunięcie laufrem i mulat ze zdziwieniem podniósł na nią oczy. Spojrzenia ich spotkały się i, — Enriko dotąd nie może sobie objaśnić — długo pozostawały złączone, związane przemożną siłą.
Liza odrzuciła się na oparcie fotelu i zapytała cicho, a bardzo poważnie:
— Jak wyobrażasz sobie dalsze życie, amigo?
Zaskoczyło go to nagłe pytanie i zmieszało.
Nie przychodziło mu to na myśl dotychczas. Zamierzał stać się najlepszym, najmądrzejszym i najsilniejszym — o tem wiedział. Rozumiał dokładnie, że jest mu to potrzebne, aby być poważanym, gdyż nie mógłby znieść obrazy i poniżenia.
Zawierała się w tem jedna tylko, osobista strona życia, lecz nie ogarniała treści.
Jakiem jednak musi być jego życie, to znaczy — do czego ma zdążać? O tem nigdy jeszcze nie myślał. Przebywał w szkole, gdzie ojciec-prefekt kieruje losem wychowanków. Alberto Harra po ukończeniu szkoły został telegrafistą, Ellen Kutteh — pielęgniarką w szpitalu, jeszcze inna — Ellen Bakar — dozorczynią w rękodzielniczej szkółce sióstr-loretanek. Pablo Lumbo pracuje w biurze policji, jako przepisywacz na Remingtonie, Ambrożego Mitakama posłano, jako nauczyciela do szkółki wiejskiej w dżungli za Elaro, — wszyscy pracują i zarabiają na swoje życie. Ojciec-prefekt obmyśli coś dla niego, z pewnością, obmyśli... Mulat przypomniał sobie, że jeden tylko wychowanek „Białych Braci“ nie zechciał skorzystać z pomocy prefekta. Był to Joze Faruba — murzyn, śmieszny, wesoły i rubaszny.
Skończył nauki w zeszłym roku, a gdy brat Robert oznajmił mu, że zamierza umieścić go w biurze policji w obwodzie Sambo, Joze odpowiedział głośnym śmiechem i, patrząc bezczelnie na przełożonego, odparł:
— Co? Ja do policji? Gdybyście mnie nawet zrobili ministrem, to i wtedy nie przyjąłbym tego stanowiska. Nie chcę przez całe życie wysługiwać się Hiszpanom. Nie dla mnie taki los! Jestem potomkiem królów, chcę mieć królewskie życie! Królewskie!
Zakonnik uśmiechnął się łagodnie i spytał:
— Cóż to ma być za życie, Joze?
Murzyn się zaśmiał jeszcze głośniej i wypalił:
— Królewska wolność!
— Gdzież ty ją znajdziesz, chłopcze?
— Już znalazłem! — odparł zuchwale. — Jestem zdrów i silny. Oddawna już zapisałem się na statek, jako majtek.
— Ubogie, ciężkie życie... — zauważył mnich.
— Na okręcie karmią i ubierają — odpowiedział. — Wszystko, co zarobię, będę używał na życie — takie, jakie mi się spodoba pędzić! Gdy zechcę — będę pracował, jak pracowali niegdyś, w czasach niewolnictwa moi podbici przodkowie, a gdy nie zechcę — będę leżał dogóry brzuchem, patrzył w niebo, gryzł banany lub araszidy[4] i marzył o dawnem cesarstwie moich pradziadów lub o innych niebieskich migdałach!
Wybuchnął ryczącym śmiechem i śmiał się długo.
— Ze smutkiem przekonałem się, Joze, że nauka miłości i pokory Chrystusa-Zbawiciela nie złagodziła twego serca! — zawołał z oburzeniem obecny przy rozmowie brat Ambroży, stary, surowy mnich.
Ojciec-prefekt z wyrzutem spojrzał na zakonnego brata, bo czuł, że nie na miejscu i nie na czasie zabrzmiał gorzki wyrzut. Nie pomylił się mądry, zawsze wyrozumiały „Biały Brat“. Joze Faruba targnął głową, jak koń niesforny, i odparł ze złośliwym śmiechem, pokazując białe kły i mrużąc oczy:
— Hiszpanja — ta dopiero złagodniała pod wpływem nauki Chrystusa! Wytępiła w kolonjach trzy czwarte murzynów i innych szczepów; z królów, wielkich kapłanów i walecznych książąt porobiła bydło robocze, a z potomków królewskich chce mieć policjantów, którzyby tęgo walili po łbach murzynów za niezapłacone podatki lub za to, że nie pragną wcale, aby ich bito przy bylejakiej okazji! Cha-cha-cha!
Na tem się rozmowa urwała. Joze Faruba zniknął. Niebawem doszły pogłoski, że istotnie popłynął do Brazylji i Argentyny na parowcu „Infanta Beatrice“ z ładunkiem żywego srebra, wina i owiec.
Enriko nie wiedział, co ma odpowiedzieć Lizie. Wreszcie mruknął:
— Ojciec-prefekt znajdzie dla mnie pracę...
Żachnęła się nagle i załamała rączki ruchem rozpaczy.
— Enriko Kastellar pozostanie na zawsze w kolonji? — spytała z wybuchem. — Może zamierza pracować na poczcie? U komisarza Lopeza w policji? W biurze więziennem? W szkółce wiejskiej?! Enriko! Enriko! Cóżeś powiedział!!
Spuścił głowę i milczał, zmieszany i bezprzyczynnie zawstydzony, uporczywie rozmyślając nad powodem oburzenia przyjaciółki.
Liza odgarnęła sobie włosy z czoła i, wpijając w mulata roziskrzone, niepokojące oczy, syknęła:
— Enriko Kastellar...
Chłopiec milczał, wpatrzony w drażniące błyski jej oczu i w drgające wargi, co chwila odsłaniające białe, ostre ząbki. Znał Lizę i wiedział już, że było to oznaką silnego podniecenia.
— Enriko Kastellar nie może iść drogami murzynów! Kastellar musi zajść na szczyty, bo na to zasłużył i ma do tego prawo! — szepnęła namiętnie.
— Co ty mówisz, Lizo? — zapytał drżącym głosem.
Machnęła rączką niecierpliwie i zmarszczyła brwi.
— Ja wiem wszystko, więcej od ciebie... Słyszałam rozmowę prefekta z moim ojcem... Ja ci mówię, Enriko, musisz zdobyć wspaniałe życie i...
Spojrzał na nią pytająco, czując, że serce mu się zerwało i pomknęło w jakąś otchłań zawrotną.
Liza nic więcej nie powiedziała. Przymknęła oczy i siedziała cicho. Tylko niewysoka, wyraźnie zarysowująca się pierś oddychała porywczo. Po chwili wstała i powolnym krokiem zbliżyła się do mulata.
Powstawszy z miejsca, otarł się o nią ramieniem, a policzkiem niebacznie dotknął włosów dziewczyny. Zadrżał od ich muśnięcia; tysiące ostrz gorących przeszyło go wnet i obezwładniło. Zbladł i zacisnął szczęki. Z jakąś rozpaczą podniósł wzrok na Lizę. Stała bezwładna, jakgdyby w pełnem pokory oczekiwaniu, patrząc na niego nieprzytomnie z pod opuszczonych powiek i rozdymając cienkie, ruchome nozdrza. Rozchylone usta szeptały coś tak cicho, że nie mógł pochwycić żadnego wyrazu.
Stali tak przez chwil kilka. Liza ruchem omdlałym zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całem ciałem.
Poczuł na uchu jej gorący oddech i ledwie uchwytny szelest słowa...
Wsłuchiwał się, lecz nie powtórzyła go więcej...
Dziewczyna odbiegła od niego i, zasłaniając twarz rękami, wypadła z pokoju.
Teraz, po wczorajszej rozmowie, Enriko zrozumiał, że była to miłość. Miłość Lizy do niego!
Zerwał się z łóżka i wyszedł na werandę.
Bielał piasek na dziedzińcu; znieruchomiały czarne sylwetki drzew, kreśląc się na fosforyzującem niebie.
Bezszelestnie śmigały nietoperze, ścigając ćmy, latające termity i cykady nocne.
W gąszczu mangowca raz po raz wyśpiewywał swoją siedmiotonową piosenkę „gammoro“.
„Diamentowe“ drozdy, czując bliski świt, leniwie, sennie pokrzykiwały.
Od strony morza dobiegały okrzyki strwożonych mew. Spłoszyła je może łódź rybacka, przepływająca wpobliżu bak, gdzie ptaki spędzały noc.
Po ścianie z lekkim zgrzytem sunęła jaszczurka, skradając się ku wypełzającym ze swoich legowisk pająkom i wstrętnym, krwawo-czerwonym stonogom.
Niebo — przetkane światłem księżyca — zwisało niby tuż nad koronami drzew, tworząc namiot nad ziemią. Przez miljony małych i dużych otworów w niebie tryskały ostre promienie; żółte, niebieskie, czerwone.
Gwiazdy... niezliczone gwiazdy, niedosiężne, dalekie bezmiernie... Krzyż Południowy... Jarzące się „Plejady“...
— Cóż ja odpowiem jutro Lizie? — miotała się w głowie mulata myśl trwożna i drażniąca.
Setki odpowiedzi, ni to potok zmienny i wartki, przepływało przed nim, a wpośród nich nie widział tej, której oczekiwała od niego Liza.
Tak przemęczył się aż do świtu.
Gdy przeleciał nad budynkiem szkoły sznur białych czapelek — „egret“, a wierzchołek starego baobabu, stojącego nad nurtem rzeki, okrył się purpurą, — powrócił do sypialni i rzucił się na posłanie, zapadając odrazu w głęboki, ciężki sen.
Nazajutrz od rana był już w porcie.
Na redzie stał duży statek. Obok uwijał się czarny, zakopcony, dymiący holownik; kilka łodzi pląsało dokoła na falach.
Statek doprowadzono do molo i przywiązano linami.
Enriko przeczytał biały napis na dziobie: — „Infanta Beatrice“.
Na tym to okręcie miał się znajdować Joze Faruba, zuchwały murzyn.
Na pokładzie rozległ się gwizdek bosmański. Wysunięto pomost i na molo weszło kilku pasażerów. Po chwili tłum tragarzy wdarł się na parowiec.
Rozpoczęło się wyładowywanie statku. Okrzyki, gwizdki, zgrzyt łańcuchów, turkot i sapanie windy motorowej, tupot nóg stopiły się w ogłuszający zgiełk.
Na brzeg wybiegło kilku majtków. Byli półnadzy i bosi; mieli na sobie tylko brudne portki płócienne i szerokie, czerwone pasy.
Enriko odrazu spostrzegł Jozego i podszedł do marynarza.
— Hallo! — zawołał murzyn. — „Senor“ Enriko Kastellar! Co ty tu robisz i jak się miewasz, mój mały?
Mulat opowiedział mu, że zostaje wysłany na naukę do Madrytu.
— Pięknie! — zawołał ze śmiechem murzyn. — Dobrze pomyślane! Chcą przekabacić cię na swoją stronę, Enriko, abyś pomagał im uciskać murzynów! No, cóż! Uciskaj, jeśli ci się podoba? Pamiętaj tylko, że mamy twarde czaszki i grubą skórę, więc wytrzymamy, a wtedy...
— Dokąd płyniesz, Joze? — zapytał mulat, chcąc zmienić przykrą rozmowę.
— Płyniemy z Amerilli do Gabunu; na powrotnej drodze, za tydzień rzucimy znowu cumy[5] na tym brzegu, bo mamy, podobno, zabrać chorych na febrę żołnierzy i policjantów — odparł murzyn i splunął.
— Popłynę na twoim statku, Joze, — rzekł Enriko.
— Po raz ostatni będę z tobą rozmawiał, mały — mruknął majtek.
— Dlaczego?
— Dlatego, że po roku staniesz się już hiszpańskim psem łańcuchowym! Psem, którego karmią, lecz nigdy nie wpuszczają do mieszkania. Będziesz pogardzony przez białych i znienawidzony przez czarnych! — powiedział Joze ponurym głosem i, rzecz dziwna, tym razem nie wybuchnął, jak zwykle, śmiechem.
— Nie rozumiem ciebie... — szepnął Enriko.
— Zrozumiesz, mój mały! — zaśmiał się murzyn. — Zrozumiesz niebawem, bo to z łatwością ci przyjdzie! Chociażbyś się stał zbawcą Hiszpanji, będą cię oni mieć za psa nieczystego, za „cętkowanego bękarta“ i — nic na to nie poradzisz, nic! Ale, zanim ci to w oczy cisną, zmuszą cię, abyś im się zaprzedał, służył im i łupił murzynów ze skóry! Staniesz się głupim, wiernym niewolnikiem białych, katem dla czarnych! Znam ja takich... zdrajców swojej krwi!
— W moich żyłach płynie krew Hiszpanów! — podnosząc głowę, zawołał Enriko.
— Zapomniałeś dodać... „i ciemnej, jak noc, łasej na świecidełka, barwne tkaniny, srebrne durosy i wino, głupiej, jak koza, a zmysłowej, jak małpa, murzynki Beliry!“ — ryknął śmiechem majtek. — O tem wy — mulaci, chętnie zapominacie, ale, do stu pustych flaszek rumu, my pamiętamy!
W głosie Joze Faruba zadrżały odgłosy stłumionej nienawiści.
Mulat przyjrzał mu się uważnie i rzekł:
— Porozmawiamy podczas podróży...
— Jak czcigodny, szlachetny „caballero“ rozkaże! — urągliwie odparł z błazeńskim ukłonem murzyn.
Przed wieczorem, gdy słońce na zachodniej połowie nieba nie raziło już nieznośnym blaskiem swej rozpalonej do białości tarczy, Enriko Kastellar szedł ciemną aleją ku pałacowi.
Cały ten dzień spędził na rozmyślaniu. Joze Faruba zastanowił go. Porównał słowa jego z tem, co słyszał od gubernatora, i zrozumiał, że murzyn nie mówił na wiatr, nie powtarzał bezmyślnie pełnych nienawiści obaw.
Spotkanie z nim dopomogło mulatowi wynaleźć właściwe podłoże dla rozmowy z Lizą. Zastał ją na korcie. Miała twarzyczkę przybladłą, oczy tęskne i zapłakane, usta mocno zaciśnięte. Nie patrzyła na przyjaciela, podała mu dłoń zimną, nie odpowiedziała uściskiem.
Siedzieli w milczeniu, bo Enriko nie wiedział, jak ma zacząć rozmowę.
— Może zagramy w tennisa? — spytał.
— Nie!... — rzuciła krótko.
Znowu zapanowało milczenie. Mulat patrzył na słońce, które, zniżając się nad morzem, stawało się coraz większe i nabrzmiewało szkarłatem i płynnem złotem.
W promieniach jego zalatujące aż tu mewy miały różowe i złote skrzydła, zato białe, puszyste obłoczki, przechodząc przed tarczą słoneczną, ciemniały i czerniały.
— Czekam!... — szepnęła Liza.
Gorący szept dziewczyny smagnął mulata, niby batem. Nagle podniósł mu się w duszy bunt nieznany, silniejszy może od tego nawet, który budził się w nim na odgłos słów — „cętkowany bękart“.
Poruszył się gwałtownie na ławce i, mrużąc oczy, zaczął mówić.
Mówił tak, jakgdyby już wyjaśnili to, co stało się dla obojga najważniejszem.
— Czegóż ty żądasz ode mnie?! — szepnął z wybuchem. — Co mogę ci powiedzieć? Nie mam prawa zapomnieć, że jestem mulatem, który nigdy nie zdoła zrównać się z najlichszym nawet Hiszpanem! Ojciec twój bierze ode mnie zobowiązanie, że nigdy starać się o to nie będę! Czegóż ty oczekujesz ode mnie?! Jestem wyklęty, jak każdy mulat...
— Twoim ojcem jest grand — hrabia de l’Alkudia... — wtrąciła.
— Ja nie mam ojca! — zawołał i zgrzytnął zębami. — Moją matką była murzynka — ciemna jak noc, łasa na świecidełka i wino, głupia, jak koza... Tak powiedział o niej murzyn Faruba... Jestem na świecie sam, bardziej samotny, niż sto sierot, bo nie chcę znać ojca i wstydzę się matki!...
— Jesteś tchórzem? — spytała. — Czy nie śmiesz upomnieć się o swe prawa i nazwisko u hrabiego — Dominika Kastellar de l’Alkudia? Nie śmiesz? Boisz się?
Zdławionym głosem odparł:
— Muszę podpisać zobowiązanie, że tego nigdy nie uczynię!
— To gwałt! — syknęła. — Gwałt nie nakłada zobowiązań. Ja żądam, żebyś dochodził swoich praw!...
Stanęła przed nim i zatopiła w źrenicach jego szeroko rozwarte, roziskrzone oczy.
Nagłym ruchem skoczyła ku niemu, namiętnie przywarła całem ciałem i wpiła się pocałunkiem w jego wargi. Nie odejmując ust swoich, szeptała gorąco:
— Żądam tego! Żądam — słyszysz... — bo kocham ciebie...
Cały świat zawirował przed nim. Czuł, że ziemia się rozstąpiła i że runął w otchłań bez dna.
Porwał ją, ścisnął z całej mocy, jął całować po oczach, ustach i włosach, szeptał szalone słowa, składał przysięgi i, jak przez sen, widział jej oczy, zasnute mgłą, usta — rozchylone, drżące i pokorne, pierś, gwałtownie falującą pod lekkim jedwabiem sukienki, i obnażone złociste, ciepłe ramię — bezwładne, miękko opadające.
— Twoja jestem, twoja na zawsze!... — szeptała.
— Nie mów nic! Nie mów nic — błagał i przez zaciśnięte zęby powtarzał: — Nie mów nic...
Nie pamiętał, jak i kiedy się rozstali. Gdy oprzytomniał, siedział na ławce, ukrytej za grubemi, gładkiemi kolumnami magnolji. Białe płatki kwiatów spadały mu na ramiona. Słońce dawno już utonęło za morzem. Gęste, fioletowe cienie snuły się wszędzie. Rozlegał się senny, pożegnalny świergot ptaków. Z poza ogrodzenia pałacowego dobiegał jękliwy skrzyp kół ciężkiego wozu murzyńskiego i chrapliwe okrzyki poganiacza bawołów.
Enriko wyszedł za bramę i stanął pod oknami lewego skrzydła gubernatorskiej siedziby. Nikt nie otwierał okna i nikt nie wołał na niego. Powrócił do szkoły. Niósł burzę w sercu, chaos wrażeń i myśli, a ponad wszystkiem — niewytłumaczony, ostry niepokój.
Po kolacji ojciec-prefekt skinął na niego.
Weszli do kancelarji. „Biały Brat“ miał twarz surową i smutną.
— Enriko! — rzekł urywanym głosem. — Wyrządziłeś mi wielką krzywdę... Zawiodłeś zaufanie pana gubernatora, który tak bardzo był dobrym dla ciebie!
Mulat drgnął.
— Widziano ciebie i... senoritę Lizę... dziś w parku. Nie możesz już więcej przychodzić do pałacu... Odpłyniesz w niedzielę! Masz tu pokwitować odbiór pieniędzy, biletu i... podpisać zobowiązanie, o którem don Miguel już ci wspominał.
Enriko w milczeniu spełnił rozkaz prefekta.
— Dobranoc! — rzekł zimnym tonem brat Roberto.
— Gdybym nie podpisał zobowiązania, czy zostałbym posłany do Madrytu? — spytał młodzieniec.
— Nie... — odpowiedział mnich.
— Musiałbym pozostać w kolonji, pracować na poczcie, w więzieniu lub w policji? — zadał mulat nowe pytanie.
— Tak...
— A więc — gwałt? — szepnął groźnie. — Muszę podpisać albo być skazanym na nędzne istnienie drobnego urzędnika hiszpańskiego?
Prefekt milczał, przymknąwszy oczy.
— W ten sposób moglibyście nawet zmusić mnie do podpisania wyroku śmierci na samego siebie... Gwałt nie nakłada żadnych zobowiązań!
— Jesteś szalony! — jęknął mnich.
— A wy?! — zawołał Enriko. — Pytam ciebie, sługo Chrystusa miłującego, czy biali ludzie postępują, jak chrześcijanie?... Odpowiedz, położywszy rękę na sercu!
Prefekt bezradnie opuścił głowę i ukrył dłonie w rękawach habitu.
Jak przybity do ziemi, w milczeniu wyszedł z pokoju, a za nim, niby cień, sunął wyprostowany mulat, o stężałej, groźnej twarzy.
Enriko wyszedł na werandę i usiadł na stopniach.
Czuł się, jak rozbitek, którego po długiem zmaganiu się z falami, morze wyrzuciło na brzeg nieznany.
Był teraz zupełnie samotny i jakgdyby oderwany od życia.
Coś wielkiego, o czem krzyczała każda kropla krwi jego, pozostało daleko, poza nim.
Przed nim, ni to morski brzeg pustynny, roztoczyła się kraina nigdy niewidziana — kraina tajemniczej przyszłości.
Wstępował do niej z sercem strapionem i zatrutem.
Nie mógł nawet pożegnać Lizy, spojrzeć na nią po raz ostatni, posłyszeć jej głosu i powiedzieć jednego płomiennego, potężnego słowa, które kształtowało się już w duszy jego, pełnej rozterki i zmiennych porywów.
Coś porwało go nagle. Jakiś głos daleki, ni to westchnienie, ni to jęk lub szloch, pochwyciła wrażliwa, czujna dusza. Zbiegł ze schodów i wyszedł poza bramę. Szedł wolno ku drzewom, rosnącym na zakręcie szosy, a gdy mrok otoczył go, gdy posłyszał nad sobą cichy szmer liści, zaczął biec co tchu. Wkrótce skręcił z głównej drogi i bocznemi ścieżkami omijał pałac. Narazie nie rozmyślał, poco to czyni, lecz gdy na chwilę przystanął, zmęczony szybkim biegiem, zadał sobie w duchu to pytanie. Zrozumiał, że wiedziony niepojętym instynktem biegł do altanki, stojącej tuż przy parkanie pałacu w końcu gaiku palmowego. Tu zwykle siadywał z Lizą, czytał jej lub słuchał jej opowiadań, tu też po raz pierwszy spostrzegł zagadkowe, drażniące błyski w jej oczach.
W ciemności zbliżył się do sztachet, przyczaił się i zajrzał do parku.
Wydał lekki okrzyk radości — okrzyk ptaka, witającego wolność i słońce.
Liza, otulona białym, puchowym płaszczykiem, stała w altanie i patrzyła w jego stronę.
— Lizo!... — zawołał przenikliwym szeptem i twarzą przywarł do sztachet.
Podbiegła natychmiast i, śpiesząc się, mówiła urywanym głosem:
— Uprosiłam guwernantkę, aby puściła mnie na chwilę... Czułam, że przyjdziesz... Ktoś widział nas dziś i doniósł ojcu... Powiedziałam mu, że kochać będę tylko ciebie jednego... Krzyczał na mnie, mówił, że to szaleństwo... hańba... Więcej się nie spotkamy, Enriko! Odjeżdżaj, a pamiętaj, że musisz dojść do praw swoich... Zobacz się z ojcem swoim, błagaj go... porusz w nim sumienie i honor... Zrób to dla mnie, jeżeli mnie kochasz i chcesz, abym była twoją... twoją na zawsze... przed całym światem... Mój najdroższy... jedyny, mój Enriko słoneczny!
Ujęła w dłonie głowę mulata i przycisnęła się wargami do ust jego, łkając i drżąc na całem ciele.
— Twoja... twoja...
Z trudem oderwała się od niego i stała, żegnając go ostatniem rozpaczliwem spojrzeniem.
— Lizo, uczynię wszystko, co mogę! Poniżę się przed ojcem, który shańbił mnie i porzucił, jak psa!... Uczynię to... a pamiętaj, że zawsze będę kochał tylko ciebie, chyba, że zwątpiłbym o twojej miłości... Lizo!...
Były to ostatnie słowa pożegnania...
Dziewczyna, nie oglądając się, pobiegła ku pałacowi, wyciągając ręce ruchem rozpaczy obłędnej. Zgrzytał żwir; cicho, żałośnie szemrały liście palm.
Enriko, blady i smutny, długo wlókł się ciemną, ponurą aleją.
W duszy jego wzbierały łzy.
W sercu to zapalała się, to nagle przygasała nadzieja.


ROZDZIAŁ V.

Na zalanej słońcem Puerta del Sol, jak zwykle, o każdej porze dnia i nocy, tłoczno było i hałaśliwie. Przed kościołem Buen Succeso stał wysoki, zgrabny młodzieniec w białym stroju i czarnym kapeluszu o szerokiem rondzie. Zapatrzony był w piękne malowidło nad frontonem, przedstawiające słońce.
Powolnym krokiem wszedł do ciemnego kościoła i, stanąwszy przed bocznym ołtarzem, w małej kapliczce, ukrył twarz w dłoniach i modlił się w skupieniu.
Gdy wyszedł na plac, oczy młodzieńca błyszczały, a z pięknej, oliwkowej twarzy biła pewność i śmiałość.
Przechodzące obok niego senory i senority rumieniły się nagle i roziskrzonym wzrokiem, ze zmysłową ciekawością ogarniały zwinną, silną postać mulata i jego wyrazistą, natchnioną twarz.
— Madonna de Sagrada! — szeptały. — Osłoń nas przed pokuszeniem!
Jakaś dziewczyna, sprzedająca kwiaty, rzuciła mu bukiecik narcyzów.
Uśmiechnął się, złapał kwiaty w powietrzu i sięgnął do kamizelki po pieniądz.
— O, nie trzeba! — zawołała dziewczyna. — Chciałam sprawić przyjemność pięknemu caballero!
— Dziękuję! — powiedział. — Senorita jest dobra i miła. Życzę jej powodzenia, aby do obiadu nie pozostało w koszu ani jednego kwiatka!
Uśmiechnęła się do niego radośnie i skinęła ogorzałą ręką.
— Ehej, Enriko Kastellar! — rozległ się wesoły okrzyk i trzech młodych ludzi wypadło z kawiarni. — Chodź do nas, znaleźliśmy wspaniałą knajpę. Takiej „mansanilli“ nie będziesz pił nigdzie w całym Madrycie. Kulawy Pueblo wykopał jemu tylko znane źródło tego szlachetnego trunku! Chodźże!
— Poczekajcie na mnie! Najpóźniej za pół godziny przyjdę do was i — albo poczęstuję was lampką „mansanilli“, albo postawię odrazu dwie flaszki!... — odpowiedział mulat i, machnąwszy kapeluszem, szybko poszedł ku wylotowi calle de Alcala.
Zatrzymał się koło teatru de la Zarzuela i z ciekawością spoglądał na starą kamienicę, upstrzoną plamami opadającego tynku. Nad oknami pierwszego piętra wisiał szyld: „Ronda“ — miesięcznik literacki.
Przeżegnał się i wbiegł na schody.
Stary, brodaty woźny otworzył mu drzwi.
— Czy mogę widzieć redaktora? — zapytał Enriko.
— Proszę o bilet wizytowy — odparł służący.
Po chwili mulat wchodził do gabinetu redaktora „Rondy“. Enriko pomyślał, że trafił do składu stołów i makulatury. W obszernym pokoju półciemnym, bo mętne, nigdy niemyte okna nie przepuszczały światła, stało kilka stołów, zawalonych drukowaną bibułą, zeszytami i dużemi ryzami papieru. Przy najdalszym stole, z poza stosu książek, wyglądała podłużna, łysa czaszka, otoczona kłębami dymu, niby nagi, kopulasty szczyt wulkanu.
Na ścianach, oklejonych brudnemi tapetami, wisiały zakopcone i poplamione plakaty: „Nie zabieraj czasu rozmową!“ „Załatw swoją sprawę i — żegnaj“! „Czas to pieniądz“. „Życie krótkie, a pracy — dużo“...
Mulat odczytywał te przestrogi i sentencje, czekając na to, co uczyni właściciel łysej czaszki.
Nie spostrzegł, że przez szczelinę pomiędzy zwalonemi w nieładzie książkami badało go okrągłe oko o przenikliwem spojrzeniu.
Wreszcie od strony łysej czaszki rozległ się cienki, jakby sztuczny głos:
— Proszę się zbliżyć!
Enriko podszedł do stołu, a wtedy łysa czaszka poruszyła się i zaczęła się podnosić. Zjawiła się żółta, niby pergaminem obciągnięta twarz, wąska i ostra, jak klinga noża. Na cienkim, haczykowatym nosie połyskiwały złote okulary; grube, trochę wywinięte wargi usiłowały wyrazić uprzejmy uśmiech. Chuda, pomarszczona szyja wyglądała żałośnie z szerokiego, nieświeżego kołnierzyka, związanego czarną kokardą krawata; staroświecki, dziwacznie długi surdut, wyszarzały i wyświechtany, sięgał poza kolana; szerokie, białe spodnie płócienne oraz miękkie pantofle dopełniały stroju posiadacza łysej czaszki.
Był to potentat literacki, Don Jeronimo Atocha, wydawca i redaktor największego miesięcznika „Ronda“ i wytrawny, surowy krytyk w jednej osobie.
Redaktor wskazał gościowi krzesło i, usiadłszy, otoczył się obłokiem dymu, ssąc bursztynowy cybuch arabskiego „nargile“.
Okrągłe, czarne oczy świdrowały mulata.
— Przyszedłem zapytać o los powieści mojej, którą złożyłem w biurze „Rondy“ przed miesiącem... — zaczął młodzieniec.
— Ach, ach, ach!... — zajęczał piskliwie Atocha. — Że też nie domyśliłem się odrazu, kogo mam zaszczyt przyjmować! To caballero jest tym Enriko Kastellar, autorem, „Świtu czy zmierzchu“? Nuestra Senora de la Almudena! Niech mi caballero wierzy (mówi to panu stary krytyk), żeś napisał piękną, zupełnie piękną rzecz. Pełno tam jeszcze niedociągnięć, porywów ponad siły, lecz powieść — piękna! Nuestra Senora! „Ronda“ nie może wypuścić jej ze swych rąk!
— To znaczy, że pan redaktor przyjmuje ją i będzie drukował? — nie wierząc własnym uszom, spytał mulat wzruszonym głosem.
Łysa czaszka pochyliła się nad stołem.
Chuda, żylasta ręka rzucała na kawałek papieru jakieś cyfry, dodawała i mnożyła.
— Naturalnie, że będę drukował! — pisnął wreszcie senor Atocha. — Będę drukował, jeżeli pan nie zechce obedrzeć mnie ze skóry! „Świt czy zmierzch?“ obliczyłem na 18,000 wierszy... Zamierzam zaproponować panu... powiedzmy... 1000 peset...
Mulat poruszył się niespokojnie. Nie spodziewał się takiej sumy. Redaktor zrozumiał jednak ten ruch inaczej, bo uśmiechnął się żałośnie i pisnął:
— Naturalnie! Naturalnie! Uważa pan, że to zbyt małe honorarjum? No, dobrze — niech już będzie... 1500 peset... całych 300 durosów!
Szybko wypełnił kwit do kasy, wcisnął go do ręki gościa, podał mu jakiś papier do podpisania i, chowając umowę do biurka, zapiszczał:
— Z tą pańską powieścią narobię zawieruchy nielada!
Skrzywił zabawnie pergaminową twarz, pełną drobnych, do szczelin podobnych zmarszczek, i zatarł ręce.
— Istny skandal, a jeszcze większa sensacja! — pisnął tak cienko, że aż się zachłysnął i kaszlać zaczął.
Mulat spoglądał na redaktora pytająco:
— Nie rozumie caballero? Phi, phi! Pierwsza powieść mulata z kolonji? Twórczy umysł „człowieka w kratki, w paski, w cętki“? Pan myśli, że to się często zdarza?
Enriko zbladł i zmarszczył czoło.
Zuchwale patrząc na don Jeronimo Atocha, rzucił mu w twarz:
— Widziałem sporo Arabów sudańskich. Mają takież wydłużone czaszki, wargi ciemne i wywinięte, nosy haczykowate, oczy okrągłe o ostrem, niemal kłującem spojrzeniu, dłonie o cienkich, żylastych palcach.
— To, niby jak u mnie? — zapytał ze śmiechem redaktor. — Cóż dziwnego? Myślę, że w Hiszpanji niema ani jednej rodziny bez domieszki krwi maurytańskiej, a cóż dopiero ród Atocha! Mieliśmy nawet Atocha — renegatów, wyznawców Islamu!
— To znaczy, że pana mógłby też ktoś nazwać „człowiekiem w cętki“? — spytał mulat ponuro.
— Przenigdy! — pisnął don Jeronimo. — Mieszaniec murzyński — to coś niższego, słabszego, zasługującego na pogardę, to — człowiek, którego można kopnąć bezkarnie, któremu wolno postawić nogę na karku. Mieszaniec arabski — wręcz odmienny typ! Jest to żywe „memento“ tych czasów, gdy Hiszpan był uważany za istotę niższą i pogardzaną, kopaną i przytłaczaną do ziemi stopą potężnego najeźdźcy. Ha! mój młody przyjacielu, w tem tkwi sedno rzeczy! Żadna senorita nie odda ci swej ręki, chociażby przedtem sto razy oddała ci się cała! Mąż z niewolniczego plemienia — to hańba! Natomiast my szczycimy się naszemi prababkami, które rzucano na łoża wspaniałych Almohadów, bo Andaluzja i Kastylja jęczały w one czasy pod kopytami ich rumaków... Zrozumiano, amigo?
Mulat kiwnął głową i nagle roześmiał się wesoło.
— Dziękuję, panie redaktorze! Dziś, zawdzięczając panu, mam najszczęśliwszy dzień — stałem się pisarzem i zrozumiałem to, na co znikąd nie miałem odpowiedzi!
Don Jeronimo Atocha błysnął okularami w stronę młodzieńca i zapiszczał cieniutko, szyderczo:
— Niechno tylko piękny senor nie myśli, że wypowiadam mu własne przekonanie! Wszystkie te różnice, „idiosynkrazję krwi“, tę pogardę dla niższej rasy uważam za najprawdziwsze świństwo! Powtarzałem to, w co święcie wierzy nasze „cywilizowane społeczeństwo“, niech je „hiszpanka“ wydusi, bo na inny los nie zasłużyło! Wychodzi pan, don Kastellar? Proszę pamiętać o „Rondzie!“ Jeżeli się napisze coś nowego, pędzić co tchu wprost do „Rondy“ i przynosić! A z tej powieści pana, to ja zrobię taką bombę, że uszy ludziom popuchną! Per Nuestra Senora de la Almudena!
W kwadrans po tej rozmowie Enriko Kastellar siedział już z kolegami w „Mallorquina“. Na stoliku stały przed nimi dwie omszałe butelki starej „mansanilli“ i kosz z owocami.
— Wygrałeś na loterji, Enriko? — pytał opasły młodzieniec Joze de Vega.
— A może spadek od dziadka amerykańskiego? — dorzucił drugi — mały, ruchliwy Lope Huertas.
— Nie, moi drodzy! — zawołał trzeci — barczysty, dobroduszny Isidro Gines. — Już wiem! Enriko znalazł sobie krociową protektorkę. Baby ustawicznie wybałuszają nań oczy, więc o taki przypadek nie trudno!
Mulat się zaśmiał i powiedział:
— Wszyscy trzej macie rację! Wygrałem wielki los na loterji, dostałem spadek po dziadku i zdobyłem sobie protektorkę! A teraz pijcie, amigos, bo „mansanilla“ istotnie wyśmienita!
Gdy trochę podochoceni wychodzili z „Mallorquiny“, mulat zwrócił się do kolegów i zawołał:
— Jutro niedziela! Zapraszam was na „Corridas de toros“.
— Niech nam żyje Enriko Kastellar! — krzyknęli, wyrzucając w powietrze kapelusze.
Przecinając Puerta del Sol, mijali kwiaciarkę. W koszu jej pozostało kilka wiązanek narcyzów.
Mulat podszedł do niej i rzekł:
— Kupuję wszystkie!
Rzuciwszy do kieszeni fartuszka kwiaciarki ciężkiego „durosa“, stanął przed zdumioną dziewczyną i, teatralnym ruchem, zdejmując kapelusz, powiedział:
— Piękna senorita pozwoli ofiarować sobie te kwiaty?
Wesoła, ogorzała „Florestina“ o kasztanowych włosach, czerwonych, grubych wargach i dużych, czarnych oczach stała zarumieniona i zmieszana.
— Senorita! — powtórzył Enriko, kłaniając się raz jeszcze i odchodząc.
— Senorita! — powtarzali za nim studenci, wymachując przed dziewczyną kapeluszami i pochylając się w dworskich ukłonach.
Mulat, pożegnawszy kolegów, wbiegł na trzecie piętro starej kamienicy przy Calle de la Luna.
Umieścił narcyzy w szklance wody i, zdjąwszy kapelusz, rozejrzał się po pokoju.
Mieszkał w nim już prawie od roku, ale w tej chwili wydał mu się zupełnie innym.
Była to przedtem prawie cela zakonna. Teraz wszystko się odmieniło, nabrało barw i blasku.
Słońce złociło małe biurko ze stojącą na niem statuetką Madonny, książkami i szklanym kałamarzem, i rozpryskiwało się w kryształowej podstawie lichtarzy na snopy różnobarwnych, ostrych promyków. Wąskie łóżko, okryte białą kapą, z wiszącym nad niem czarnym krucyfiksem i suchym liściem palmowym, trzy białe krzesełka, biały parawan, ukrywający umywalnię i szafa z zasuwającemi się wyblakłemi firankami — wszystko było proste i niemal surowe. Teraz nabrało to nowych, niezwykłych odcieni. Pożółkły liść palmowy stał się złocistym, biała kapa i stołki — pociągały łagodną, promieniującą bielą, wiszący nad szafą portret Cervantesa śmiał się czarnemi oczami, pełnemi mądrości.
Enriko z podziwem przyglądał się swej izdebce, którą wynajmował u staruszki, donny Marji Meadez, wdowy po profesorze szkoły kolonjalnej.
Po raz pierwszy pokoik wydał mu się przyjemnym i przytulnym.
Spędził w nim sporo czasu, ale dopiero dziś uśmiechnęły się do niego mury i przedmioty, na które patrzał codziennie. Rozumiał, że wewnętrzna radość, bardziej niż słońce, rozświetliła skromną siedzibę studencką.
Usiadł przy biurku i, pochyliwszy się nad bukiecikiem narcyzów, zamyślił się.
W ciężkiej pracy schodził mu czas. W szkole spotkał się wyłącznie z Hiszpanami. Byli to synowie drobnych urzędników kolonjalnych; przygotowali się do służby w kolonjach hiszpańskich, albo też w Argentynie, Nikaragua i Venezueli, gdzie chętnie widziano wychowańców szkoły madryckiej. Zabezpieczała ona byt i karjerę, to też młodzież uczyła się starannie. Mulat stanął wobec poważnych konkurentów. Z trudem wywalczył sobie czołowe miejsce wśród nich i z uporem, z wysiłkiem nieustannej, wytężonej pracy utrzymywał się na swej placówce. Studenci ocenili zdolności i pracowitość kolegi i nie zazdrościli mu. Mulat czuł się wśród nich spokojnie. Nikt nie obrażał go, nikt nie starał się okazywać mu swojej wyższości. Młodzi ludzie, w przeważającej liczbie urodzeni w kolonjach, mieli wśród murzynów, Arabów i Indjan przyjaciół, znali ich dobrze i nie czuli tego „wrodzonego“ wstrętu, jakim się szczycą ludzie z metropolji. Zresztą wiedzieli, że rząd nie dopuści, aby zdolniejszy od nich mulat wzbił się zbyt wysoko.
Raz jeden tylko Enriko posłyszał z ust profesora etnografji coś, co go zastanowiło i zmusiło przypomnieć pełne nienawiści twierdzenie majtka, Joze Faruba.
Profesor, opowiadając o przejawach duszy ludzi kolorowych, wyraził się w ten sposób:
— Zadziwiającą i nieobjaśnioną rzeczą jest, że mieszańcy ras o czarnej, żółtej i czerwonej skórze, posiadający w swych żyłach krew białego człowieka, odznaczają się niezwykłą surowością, niemal okrucieństwem względem swoich kolorowych rodaków. Surowość ta i okrucieństwo jest jakgdyby spotęgowaną pogardą Europejczyka do murzyna, indjanina i papuasa. W raportach władz kolonjalnych można nieraz czytać, że ludność kolonji woli znosić rządy białego, najbardziej bezwzględnego urzędnika, niż podlegać mulatowi lub metysowi.
W ciężkiej, wytężonej pracy płynęło życie Enrika. Mimo to, ogarniała go nieraz straszliwa, męcząca tęsknota za Lizą. Nie miał od niej żadnej wieści i nie pisał do niej. Nie wątpił, że don Miguel Floridablanca zastosował wszelkie środki zapobiegawcze, aby uniemożliwić korespondencję pomiędzy córką a mulatem. Nie chciał również narażać Lizy na przykrość i wzbudzać w gubernatorze wrogich dla siebie uczuć.
Gdy czuł, że tęsknota zaczyna ściskać mu serce zimnemi palcami i zaglądać do duszy nienawidzącemi, zielonemi ślepiami, tchnącemi rozpaczą i śmiercią, rzucał się w wir pracy. Rząd wypłacał mu regularnie stypendjum i uiszczał wpisy szkolne. Nie czuł nędzy, więc mógł poświęcić nauce cały swój czas. Żył skromnie i oszczędzał pieniądze. Nie ciułał ich bezmyślnie i chciwie, lecz używał na rzeczy pożyteczne. Wstąpił też do prywatnej szkoły, gdzie wieczorami studjował języki: angielski, portugalski i francuski. Poza pracą szkolną znajdował czas na samokształcenie się. Czytał dużo i zwiedzał wspaniałe muzea madryckie. Szczegółowo poznał piękne Museo Nacional de Pintura y Escultura na Prado, Armeria, Archivo Historico Nacional, Museo Arquelogico, Museo de la Real Academia de la Historia na Calle del Leon, Museo de ciencias naturales; znał tu każdy zakątek, miał przyjaciół wśród kustoszów, którzy oprowadzali i dawali wyczerpujące wyjaśnienia sympatycznemu mulatowi, palonemu żądzą wiedzy.
W pracy topił tęsknotę i, zaciskając zęby, szeptał do siebie:
— Otworzę wszystkie drogi przed sobą, a wtedy...
Bał się dokończyć myśli swojej, bał się, bo nie wiedział, czy, zdobywszy życie przebojem, osiągnie cel główny — Lizę? Najprostsza droga i, w pojęciu Hiszpanów, jedyna, szła w innym, wstrętnym dla niego kierunku. Musiał zdobyć szlachectwo, aby ośmielić się sięgnąć po córkę dumnego „hidalga“, jakim był generał Floridablanca.
Znał tę drogę, zastanawiał się nad nią przez długie noce bezsenne, męczeńskie godziny tęsknoty i miotań ducha. Nazywał ją „drogą poniżenia“ i odkładał dzień, w którym miał wstąpić na nią. Czynił to nie ze strachu i wstydu, ani dlatego, ażeby chciał uchylić się od danego Lizie przyrzeczenia. Chciał przedtem zdobyć dla siebie pewną, uznaną wartość. Dawałoby mu to rękojmię, że ojciec jego, znienawidzony Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia, nie waży się potraktować go, jak psa, jak pogardzanego żebraka, wchodzącego do domu z wyciągniętą po jałmużnę dłonią.
Nie wiedział, co ma czynić, aby uzyskać tę wartość niezaprzeczalną i uznaną przez szerszy ogół. Cóż mogło bowiem obchodzić hrabiego de l’Alkudia, że jakiś tam mulat, posługujący się częścią jego nazwiska, wybił się na czoło studentów szkoły kolonjalnej? Czemżeż mógł on zaimponować generałowi gwardji królewskiej, mieszkającemu w jednym z gmachów rządowych na Plaza de Armas w sąsiedztwie pałacu?
Enriko modlił się do Boga, aby skierował go na miejsce jakiejkolwiek katastrofy. Potrafiłby się okazać bohaterem; z narażeniem życia ratowałby kobiety i dzieci! Wszystkie dzienniki w całej Hiszpanji pisałyby o dzielności i ofiarności studenta Enriko Kastellara.
Postanowienie przyszło zupełnie niespodziewanie i szybko oblokło się w kształty czynu.
W dwa miesiące po przybyciu do Madrytu, Enriko przypomniał sobie o marzeniu swojem, aby zwiedzić grobowiec Cervantesa. Odnalazł go i modlił się za duszę swego jedynego przyjaciela. Gadatliwy dozorca powiedział mu, że w stolicy wzniesiono wielkiemu pisarzowi niezmiernie piękny pomnik.
Enriko poszedł na Plaza des Cortes, gdzie na małym skwerze ujrzał cudną rzeźbę dłóta Antonio Sola. Zdumiał się. W wyobraźni widział twórcę Don Kiszota takim, jakim przedstawił go natchniony artysta.
Patrząc na drogą twarz i szlachetną postawę Cervantesa, wyczuł nagle, że ogarnia go smutek, a łzy cisną mu się do oczu.
— Boże! — myślał Enriko. — Gdybym tak mógł stać tu przed tobą, najdroższy mój Alonso el Bueno, razem z Lizą!...
Tęsknota za ukochaną dziewczyną wgryzła mu się w pierś, ostry niepokój targnął mu serce.
— Nie wiem, co się z nią dzieje!... Czy jest zdrowa? Czy pamięta o mnie? Czy... kocha? — szeptał, wpatrując się w przenikliwe, jakgdyby żywe oczy statui.
Jakieś troski, pytania, myśli chyże, jak błyskawice, urywki, odłamki wrażeń i zamierzeń mknęły i warowały w głowie tęskniącego młodzieńca, aż bez wiedzy jego i woli stężały w postanowienie niezłomne, mocne, jak granit, niezmienne, jak bronz.
— Biec natychmiast do domu, usiąść przy biurku i napisać powieść, w którą mógłby włożyć cały żar serca, męki duszy, świty i zmierzchy nadziei. Napisać ją tak, aby została przyjęta przez prasę... Liza przeczyta ją, bo kancelarja gubernatora otrzymuje wszystkie pisma... Prędzej! Prędzej!
Rzucił wdzięczny wzrok na Miguela Cervantesa de Saavedra, źródło jego natchnienia, radości zrozumienia rzeczy utajonych i... łez Lizy — łez, z których wykwitła jej miłość.
Tegoż wieczora zaczął tworzyć swoją powieść — „Świt czy zmierzch?“, tak życzliwie powitaną przez potężną „Rondę“ madrycką surowego don Atocha.
Enriko pracował nad swoim utworem cały rok i, starannie przepisawszy, złożył go w biurze „Rondy“. Obecnie wiedział już, że zostanie wydrukowany i to gdzie — w największym, najpoczytniejszym miesięczniku!
Teraz zostawało tylko czekać cierpliwie kolejnego zeszytu pisma.
Drżał na samą myśl, że ujrzy tytuł powieści i swoje pod nim nazwisko: Enriko Kastellar. A potem? „Ronda“, owinięta w grubą bibułę, popłynie z Kadyksu na Kubę, do Argentyny, Venezueli i do małej kolonji afrykańskiej, gdzie weźmie ją w drobne, kochane dłonie Liza Floridablanca. Będzie ona przerzucała niedbale stronice grubego zeszytu, przeglądała ilustracje i nagle... ach! Błysną radośnie szafirowe, pełne płomieni oczy, rumieńce zaleją cudną, drogą twarzyczkę, drgną usta i falować pocznie pierś.
„Świt czy zmierzch?“ — powieść. Napisał Enriko Kastellar“.
Liza zamknie drzwi na klucz i będzie czytać... czytać, a potem już od drugiego rozdziału łzy popłyną jej z oczu, bo wyczuje miłość jego męczeńską, tęsknotę, wierność... i nieustające nigdy porywy duszy, zrozumie, że pisał to przez nią i dla niej!...
Enriko nie mógł już dłużej pozostać w tym zacisznym, prawie klasztornym pokoiku.
Porwał kapelusz i wybiegł na ulicę. Pragnął zgiełku, ruchu, widoku setek, tysięcy ludzi, aby w milczeniu dzielić się z nimi szaloną radością, przepełniającą mu serce.


ROZDZIAŁ VI.

Rozszalałe, palące słońce złociło zgiełkliwy Madryt. Wszystko było przepojone młodą, pijaną radością. Nawet żebracy, siedzący na stopniach kościołów, mieli ukojony i zadowolony wyraz twarzy, żartowali sobie wesoło, przedrzeźniali przechodniów i z głośnym śmiechem żuli tłuste „limaras“[6], zagryzając je czosnkiem. Przeraźliwie wykrzykiwali w biegu sprzedawcy dzienników i niemal przemocą wpychali w ręce przechodniów czerwone ulotki, zapowiadające niedzielne, niezwykle porywające „corridas“[7]. Pod płóciennemi namiotami kawiarni nie można było znaleźć wolnego stolika. Kelnerzy biegali, jak nieprzytomni, roznosząc lody, syfony wody sodowej i zimne piwo. Na chodnikach, w tłumie przechodniów kręciły się dziewczęta z „agua freca“[8], kusząc okrytemi rosą dzbanami wody źródlanej zziajanych, spoconych ludzi.
Stosy jaskrawych owoców na straganach i wózkach, bijąc w oczy orgją barw, kosze z kwiatami śmiały się do gorących, złotych promieni słonecznych.
Enriko Kastellar, porwany nieskończonym potokiem ludzkim, szedł z radosnemi błyskami w oczach i z uśmiechem na twarzy oglądał przechodniów, zatłoczone kawiarnie, wózki z kwiatami, bananami i pomarańczami, od czasu do czasu podnosząc wzrok ku lazurowemu niebu, przetkanemu złotemi, świetlanemi nićmi. Przed oczami jego przesunęło się piękne płótno Murilla, który na palecie swej miał te błękity o złocistych, gorących odcieniach.
Instynktownie kierował się ku Plaza des Cortes. Przystanąwszy przed Cervantesem, zdjął kapelusz. W milczącej ekstazie wdzięczności przemawiał do niego głosem duszy, szepcąc bezdźwięcznie:
— Alonso el Bueno, dziękuję ci, żeś mnie nauczył i natchnął! Alonso Dobry!
Rzuciwszy raz jeszcze spojrzenie na postać wielkiego pisarza, wyszedł na Paseo del Prado, ominął muzeum i wszedł do parku Retiro. Olbrzymie drzewa, przywiezione tu przez odważnych konkwistadorów i marynarzy ze wszystkich krańców ziemi, rzucały orzeźwiający cień na usypane żwirem lub asfaltowane ścieżki. Wszędzie spostrzegał tłumy wypoczywających ludzi i dzieci. Była to sobota, więc, korzystając z tego, że praca w biurach i urzędach skończyła się wnet po południu, urzędnicy z rodzinami obozowali w parku. Siedzieli w cieniu palm, leżeli na trawnikach. Przynoszono tu kosze z jedzeniem, winem i wodą. Przekupnie, sprzedający owoce, łakocie, kiełbaski, chleb i lemonjadę, kręcili się wszędzie, zachwalając swój towar.
Mulat szedł wolno alejami parku, patrząc i słuchając nawpół przytomnie. W duszy niósł cały świat — odrębny i niedostępny. Czuł, że od dnia dzisiejszego wstąpił na jedną z zakazanych dróg i nie ustąpi z niej. Wiedział, że była ona drobnym ułamkiem obszernej sieci innych szlaków, prowadzących na promienny szczyt, gdzie jaśniała zasnuta mgłą słoneczną czarnowłosa dziewczyna o oczach szafirowych, o ustach świeżych i płonących. Gdzieś w niedosiężnej głębinie świadomości śpiewny głos wymawiał jedno tylko słowo — „Liza“... Poza tą krótką pobudką miłosną nie słyszał nic, a jeżeli dobiegały go jakieś okrzyki i śmiech — to były podobne do dalekich odgłosów z poza grubych murów.
Nie zdając sobie sprawy, znalazł się na brzegu stawu, tuż przy konnym posągu króla Alfonsa XII, i dwa razy okrążył cały basen, obojętnym wzrokiem ślizgając się po fontannach Galapagos — z żółwiami, i Alcachofa — z fantastycznemi, stylizowanemi roślinami.
Wreszcie skierował się w boczną aleję i stanął przed rzeźbą Ballvera, przedstawiającą upadłego anioła. Oprzytomniał i zapatrzył się. Nie mógł długo oderwać oczu od oblicza buntowniczego ducha. Ze straszliwą wprost potęgą każdy rys tej twarzy wyrażał rozpacz upadku i dumę zuchwałego porywu.
Aleja znowu wyprowadziła mulata na brzeg stawu. Czując pragnienie, Enriko wstąpił do kawiarni parkowej.
Tłum zapełniał obszerną salę i przyglądał się amatorom jazdy na wrotkach, z cichym szczękiem kółek mknących po asfalcie areny, otoczonej niewysoką barjerą.
Mulat szukał wrolnego miejsca. Spostrzegłszy to, jeden z kelnerów wskazał mu krzesło przy stoliku. Siedziało tu towarzystwo, złożone z dwóch starszych panów i trzech dam — jedna z nich poważna już, o obfitych siwych włosach i dwie młode.
— Państwo pozwolą?... — spytał mulat, uchylając kapelusza.
Jeden z panów spojrzał na niego i, krzywiąc się nieznacznie, skinął głową.
Enriko, zamówiwszy sobie szklankę oranżady, położył kapelusz na krześle i, czując orzeźwiający podmuch wentylatora, wyprężył się cały i podszedł do barjery. Z lubością przyglądał się zwinnym, estetycznym ruchom kilku doskonałych biegaczy.
— Co za piękny typ! — mruknął któryś z siedzących przy stoliku panów i oczami wskazał na mulata.
Jedna z młodych kobiet natychmiast odpowiedziała:
— Zawrotnie piękny!...
Istotnie Enriko Kastellar mógł zasłużyć na taką ocenę.
Miękki, biały strój podkreślał męską, silną i zwinną postać o wypukłej piersi i wmiarę szerokich ramionach. Głowa, dumnie osadzona na prostej, jak kolumna, szyi, poruszała się swobodnie i leniwie. Na oliwkowej, rozmarzonej twarzy płonęły ciemne, wydłużone, o kształcie migdałów oczy, pełne błysków zagadkowych, roziskrzonych lub naprzemian przygasających; nieco przygrube wargi pociągały ku sobie świeżością i łagodnym uśmiechem, trochę jakgdyby ironicznym czy zawstydzonym; kruczo-czarne włosy układały się piękną falistą linją, a jedno pasemko ich, niesforne i figlarne, co chwila opadało na wysokie, pogodne czoło. Ta piękna twarz zmienną była, niby tafla jeziora o zachodzie słońca. Chwilami, rozjaśniona wewnętrzną radością, chwilami zasnuta mgiełką zadumy, mieniła się cała symfonją nagle przerywanych wrażeń. Bez zarzutu prawidłowe łuki czarnych brwi i długie rzęsy uwydatniały młodzieńczą świeżość ciepłej, oliwkowej cery. Gdy jeden z biegaczy potknął się i zbił z nóg jakiegoś grubasa, mulat zaśmiał się mimowoli, a wtedy ciemny rumieniec okrył jego policzki, a cała twarz rozświetliła się błyskiem równych, lśniących zębów. Napatrzywszy się na arenę, małą, wąską, lecz silną dłonią odrzucił włosy z czoła i powrócił na swoje miejsce.
Siedzące przy stoliku towarzystwo zajęte było rozmową.
Tylko jedna z młodych dam patrzyła na mulata zachwyconemi i pytającemi oczyma. Enriko rzucił na nią wzrokiem. Wysoka, zgrabna, o matowej twarzy i niebieskich oczach, była dość rzadkim w Hiszpanji okazem złocistej blondynki.
— Ta senorita pochodzi, z pewnością, z Walencji — pomyślał młodzieniec i spuścił oczy pod natarczywem spojrzeniem sąsiadki.
Nie zwracając na nią uwagi, zaczął się rozglądać po sali. Spostrzegł, że oczy kobiet spoczęły na nim, a wtedy wyczytał w nich zaciekawienie i te gorące błyski, do których już przywykł w Madrycie. Jakaś zupełnie młoda panienka, podlotek niemal, gdy się spotkała z jego wzrokiem, posłała mu całusa. Inna znów, przechodząc obok i ocierając się ramieniem o plecy jego, szepnęła coś i rzuciła mu kwiatek tuberozy.
Enriko uczuł się zażenowanym, więc skinął na piccolo i poprosił o przyniesienie mu jakiegoś pisma ilustrowanego.
Chłopiec powrócił i położył przed nim „Rondę“.
— Dopiero przed godziną wyszedł nowy numer — rzekł.
Mulat przeglądał miesięcznik, gdy nagle wypadła z niego mała różowa kartka.
Redakcja anonsowała nowe „zjawisko literackie“.
Mulat, zasłaniając się dużym zeszytem „Rondy“, czytał, ledwie rozumiejąc znaczenie drukowanych słów:
...„W następnym numerze naszego pisma zaczynamy powieść nowego, utalentowanego pisarza, o niezwykłej sile uczucia i umiejętności wyrażenia najsubtelniejszych emocyj. „Świt czy zmierzch?“ — taki jest tytuł powieści Enriko Kastellara, autora o krwi mieszanej, mulata z kolonji afrykańskiej. Powieść tę, zasługującą zewszechmiar na uznanie i najgłębszą uwagę czytelników, poprzedzi studjum krytyczno-psychologiczne don Jeronimo Atocha. Spodziewamy się, że nowa powieść nasza, która zadowoli najbardziej nawet wymagających czytelników, po zakończeniu druku jej na łamach „Rondy“, zostanie wydana w formie książkowej przez jednego z największych w Madrycie nakładców.
„Świt czy zmierzch?“ — powieść wschodzącego talentu literackiego! „Świt czy zmierzch?“ — utwór don Enriko Kastellara, studenta szkoły kolonjalnej w Madrycie! „Świt czy zmierzch?“ — nowy przebój „Rondy“!
„Prenumerujcie, żądajcie i czytajcie „Rondę“ — największy, najpoczytniejszy miesięcznik literacko-krytyczno-społeczny!
„Ronda! Ronda! Ronda! Enriko Kastellar! Enriko Kastellar! Ronda! Ronda! Ronda!“
Taką to szumną reklamę dla siebie i młodego nieznanego autora, nie zwlekając, zarządził sprytny, piszczący Jeronimo Atocha.
— Liza dowie się o mnie o cały miesiąc wcześniej — pomyślał uszczęśliwiony Enriko.
W tej chwili posłyszał śpiewny, kontraltowy głos blondynki.
— Ach, mignęła mi w tłumie sylwetka donny Katariny Murcia! — zawołała, zwracając się do towarzystwa. — Pójdę poszukać jej, mamo!
Wstała i, rzuciwszy mulatowi porozumiewawcze spojrzenie, szybko poszła w stronę baru.
Enriko przeglądał miesięcznik, starając się wyobrazić sobie wygląd swej powieści na łamach pisma. Siedział wzruszony niewymownie, przejęty tą ważną w jego życiu chwilą i ani myślał słuchać toczącej się wpobliżu rozmowy. Wkrótce jednak doszły go jej urywki.
— W żyłach tego mieszańca musi płynąć najszlachetniejsza, być może, nawet błękitna krew... — mówił jeden z panów.
— Postawa i ruchy najprawdziwszego hidalga! — dodał drugi.
— Piękny młodzieniec... Szkoda, że mulat! — westchnęła siwa dama.
Enriko oczami szukał kelnera, lecz ten zaprzepaścił się w tłumie i nie pokazywał. Trzymając w ręku srebrną monetę, mulat czekał z niecierpliwością.
Blondynka wkrótce powróciła i niedbałym głosem rzekła:
— Nie znalazłam donny Katariny, może zresztą wzięłam kogoś innego za nią!
Zaśmiała się cicho, patrząc wyzywającym wzrokiem na siedzącego naprzeciwko młodzieńca.
Po chwili poruszyła się gwałtownie i zrzuciła na podłogę torebkę.
— Inezo! — zawołała siwa pani. — Jesteś zawsze nieostrożna!
Mulat natychmiast schylił się, zamierzając podnieść zrzucony przedmiot.
Mała, taftowa torebka leżała pod stołem. Sięgnął po nią, lecz w tej samej chwili blondynka koniuszczkiem wąskiego pantofelka popchnęła ją ku niemu. Enriko spostrzegł przypięty zwierzchu skrawek papieru i napis, z dużych, ostrych liter złożony:
„Pięknemu sąsiadowi do rąk własnych“ — przeczytał zdumiony.
Zgniótł papier i, ukrywszy go w dłoni, podał torebkę nieznajomej.
Młoda senora, zarumieniona i uśmiechnięta zalotnie, podziękowała mu lekkiem skinieniem głowy.
Do stolika zbliżył się wreszcie kelner. Enrico zapłacił mu i wstał. Sięgnął po tuberozę, lecz po chwili, zajrzawszy w niebieskie oczy nieznajomej, zostawił kwiatek na stole.
Ukłonił się towarzystwu i odszedł.
Na schodach przeczytał kartkę.
— Chcę pana spotkać jutro na „corridas de toros“. Przyjdę na drugie „paseo“[9]. Będę na „sombra“[10], trzecia „palcos“[11].
Enriko uśmiechnął się.
— Dobrze się stało, bo i tak się wybieram z kolegami na jutrzejsze walki byków. Ależ tej złotowłosej nie zbywa na śmiałości! — pomyślał.
Niespodziewana przygoda podnieciła go. Miewał je i przedtem, gdyż starsze i młodsze kobiety nieraz ze zbytnią ciekawością zaglądały w jego rozmarzone oczy. Wiedział dobrze, że się im podoba i nie unikał ich bynajmniej.
Skwarna krew w nim grała.
Nadmiar sił młodzieńczych żądał ujścia. Śmiał się jednak w duchu, gdy przygodne kochanki ze szczerym zapałem szeptały mu o wiecznej miłości. To uczucie nosił w sercu dla innej — jedynej i wybranej, a stało się dlań pancerzem.
Przelotne miłostki nie pozostawiały w nim żadnych trwałych wrażeń. Przesuwały się przez jego życie, niby nikłe cienie. Dotychczas nie spotkał jeszcze ani jednej kobiety, któraby umiała go naprawdę zainteresować.
— Senor tak spojrzał na mnie, jakgdybyśmy się znali już kiedyś... — mówiły zwykle. — Teraz widzę, że zaszła pomyłka...
— Istotnie! Żegnam więc senorę! — odpowiadał spokojnie, mrużąc oczy.
— O, caballero jest niedobry, bo już się gniewa! — twierdziła nieco zmieszana senora lub senorita. — Taki młody, taki piękny i taki... złośnik! To — brzydko!
— Nie jestem tak zły, jak senorze się wydaje — zaprzeczał. — Założę się, że mógłbym przekonać senorę!
Na wieczór, gdy słońce znikało na zachodzie, a ludziska, spożywszy swoją „comida“[12], wychodzili na Prado, do parków, aby ochłonąć od skwaru dziennego, pogawędzić, napić się lodowatej „horchata de chufas“[13], „limon helado“[14] lub zwykłej wody, do której wrzucano poziomkowe „refrescos“[15] — nowi znajomi wyznaczali sobie schadzkę, po której najzupełniej przekonana przez mulata Hiszpanka tuliła się do niego i szeptała rozmarzonym głosem:
— Twoja — do śmierci! Jutro spotkamy się w tem samem miejscu, amorito?[16]
— Spotkamy się!... — odpowiadał z uśmiechem, lecz nigdy obietnicy nie dotrzymywał.
Patrzał na kobiety z lekką pogardą.
Miał do tego swoje powody, a tak poważne, że pogarda przechodziła nieraz w uczucie nienawiści.
Pierwsze już przygody miłosne młodego mulata, wrażliwego i czujnego, zraziły go do Hiszpanek.
Wkrótce po przyjeździe do stolicy poznał się z młodą, zwinną, jak wąż, tancerką uliczną. Występowała po podwórkach, na „feria“[17] i przed staroświeckiemi „casas de viajeros“[18], posługując się pseudonimem „Płomyczek“.
Poznawszy przystojnego, o twarzy oliwkowej i pięknych oczach Enriko, tancerka nie zwlekała bynajmniej z nawiązaniem z nim romansu, zupełnie niezawiłego i żywiołowego niemal. Ponieważ nie chciała przyjmować od niego pieniędzy, a nawet drobnych upominków, więc student zaprosił ją pewnego razu do teatrzyku, po którym obiecywał poczęstować ją wyborną kolacją z winem w przytulnej restauracyjce przy placu Izabeli...
Dziewczyna potrząsnęła głową przecząco.
— Nigdy! — szepnęła. — Co sobie pomyślą ludzie, gdy ujrzą mnie z mulatem?! Musisz to zrozumieć, querido[19].
Podobnie mówiły inne kobiety. Mogły, spotkawszy się na ulicy, rozmawiać z nim przelotnie, lecz żadna z nich nie zgodziłaby się iść obok niego przez miasto.
Nie przeszkadzało im to jednak spotykać się z mulatem w nocy, gdy mrok ukrywał wszystkie oblicza, oddawać mu się i czuć zmysłową radość i uniesienie, zato przy świetle — czy to słońca, czy lamp elektrycznych, budziło się w nich odrazu uczucie jakgdyby pogardy dla tego pięknego młodzieńca o oczach ognistych, o czole marzycielskiem i skórze ciemno-oliwkowej, dręczył dreszcz wstydu i gorycz poniżenia, chociaż przed chwilą w omdleniu namiętnem tuliły się do niego.
Enriko rozumiał, że wszystkie pospolite teorje o fizjologicznym wstręcie do ciemnoskórych ludzi, jakoby wrodzonym Hiszpanom, były obłudnemi bredniami i ohydną hipokryzją.
Te kobiety należały wszak do niego i same błagały o nowe spotkanie.
A biali ludzie czynili przecież swemi kochankami czarne i czerwonoskóre kobiety i spędzali z niemi długie nieraz lata?
Było w tem coś fałszywego i sztucznego, nad wyraz.
Gdy rozmyślał nad tem po przeczytaniu kartki nieznajomej blondynki, mimowoli zgadzał się z teorją don Jeronima Atocha.
— Gdyby murzyni Njam-Njam, Bantu, Sussu lub Zulusi potrafili w swoim czasie ugiąć karki białych ludzi i, pobrawszy branki, wytworzyć przez szereg lat lub wieków mieszaną rasę — to żadna kobieta nie śmiałaby odczuwać pogardy dla mulatów!
Zamyślony powracał do domu. Przechodził właśnie koło bazyliki królewskiej, bardzo starożytnej budowli, wzniesionej w wieku XVI przez powiernika Karola V, Diego Hurtado de Mendoza, autora wesołego i zjadliwego „Lazarillo de Tormes“. Ten sam Mendoza — niedoszły mnich, a potem twórca romansu w stylu „gusto picarresco“[20], napisał „Guerra de Granada“ — historję powstania Maurów. Enriko znał ją i pamiętał dobrze, z jakim szacunkiem opisywał Mendoza rycerskie czyny potężnych, bronzowych i prawie czarnych najeźdźców z poza gór Atlasu i z głębin Azji.
Myśl mulata weszła na znane jej tory. Obawiał się ich Enriko, gdyż wzbudzały w nim nienawiść i na długo zakłócały spokój jego duszy.
Najgorsze jednak było to, że jednocześnie zaczynał myśleć o nieuniknionej wizycie u generała Kastellara, hrabiego de l’Alkudia i oczekiwanej z biciem serca hańbie poniżającej prośby.
— Za miesiąc dopiero!... — syknął przez zęby, usiłując się uspokoić i rozproszyć natrętne, męczące go myśli.
W domu przywitała go staruszka-gospodyni i, klasnąwszy w dłonie, krzyknęła:
— Trzy razy przychodził tu do pana woźny z „Rondy“ i kazał mi powiedzieć senorowi, żebyś natychmiast pośpieszył do don Atocha!... Zdziwiło mnie to, więc spytałam...
Enriko nie słuchał dalej i zbiegał już ze schodów, robiąc ogromne susy.
Wpadł do redakcji, gdzie bez zwykłego ceremonjału tym razem wpuszczono go do gabinetu szefa.
— Amigo! — zapiszczał don Atocha. — Proszę natychmiast lecieć do drukarni, gdzie znajdzie pan naszego fotografa. Muszę mieć pański portret do następnego numeru „Rondy“ i do naszych prospektów. Za to, że caballero się pofatygował, zakomunikuję mu przyjemną nowinę. Mój przyjaciel, znany wydawca — don Marco Aguillar, zamierza wydać „Świt czy zmierzch?“, wnet po skończeniu drukowania powieści w moim miesięczniku. Robi pan zawrotną karjerę literacką! Ależ pęknie bomba! Na Madonnę, z nią razem pękną te sztucznie nadęte znakomitości pisarskie, grające na poziomych instynktach i brutalnych gustach publiczności spółczesnej lub liżące pięty rządu królewskiego! Pędź pan teraz do drukarni, don Kastellar! Żegnam, amigo! A bądź spokojny, stary Atocha zrobi z ciebie nowego Blasco Ibaneza.
Enriko, sfotografowany w dziesięciu pozach, ledwie zdążył do domu na kolację. Był znużony niezwykłemi przeżyciami tego dnia; wnet po posiłku rzucił się na łóżko i usnął w ubraniu.
Obudził się dobrze po północy i, usiadłszy przy biurku, zamyślił się nad ubiegłemi wypadkami.
Uświadomił sobie, że powinien był czuć szaloną radość. Nosił ją w sobie przez cały dzień, lecz w tej oto chwili jakiś niepokój, męczące przeczucie zakradło mu się do duszy, aż mrokiem ogarnęło ją i zagasiło resztki światła, które opromieniało go od rana.
Zrzucił ubranie i znów się położył.
Śniły mu się dziwne rzeczy, bezładnie mknące obrazy.
Nieznajoma blondynka czytała mu nagłos grube dzieło Mendozy, a łysy Jeronimo Atocha śmiał się i piskliwym falsetem wykrzykiwał: „Senorito Lizo! Grunt to postawić nogę na karku!“ Ryczał i skakał w błazeńskich podrygach Joze Faruba. Potem z brzękiem ostróg i pałasza gonił go olbrzymi generał w kapeluszu z pióropuszem i wołał, jak na mustrze: „Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia! „Świt czy zmierzch?“ Baczność!“
Ten okrzyk obudził mulata.
Usiadł na łóżku i przetarł oczy.
Słońce stało już wysoko i zaglądało do pokoju, bo Enriko zapomniał opuścić żaluzji.
Jakiś śpiewak uliczny darł się na dworze.


ROZDZIAŁ VII.

W dalekiej kolonji hiszpańskiej, otoczonej morzem czarnych szczepów, życie płynęło zwykłym trybem. Nieliczni biali ludzie cierpieli niewymownie od wilgotnego, skwarnego oddechu niegościnnej ziemi afrykańskiej, oddychali z trudem, gdy nadchodziły okresy burz rozszalałych i ulew przerażających. W powietrzu cieżkiem, przesyconem aromatem gnijących roślin, butwiejących pni i korzeni olbrzymów leśnych, gromadziły się potężne zasoby elektryczności. Co chwila miotały się błyskawice nieme; na wierzchołkach suchych drzew, a nawet na końcach sztywnych liści palmowych zapalały się po nocach niebieskawe ogniki cichych wyładowań. Nerwy ludzkie doznawały ciągłego podniecenia, przechodzącego nieraz w wybuch dzikich żądz lub gwałtowności nieprzytomnej. To słońce afrykańskie — okrutne i mściwe — broniło swej ziemi i ludów bezbronnych przed chciwością i bezprawiem najeźdźców i drapieżnych przybyszów. Obroną tą była trucizna, która czaiła się wszędzie — w zaduchu dżungli, w ciepłych oparach nad rzeką, w ziemi, rojącej się od istot nieznanych i niewidzialnych, w jadowitych zębach żmij, pająków i stonóg, w żądłach moskitów, bąków i skorpjonów.
Najstraszliwszą jednak truciznę zawierały w sobie promienie słońca, przed któremi w lęku i przerażeniu krył się człowiek biały, nieproszony gość tej ziemi.
Przez cały dzień chronić musiał głowę i oczy, osłaniając je ciężkim hełmem i okularami, ciało zaś — białą lub czerwono-brunatną tkaniną; przebywał ciągle w półciemnych domach, o okapach, nisko zwisających nad oknami, lub o płóciennych tentach[21] i grubych żaluzjach, wstrzymujących powódź słoneczną. Każdy biały przybysz musiał się mieć na baczności, uważając, aby najmniejszy promyk słońca nie wślizgnął się do zacienionego domu, nie spadł na metalowy przedmiot lub na szkło naczynia i nie rozprysnął się na setki jeszcze drobniejszych strzał, zatrutych świetlanym jadem, gdyż przez źrenice znużonych oczu mógłby się wedrzeć do mózgu, drażniąc go i niszcząc.
Biali ludzie — rządzący murzynami lub wyzyskujący ich — tracą na tę walkę ze słońcem większą część swych sił. Czują się tu niezmiernie źle, nawet jeżeli zdołają uniknąć podzwrotnikowej malarji i równikowej dyzenterji, które nużą śmiertelnie i pozbawiają ich chęci do życia.
W chwili ostatecznego wyczerpania i zniechęcenia wszyscy — od gubernatora, surowego generała, don Miguela Floridablanca, aż do ostatniego żołnierza szczupłej załogi hiszpańskiej, — dziwią się, w jaki sposób mogą oni utrzymać dwa lub trzy miljony ludzi w karbach głuchego i ślepego posłuchu? Jakaż to tajemnicza siła dopomaga białym administratorom, kolonistom i kupcom, że mogą bezkarnie zmuszać czarnych mieszkańców tej ziemi do ciężkiej pracy — wycinania lasów, budowy dróg bitych, przerzucania mostów nad wąwozami? Dlaczego bez sprzeciwu i szemrania zginają się oni pokornie pod ciężarem kubłów z wodą do polewania ogrodów i trawników, należących do zaborców? Co kieruje nimi, że zziajani przebiegają kraj z torbą listonosza, że plonem swej roli lub młodzieżą, posyłaną do wojska, płacą podatki? Jakaż wreszcie myśl tajemnicza a potężna skłania tych czarnych, spokojnych ludzi do wykonania każdego, najbardziej okrutnego i szalonego rozkazu?!
A rozkazy, wykonywane przez murzynów w pośpiechu niewolniczym, bywały różne.
Jedne dotyczyły oderwania od domu i roli setek mężczyzn i wysłania ich na budowę pałacu gubernatorskiego; drugie zmuszały czarnych ludzi do porzucenia sadzenia orzechów ziemnych, manjoki i prosa, niezbędnych do życia całej rodziny; wzamian uczono ich uprawy nieznanej im i niepotrzebnej bawełny, aby dostarczać ładunku dla okrętów europejskich; inne — wymagały od nich oddania swych nieletnich córek na poniewierkę rozpustnym urzędnikom policyjnym lub do koszar żołnierskich, skąd powracały często obciążone wstrętną, zabójczą chorobą lub przekleństwem hańbiącego macierzyństwa.
Zastanawiając się nad tą niepojętą biernością, tchnącą zgrozą, wyczuwaną nieraz, Hiszpanie dziwili się szczerze. Rozumieli przecież, że gdyby te tłumy czarnych, uciemiężonych ludzi, wstrząśniętych nagłym szałem buntu, runęły na stolicę kolonji i na drobne osiedla białych kolonistów, — zrzuciłyby w ciągu jednego dnia ciężkie, nieznośne jarzmo niewoli, obłudnie zamaskowanej artykułami prawa kolonjalnego!
Właśnie taka myśl pewnego skwarnego dnia zaprzątała głowę samego gubernatora, generała Floridablanca.
Upały dosięgały najwyższego szczytu. Pierś z trudem oddychała, serce biło mu gwałtownie, przekrwione oczy bolały, głowę przytłaczała gorąca, ciężka mgła, a jakieś niepokojące, dziwne dreszcze wewnętrzne wstrząsały osłabłem ciałem.
Gubernator nie mógł dziś pracować. Odesłał sekretarza, nie przejrzawszy nawet przyniesionych mu do podpisu papierów. Zaczął chodzić po zacienionym gabinecie, starając się iść środkiem sali, ponieważ jedynie tu odczuwał świeższy powiew zawieszonego pod sufitem wachlarza. Ciągnęły się od niego sznury do sąsiedniego pokoju, gdzie stały szafy z tomami kodeksu prawa, wisiał portret ministra kolonji, a pod nim tkwiły od lat kilku szeroka, skórą obita otomana, biurko, fotel i dwa bambusowe krzesełka. Była to prywatna pracownia wielkorządcy, w której, zresztą, przez okres swego urzędowania ani razu nie pracował. Teraz kazał umieścić tam murzyna, który musiał poruszać wachlarzem przez cały czas przebywania gubernatora w jego oficjalnym gabinecie, gdzie generał rozmyślał nad uszczęśliwieniem biernych i ciemnych, jak nocna dżungla, szczepów murzyńskich.
Chodzenie znużyło go niebawem, więc przywlókł fotel i usiadł pośrodku sali, znalazłszy miejsce najżywszego powiewu. Usiadł i przymknął oczy. Stojący w korytarzu „czausz“[22] zajrzał przez dziurkę od klucza i zmrużył oko w stronę stojącego z karabinem wartownika.
— Gubernator spać! — szepnął, wykrzywiwszy twarz i błysnąwszy zębami.
Żołnierz zrzucił z ramienia karabin i rozpiął kołnierz bluzy.
Carrambo! — mruknął, zdejmując kapelusz i wycierając rękawem spocone czoło. — Nareszcie!
Usiadł na ławce i zapalił cygaro.
Gubernator nie spał jednak. Zmorzył go upał i rozmarzył prąd powietrza.
— Hej, tam! — zawołał, patrząc na drzwi sąsiedniego pokoju. — Wachluj mocniej!
Płachta, zwisająca z sufitu, poruszała się miarowo i powolnie.
— Co u djabła! — mruknął generał. — Ogłuchł, czy co — ten tam czarny...
Z westchnieniem powstał i ociężałym krokiem poszedł ku drzwiom.
Otworzył je i stanął zdumiony.
Przed drzwiami, na macie, rzuconej na posadzkę, siedziała młoda dziewczyna.
Zupełnie naga, na głowie miała jaskrawą, niebieską w żółte kwiaty chustkę, związaną węzłem murzyńskim, ni to fantastyczny, grzeszny kwiat o kształtach drażniących i zmysłowych. Wąski sznurek różnokolorowych paciorków opasywał wysmukłe biodra.
Siedziała nieruchomo, sztywna i wyprostowana. Podobna była do orgjastycznego posążka z ciemnego agatu i, jak ten czarny, mistyczny kamień, otaczała ją rodząca niepokój tajemnica. Wpatrywała się zagadkowym wzrokiem w twarz gubernatora. Cienkie foremne ramię, jak wiotka liana, miarowo kołysało się w półzmroku, gdy pociągała ku sobie sznur wachlarza, a wtedy ruchowi temu wtórowały lekkiem drżeniem małe, zuchwale wyprężone piersi. Z podwiniętemi pod siebie nogami, ze skamieniałem w zaczajonym bezruchu ciałem, wykonywała jednostajne, rytmiczne wahania prawą ręką, jakgdyby przywołując do siebie, i patrzyła niemigającym wzrokiem, — niby zabawka mechaniczna, poruszana sprężyną.
Nagle oczy jej błysnęły, rozchyliły się grube, purpurowe od barwnika wargi, odsłaniając białe zęby, na chwilę zżymnęła się cała i przeciągnęła się leniwie, jak kotka.
Mała murzynka z pewnością wiedziała, poco posłał ją tu jeden z „czauszów“, a zrozumiała, że nadeszła oczekiwana chwila.
Nie mógł zmylić jej instynkt dzikiej kobiety, namiętnej zawsze i nigdy niesytej.
Wnet spostrzegła, że źrenice strasznego generała zwęziły się gwałtownie, a usta wykrzywił mu skurcz lubieżny. Już niczego się nie obawiając, porzuciła sznur, wstała i, podniósłszy ręce nad głową, wyprężyła się cała — od umalowanych paznogci stóp aż do drgających końców barwnej chustki i wąskich dłoni.
Stała się w jednej chwili uosobieniem pożądliwości, namiętnego oczekiwania i drapieżnej uległości.
Don Miguel Floridablanca, ciężko, porywczo dysząc, skradał się do pokoju. Bez zgrzytu przekręcił klucz w zamku i spojrzał na dziewczynę. Pozostawała nadal w tej samej pozie. Patrzyła na niego z pod opuszczonych powiek, a nozdrza jej rozdymały się chciwie. Generał porwał ją wpół i rzucił na sofę...

Wkrótce gubernator kolonji siedział, jak zwykle, przy biurku w swoim nieprzytulnym, uroczystym gabinecie, a wachlarz powiewał miarowo, chłodząc czoło człowieka, uszczęśliwiającego podległych mu czarnych ludzi...
Do sali bez szmeru wślizgnął się „czausz“ — stary, przebiegły murzyn, sługa czterech poprzednich gubernatorów. Stanął przy progu i oczy wpił w pochylony kark generała.
— Co tam takiego, Nero? — spytał generał, nie podnosząc oczu.
Murzyn uśmiechnął się nieznacznie i chrząknął.
— Mów-że! — rzekł don Miguel i, odrzuciwszy się na oparcie fotelu, zapalił cygaro.
„Czausz“ podszedł do biurka i, prostując się, meldował:
— Senorita Liza zapytuje, czy może przyjść do ekscelencji.
— Ależ tak, Nero! — zawołał gubernator. — Powiedz senoricie, że czekam na nią!
Murzyn nie odchodził jednak.
— Czy masz mi coś jeszcze do powiedzenia? — spytał go don Miguel.
— Ekscelencjo... ekscelencjo... — zabełkotał Nero.
— Co takiego?
— Moja wnuczka... moja wnuczka Marit... — mruknął murzyn, spuszczając oczy.
— Twoja wnuczka?... No, dobrze, ale cóż ja mam do tego? Przydarzyło jej się co złego? — spytał zdumiony nieco generał i zmarszczył brwi.
— Moja wnuczka... Marit... tam... tam... — mrugnął „czausz“ w stronę prywatnej pracowni, skąd niewidzialna ręka pociągała sznur wachlarza.
Gubernator kaszlać zaczął tak gwałtownie, że aż mu oczy łzami zaszły.
Był zły, że nie udało mu się przeżyć tej przygody potajemnie, chociaż wiedział przecież stary administrator kolonjalny, że przed oczami czarnych ludzi nic się ukryć nie zdoła, wiedział też, że znają oni białych ciemiężców i słabość ich wyzyskać umieją.
Na szczęście dla białych, murzyni nie mogli rozciągnąć pojęcia o słabości pojedynczego najeźdźcy na cały naród, na społeczeństwo i państwo tychże najeźdźców.
Nic nie mówiąc, don Miguel wysunął szufladę biurka, rzucił „czauszowi“ dwie duże srebrne monety i mruknął:
— Idź teraz!
Za chwilę do gabinetu weszła Liza.
— Straszny upał! — zawołała, siadając na kanapie.
Ojciec przyjrzał się córce bacznie. Widział, że przyszła do niego nie poto, aby mówić o pogodzie. Spostrzegł żywe rumieńce na smagłej twarzyczce panienki, podniecenie w oczach i rozchylone usta, odsłaniające drobne ząbki. Niezawodnie była czemś wzburzona.
— Pokłóciłaś się z guwernantką? — zapytał żartobliwie.
— Nie! — odparła. — Senora Garcia jest zbyt dobra dla mnie... — Chciałam zapytać cię, ojcze, czy... czy długo jeszcze — pozostaniemy w kolonji? Przecież senora Garcia nie może wypełnić wszystkich braków mego wykształcenia. Powinnabym się uczyć... bo, doprawdy, tak mało umiem...
— Moja droga! — zawołał don Miguel. — Służba jest rzeczą ciężką. Nie przyjechałem tu dla przyjemności. Pobyt w kolonji niezbędnym jest dla mojej karjery... Na przyszły rok dopiero będę mógł skorzystać z urlopu. W kraju pomyślę nad tem, czy mam tu powrócić, czy też pozostać w Madrycie. Będzie to zależało od różnych okoliczności, Lizo!
Panienka patrzyła na ojca smutnym wzrokiem.
Madonna mia! — szepnęła. — Jakież to nieszczęście, że dziadek stracił cały majątek rodzinny!
— Przyczynił się do tego fatalny zbieg wypadków! Wszystkie nasze kapitały, domy, posiadłość koło Saragossy pochłonęła nieszczęśliwa spekulacja na Filipinach. Nikt nie mógł przewidzieć powstania tubylców i wojny z Ameryką...
Powiedziawszy to, gubernator westchnął i milczał.
— No tak, wiem o tem! — odezwała się panienka. — Dziadek wkrótce umarł z rozpaczy, a ty musiałeś wystąpić z gwardji i przyjąć posadę dowódcy załogi w Fernando Po, Annohonie i wreszcie w Corisco... Biedna mamusia nie wytrzymała klimatu wyspy i zmarła... Teraz ja zkolei muszę pędzić nudne, niepotrzebne życie na wygnaniu!...
Wypowiedziała te słowa z namiętną rozpaczą, a łzy błysnęły jej w oczach.
— Córuchno! — zawołał generał. — Dawniej tak nigdy nie mówiłaś! Czyżbyś się źle czuła na zdrowiu?! Powiedz! Zatrwożyłaś mnie...
Liza podeszła do ojca i usiadła na poręczy fotela. Patrzyła na niego rzewnym i smutnym wyrokiem. Pochyliła się nad don Miguelem i szepnęła:
— Dawniej? Dawniej spędzałam czas z Enriko Kastellarem... Było mi dobrze!
Generał parsknął gniewnie i mruknął:
— Pięknie spędzaliście czas, wiem coś o tem! Doniesiono mi o waszej schadzce za kortem... Żeby się poniżyć aż do czułości względem jakiegoś nędznego mulata! I to kto? Senorita Liza Floridablanca! Nie mieści mi się to w głowie! Coś potwornego!!
Dziewczyna odsunęła się od ojca i zimnym głosem odpowiedziała:
— Wiem, że Enriko Kastellar kochał mnie oddawna, lecz nie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą. On nie zawinił! Dawne to już dzieje, ojcze, więc mogę ci teraz powiedzieć, jak było... Ja pierwsza wyznałam mu swoją miłość i... pocałowałam go...
— Niebywałe! I krew grandów nie odezwała się w tobie? Nie ogarnął cię wstręt na samą myśl, że odpowiedzą na twój pocałunek ciemne wargi półmurzyńskie? Hiszpan powinien panować nad sobą nawet w chwili najwyższego podniecenia, aby nie poniżyć się, nie zdradzić słabości swojej, nie rozwiać uroku białej rasy!
— Ojcze, ja kocham Enriko Kastellara! — przerwała mu Liza.
— Nie waż mi się mówić o tem! — krzyknął oburzony ojciec i uderzył pięścią w stół.
— Słyszałam, że Enriko jest synem hrabiego de l’Alkudia — rzekła. — Cobyś powiedział, ojcze, gdyby hrabia uznał go za swego prawego syna?
— To niemożliwe! — zawołał generał. — Hrabia de l’Alkudia nie dopuści do takiego pohańbienia tradycyj rodzinnych!
— Cobyś uczynił, gdyby znakomity, sławny Enriko Kastellar poprosił cię o moją rękę? — spytała znowu.
— Kazałbym zrzucić go ze schodów! — wykrzyknął zapalczywie don Miguel. — Uczyniłbym to nietylko z powodów osobistych, lecz i dla twego szczęścia, Lizo! Nie mówmy już więcej o tem!...
— Szkoda! — szepnęła. — Szkoda, bo właśnie mam wieści o Enriko.
— Skąd? Śmiał napisać do ciebie? — zrywając się z miejsca, zawołał generał. — Każę wyrzucić go ze szkoły na bruk, pozbawiając stypendjum!
— Uspokój się, ojcze! — powiedziała smutnym głosem panienka. — Enriko ani razu nie napisał do mnie. Ale w otrzymanym dziś numerze „Rondy“ znalazłam taki anons. Przeczytaj!
Don Miguel wziął do ręki różową kartkę z szumną reklamą, ułożoną przez don Jeronimo Atocha.
— Enriko Kastellar — pisarzem, którego drukuje „Ronda“? — zdziwił się gubernator. — Czyżby porzucił szkołę? Ale nie — zostalibyśmy powiadomieni o tem z centrali kolonjalnej... Jestem zdumiony, chociaż przypominam sobie pewien wieczór... Ten mulat czytał ci nagłos „Don Kiszota“ i dawał swoje komentarze. Pomyślałem wtenczas, że chłopak ma zdolności literackie... Prefekt też uważał go za bardzo uzdolnionego... No, ale dla nas pozostanie na zawsze mulatem i tylko mulatem, człowiekiem najgorszego gatunku!
— Co się stanie z twoją pogardą dla niego, jeżeli cała Hiszpanja będzie go wielbić!? — spytała Liza.
— Tego się nigdy nie doczekam! — zaprzeczył gniewnie. — Hiszpanja nie może uwielbiać „człowieka w cętki i kratki“!
Liza, nie rzekłszy ani słowa więcej, opuściła gabinet ojca.
Gubernator zamyślił się głęboko. Zrozumiał, że córka jego przechowuje w sercu miłość dla pogardzanego mulata.
— Cóż to za hańba! Co za ohyda! Zbliżyć się do człowieka o kolorowej skórze! Prawnuczka potężnego granda Diego Floridablanca, zwycięzcy z pod Guerta del Rei!
Silniejszy powiew wachlarza wionął na skłopotaną głowę generała.
Zerwał się od biurka i, szybkim krokiem podszedłszy do drzwi prywatnej pracowni, rozwarł je kopnięciem nogi.
Na macie siedział stary „czausz“ Nero i uśmiechał się porozumiewawczo.
— Bałwanie jeden! Nie rób takiego wiatru!
Murzyn wyszczerzył zęby i odpowiedział, patrząc w przestrzeń:
— Ekscelencja kazać robić wiatr... ekscelencja gorąco... Teraz mówić — nie robić wiatr... Nero nie robić... Nero — murzyn, murzyn słuchać... murzyn zawsze tylko słuchać... aż do śmierci... Nero nie robić wiatr!
„Czausz“ wstał i, zawiesiwszy na haczyku koniec sznura, bez szmeru wyślizgnął się z pokoju.
Generał zaklął po żołniersku.


ROZDZIAŁ VIII.

Ulicami Madrytu przeciągnął barwny, hałaśliwy pochód.
Konni „alguaziles“ w czarnych kabatach i beretach z piórami poprzedzali platformę, na której stał potworny, rudy byk papierowy, oblepiony jaskrawemi afiszami. Za wozem jechali pikadorowie w malowniczych strojach, z lancami; lekkim, tanecznym krokiem szli, wymachując czerwonemi płaszczami, kapadorowie i służba cyrkowa w czerwono-granatowych mundurach. Grały trąbki i fanfary, rozlegały się głośne okrzyki:
— Cały Madryt do cyrku! Wspaniała, niebywała „corrida“! Byki ze stada senora Vacarisas! Niezwykła sensacja! Znakomity matador Guell del Tibidabo z atrakcyjną „cuadrilla[23]“ Katalończyków! Do cyrku! Do cyrku! Początek o 4-ej po południu!!
Tłum, zalegający ulice i place, klaskał w dłonie, wiwatował i ryczał z uciechy.
Długie ogonki stały przed lotnemi kasami. Rozchwytywano bilety i targowano się z przekupniami, spekulującymi na tej narodowej namiętności Hiszpanów. Kobiety nabywały portrety matadorów i sławnych banderillerów, całowały je namiętnie i ukrywały na piersiach.
Po śniadaniu w pokoiku Enriko Kastellara siedziało trzech studentów i gwarzyło wesoło z gospodarzem.
— Stawiliśmy się na zaproszenie wczorajsze... hm... hm... — mówił opasły Joze de Vega, zaciągając się dymem marnego cygara.
— A może kolega rozmyślił się i odwołuje? — pytał niespokojnie drobny, ruchliwy Huertas, zaglądając mulatowi w oczy.
— Nie krępuj się, Kastellar! — huczał basowym głosem olbrzymi, rozrosły nadmiernie Isidro Gines, przezwany w szkole „Monte Sierra Isidro“. — Szlag nas nie trafi od tego zawodu... Damy nura do szynku i zalejemy robaka tęsknoty flaszką xeresu!
— Jakżeż? Jak myślisz o tem, Enriko? — z niepokojem w oczach zapytywał Lope Huertas.
Mulat zaśmiał się i wydobył z kieszeni cztery bilety.
— Tak właśnie myślę! — krzyknął, podrzucając w powietrze barwne papierki.
Studenci pochwycili je w locie i jęli przeglądać.
— Na świętego Wincentego! Prawdziwe bilety na „corridas“! Najprawdziwsze! Najlepsze dla znawców i amatorów tego widowiska! Cztery bilety w pierwszym rzędzie balkonu na zacienionej stronie! Nigdy tak arystokratycznie nie siedziałem! Najwyżej na... na galerji... w ostatnich ławkach.
— Ja byłem na balkonie, ale... na słonecznej połowie — roześmiał się Joze de Vega. — Poszedłem tam, aby się odchudzić!
— Ale jakiż z tego Kastellara byczy chłop! — zauważył Gines. — Pomyślcie tylko! Zdążył już nabyć bilety, aby bez kłopotu i mitręgi wyruszyć do cyrku i z minami grandów zasiąść w amfiteatrze! Dziękujemy!
— Chodźmy już! — przerwał zachwyty kolegów Enriko, spojrzawszy na zegarek.
Wyszli i zmieszali się w tłumie, który ze wszystkich stron napływał, kierując się na Plaza de Toros. Przeszli koło pompatycznego pomnika, marszałka Espartero, „księcia zwycięstwa“, i szli dalej nieskończenie długą Calle Alcala, aż ujrzeli przed sobą ciemno-czerwony gmach w stylu maurytańskim.
Był to cyrk. Przez naoścież otwarte bramy wlewały się i znikały we wnętrzu nieskończone potoki ludzkie. Studenci znaleźli się wkrótce w szerokich, zatłoczonych korytarzach, pełnych zgiełku i okrzyków sprzedawców programów, słodyczy, chłodzących napojów, poduszek, wachlarzy. Niebawem wskazano im miejsca, tuż nad trzecią lożą, gdzie wyznaczyła Enrikowi spotkanie blondynka z kawiarni Retiro.
Świeciła pustkami, chociaż wszystkie inne „palcos“ były nabite publicznością ponad komplet nawet.
W całym cyrku nie pozostało ani jednego wolnego miejsca. Piętnaście tysięcy widzów zapełniło go doszczętnie. Najbardziej namiętni amatorowie tradycyjnych walk, tak zwani „aficionados“, nie znalazłszy miejsc w cyrku, ani na zacienionej, ani na słonecznej stronie, wgramolili się na mury i tu, zrzuciwszy marynarki i zdjąwszy kołnierzyki, rozlokowali się w pozach malowniczych.
Enriko rozglądał się po cyrku. Ogromny gmach, nad którym wznosiła się lazurowa kopuła gorącego nieba, jakgdyby drżał. Jakieś kipiące i burzliwe siły rozsadzały go.
Od najdroższych, arystokratycznych „delanteras“, mieszczących się tuż za ogrodzeniem areny, i lóż aż do balkonu, ostatnich ławek galerji i stojących miejsc na „paradiso del sol“ siedziały, stały, poruszały się gwałtownie, krzyczały i wymachiwały rękami i kapeluszami tłumy, niezwykle ożywione i podniecone. Hiszpanki, zajmujące loże, miały na sobie piękne stroje narodowe — szerokie, długie suknie, o głębokich wycięciach na piersiach i plecach, z obnażonemi, smagłemi ramionami, w koronkowych mantylach, spadających malowniczemi fałdami z wysokich kastylskich grzebieni, zatkniętych w czarne, lśniące włosy. Jak płatki nieznanych kwiatów, poruszały się niespokojnie i drgały w ich rękach barwne wachlarze. Przez ciżbę widzów przeciskały się białe sylwetki chłopaków, sprzedających lemonjadę, zimną wodę, owoce i łakocie, na wyższych piętrach krążyli przedsiębiorcy, proponujący poduszki, które widzowie kładli na twarde, drewniane siedzenia ławek, i cyrkowi „arugos“, zalecający papierowe wachlarze i lornetki. Tu i owdzie zrywały się niecierpliwe okrzyki:
— Zaczynać! Czas!
Istotnie godzina rozpoczęcia igrzysk już się zbliżała.
Świadczyły o tem dwa fakty. Kilku „chulos“ — dozorców z grabiami w rękach obchodziło wysypaną piaskiem arenę i sprawdzało, czy nie pozostał gdzie kamień lub odłamek drewna, co mogłoby spowodować upadek walczących z bykiem zapaśników.
Pozatem otwarła się bramka w parkanie i stanął w niej stary, ponury człowiek w czerwonej kurcie. Był to dozorca „torilu“, czyli chlewni, gdzie porykiwały przeznaczone do walki byki.
Wreszcie w loży prezydenta igrzysk zjawili się sędziowie i natychmiast zagrała trąbka, oznajmiająca „paséo“ — rewję zapaśników.
Na lewo od loży sędziowskiej, z przeciwległej strony areny, szeroko się rozwarła brama. Za dwoma konnymi „alguaziles“ w czarnych, aksamitnych strojach i beretach z piórami, na arenie zjawiły się wszystkie uczestniczące tego dnia ekipy. Na ich czele twardym, zamaszystym krokiem szło dwóch „espados“. Byli to znani, popularni matadorowie, witani burzą okrzyków, oklasków i gwizdków. Za nimi, w lekkich pląsach, ledwie dotykając stopami ziemi, postępowali banderyljerzy; po obu stronach ich kołysali się na starych, chwiejących się szkapach pikadorowie, mający prawą goleń osłoniętą grubym pancerzem skórzanym. Ztyłu nadążała grupa pachołków cyrkowych i prowadzona przez nich czwórka przystrojonych we wstęgi i pióropusze mułów, wprzężonych do orczyka, którym wyciągano z areny zabite byki i konie.
Jaskrawe stroje matadorów i banderyljerów, połyskujące złotemi i srebrnemi paljetami i haftami płaszcze, różowe i białe pończochy i krótkie jedwabne spodenki przypomniały kwiaty i skrzące się kamienie, wysypane znienacka na żołto-szary piasek amfiteatru.
Wszyscy, przechodząc przed lożą prezydenta składali mu ukłon głęboki, a potem okrążali całą arenę, witając publiczność, bijącą im wściekłe brawa i zachęcającą ich gromkiemi okrzykami.
Stanąwszy znowu przed lożą, „alguazil“ wzniósł rękę dogóry. Prezydent rzucił mu natychmiast klucz od chlewa. Jeździec pochwycił go w powietrzu i, machnąwszy kapeluszem, pomknął do dozorcy w czerwonej bluzie.
Po chwili „alguaziles“ zjechali z areny; odeszła za nimi służba z mułami i — brama się zamknęła.
„Espadas“ w malowniczych i dumnych postawach stanęli przy zagrodzie, tuż pod lożą sędziów. Banderyljerzy, zrzuciwszy z ramion paradne, drogie płaszcze, wzięli krótkie i szerokie „kapy“ — czerwone, fioletowe, żółte płachty — i zajęli stanowiska na arenie.
Znowu zagrała trąbka.
Dozorca w czerwonej bluzie, odrzucił wierzeje bramy. Z czeluści ciemnego chlewu wybiegł duży czarny byk. Głowę podniósł wysoko i potrząsał karkiem, starając się zrzucić wbity mu przed występem ostry haczyk z uwiązanym do niego pękiem barwnych wstążek.
— Patrzcie, patrzcie na tę kokardę! — zawołał Lope Huertas. — Ta żółto-biała „divisa“ świadczy o tem, że ten byk pochodzi ze sławnego stada don Rodrigo Vacarisas! Podobno wypuszcza teraz byki, wścieklejsze nawet od tych, które hoduje don Maura!
— Będziemy mieli pierwszorzędne widowisko! — zacierając ręce, mówił grubas Vega. — Oj-jej! Ostatni raz byłem na „corrida“[24] w rodzimej Guadalajara. Ale co to za „corrida“, żal się Boże! Najsłabsze „novillados“ madryckie o całe niebo ciekawsze są od naszych „walk“ z dwuletniemi byczkami, których ani rusz uśmiercić nie mogą niezaradni zapaśnicy, nie mający jeszcze „alternativa“[25]. Ale patrzcie! Patrzcie! Dzielnie sobie poczyna ten byk.
— Wściekły okrutnie! Pewno skropiono mu zbyt obficie zad witrjolem — dodał, śmiejąc się dobrodusznie Isidro Gines.
Byk wściekał się istotnie. Narazie, oszołomiony, jaskrawem słońcem, krzykami i niezwykłym widokiem tłumów, otaczających arenę, przystanął i rozejrzał się. W mgnieniu oka pochylił rogatą głowę, wyprężył kark, podniósł ogon i runął przed siebie, z głuchym, groźnym rykiem, roniąc na piasek płaty piany. Jak barwne ptaki, przefrunęli przez wysokie ogrodzenie kapadorowie i „chulos“ w czerwonych kurtkach i granatowych spodniach. Byk uderzył rogami w mocne obelkowanie parkanu i zawrócił. Znowu rozległ się ryk, a w chwilę potem rozjuszony zwierz już dopadł siedzącego na białej szkapie pikadora.
— Ej! — wrzasnął krewki Huetras. — Ten niezdara nie zdąży nawet nastawić swej lancy!
Lecz pikador szybko umocował się w siodle i wystawił grubą włócznię z krótkiem a szerokiem ostrzem. Stal wbiła się w pochylony kark byka, lecz nie zdołała powstrzymać ataku. Uderzony rogami w pierś i wyrzucony w powietrze koń upadł ciężko, przywalając jeźdźca. Potoczył się na ziemię śmieszny, płaski kapelusz pikadora i mignęła wytrącona z rąk lanca. Pierś konia stała się szkarłatną; z przebitej tętnicy trysnęła krew pieniącą się strugą.
Szkapa wierzgała rozpaczliwie i usiłowała się podnieść, lecz byk uderzył ją raz jeszcze i, zniżywszy łeb zamierzał wziąć na rogi gramolącego się, potłuczonego jeźdźca.
Kapadorowie czuwali jednak.
— Ach, patrzcie! — zawołał ktoś z publiczności. — Basillio Fuga pędzi!
Jeden z ekipy — zwinny i wiotki — dopadł byka, pociągnął go za ogon i, machnąwszy mu przed pyskiem czerwoną kapą, zaczął zwolna odchodzić.
Byk porzucił pikadora i popędził za Basillio Fuga.
— Świetna „quite“! Brawo Fuga! Fu-ga! — zrywały się okrzyki i oklaski.
Zaczęła się cała gama „suertes de capa“.
— Zawracanie bykowi głowy czerwonemi szmatami! — śmiał się Joze de Vega. — To zupełnie tak, jakgdyby powiedzieć naszemu profesorowi historji, że, prawdę mówiąc, nie Kolumb odkrył ląd amerykański.
Byk szalał. Miotał się, gonił lekkonogich przeciwników, bódł pustą przestrzeń, ryczał, gwałtownie zawracał i skakał, próżno usiłując dogonić i dosięgnąć rogami natrętnych, zuchwałych, migających przed nim kapadorów. Z karku, z rany, zadanej lancą pikadora, spływała mu wstęga krwi, coraz większe płaty piany spadały z rozwartego pyska.
Wreszcie udało mu się wyszarpnąć kapę z rąk uciekającego przed nim człowieka. Potrząsając nią, niósł na rogach, niby zdobyty sztandar czerwony, i biegł przez arenę w dzikich podskokach. Tłum ryknął śmiechem i wołać zaczął szyderczo:
— Hej — tam! Pablo Bulla, praczka z ciebie — nie kapador! Rozwieszasz bieliznę na rogach byka? Hańba!
Zerwała się burza gwizdków przeraźliwych, a najbardziej zapaleni amatorzy walk zaczęli ciskać poduszki w niefortunnego kapadora i obsypywać go obelgami.
Byk zrzucił wreszcie kapę z rogów i jął tratować racicami czerwoną szmatę.
— Basta! Basta! — wrzeszczała publiczność. — Dawać banderylle!
Lecz kapadorowie raz jeszcze zwabili byka do koni. Znowu się rzucał na pikadorów; ostrza lanc wbijały mu się w zgięty, potężny kark. Padały konie i jeźdźcy, a byk gonił migających wokół kapadorów, zwijał się w gwałtownych zwrotach, sapał i ryczał coraz chrapliwiej.
Podniecenie ogarniało widzów.
Prezydent skinął ręką. Spostrzegł ten znak Enriko i rzekł do przyjaciół:
— Zaraz rozpoczną się „suertes de banderillas“!
Nie zdążył wypowiedzieć tych słów, gdy ujrzał banderyljera. Stał o kilkanaście kroków na wprost zdumionego, znużonego już byka, podnosił się na końcach palców, podskakiwał lekko i wymachiwał rękami, w których trzymał długie, zakończone ostremi haczykami i ozdobione wstążkami strzały — banderille.
Boki byka podnosiły się i opadały gwałtownie, z rozwartego pyska wyrywał mu się chrapliwy oddech i płynęła krwawa piana.
Po chwili opuścił łeb i nastawił rogi. Drobnym truchtem, coraz to zwiększając pęd, pomknął ku banderyljerowi. Straszliwe rogi już dotknąć miały wyprężonego biodra człowieka, gdy nagle ten znienawidzony cel zniknął z przed oczu zwierza. Cios padł w próżnię, lecz dwie ostre strzały utkwiły mu w karku, tuż obok „divisy“, przesiąkniętej potem.
Cztery pary banderylli zwisały wkrótce z boków zwierzęcia. Byk, niby szkarłatną opończą okrył się krwią aż do połowy ciała. Posoka kapała mu z chrap, wyciekała wraz z pianą z pyska. Stanął zziajany, nieprzytomny, prawie ślepy ze znużenia.
Wtedy na odgłos trąbki wystąpił na arenę „espada“.
— Niech żyje Guell del Tibidabo, sławny matador! Życzymy powodzenia, przyjacielu! — wrzeszczał tłum.
Espada niedbałym ruchem zrzucił płaszcz i cisnął w stronę lóż i balkonu swój trójkątny kapelusz. Na obnażonej głowie widniał krótki, cienki warkoczyk — oznaka matadora.
Wziąwszy od pomocnika grubą i zlekka zgiętą szpadę, Tibidabo ukrył ją pod „muletą“ — małą, szkarłatną płachtą i, zwróciwszy się do loży prezydenta, wykrzyknął kilka słów.
Siedzący obok Enriko Hiszpan objaśniał jakiegoś cudzoziemca.
— Espada wypowiedział formułę „brindar“, w której oznajmia, że zabija byka na cześć prezydenta igrzysk.
Cyrk szalał podczas przebiegu „suertes de muleta“, wykonywanych z niezrównaną zręcznością, szybkością i odwagą. Chwilami zdawało się, że byk i człowiek zwarli się w jeden zwał naprężonych mięśni, w wir nieuchwytnie szybkich, porywczych ruchów.
Guell del Tibidabo drażnił byka muletą, zmuszał go do rzucania się na nią, obracał go dokoła siebie, ocierał się biodrem o boki zwierza, przyklękał przed jego rogami, dotykał dłonią groźnego łba i znowu porywał go w zawrotny wir skoków i jałowych ciosów — „budros“, przeszywających tylko powietrze. Espada okazał się mistrzem nad mistrze.
Sędzia kazał otrąbić śmierć byka.
Matador wyprostował się i skamieniał przed nieruchomem, ciężko chrapiącem zwierzęciem. Pięć kroków oddzielało ich od siebie.
Prawa ręka „torrero“ wyprężyła się, ściskając czerwoną rękojeść połyskującej szpady. Lewa, z zarzuconą na nią muletą, podniosła się do wysokości piersi.
Byk opuścił głowę, ryknął głucho i trwożnie, i cofnął się nagle. Wyczuł śmiertelne niebezpieczeństwo, zaczajone w okrutnych, przymrużonych oczach człowieka i w połyskującym końcu szpady.
Muleta poruszyła się raz i jeszcze raz.
Wściekłość i rozpacz bezmierna ogarnęły zmęczone zwierzę. Na nic niepomne, runęło na wroga.
Niby ptak drapieżny, mignęła błyskotliwa sylwetka matadora ponad rogami byka. Szpada wślizgnęła się w jego ciało tak głęboko, że tylko czerwona rękojeść jej tkwiła nad skrwawionym karkiem.
Byk stanął, jak wryty; z pyska bluznęła mu struga krwi; z chrap wyrywało się świszczące rzężenie. Kolana zwierza ugięły się nagle, ukląkł, lecz po chwili podniósł się znowu i stał z opuszczonym łbem, drżąc cały. Oczy przygasały mu zwolna i zachodziły bielmem. Stał jednak — nie chciał ulec zwycięzcy.
Wtedy rozległ się dzwonek w loży sędziów.
Descabello! — zabrzmiał rozkaz.
Torrero zbliżył się do byka i błyskawicznym ruchem dłoni wyrwał mu z ciała stal. Natychmiast podbiegł „chulos“ i podał mu nową szpadę.
Matador wymierzył ostrze pomiędzy rogi, tuż za czaszką i pchnął. Byk, jakgdyby rażony piorunem, padł i zesztywniał.
— Wspaniałe „descabello!“ Vivat Guelle! Brawo Tibidabo! — ryczeli widzowie.
Przystrojone wstęgami i piórami muły wyciągały z areny trupy byka i koni, dozorcy zasypywali świeżym piaskiem kałuże krwi, a espada z triumfującą twarzą i wzniesionemi ku tłumom ramionami, obiegał cyrk dokoła. Zewsząd leciały ku niemu kapelusze, cygara, pomarańcze. Rozentuzjazmowane senory, siedzące w lożach, rzucały mu pod nogi wachlarze i kwiaty.
Tymczasem trąbka wygrała nowy sygnał.
Następowała druga kolej corrid’y.
Na arenę wypuszczono nowego byka, który stanął tuż za bramą chlewu i zamierzał powrócić do niego, przerażony hałasem i widokiem połyskujących, błyskotliwych kapadorów, wymachujących jaskrawemi płachtami.
Enriko nie patrzył już na arenę.
Wpatrywał się w senorę, która wchodziła właśnie do wolnej dotychczas trzeciej loży. Miała na sobie bogaty strój andaluzyjski. Długa, obcisła, zielona spódnica, o sutej falbanie na dole, koralowy gorset, nałożony na białą, muślinową bluzkę, wysoki, biały grzebień i czarna, przezroczysta mantyla w wielkie, czerwone i zielone róże pozwalały dojrzeć i ocenić wiotką, niezwykle zgrabną i powabną postać nieznajomej. W ręku trzymała czarny wachlarz z bukietem czerwonych róż, zdobiącym jego rękojeść. Za piękną Hiszpanką o złotych włosach, szła starsza kobieta, o smagłej, niemal murzyńskiej twarzy, ubrana czarno i okryta fioletową mantylą.
Młoda kobieta usiadła i natychmiast zaczęła lornetować publiczność, siedzącą wokół.
Odnalazła wkrótce mulata, uśmiechnęła mu się i skinęła ręką w jego stronę.
— Zaraz powrócę! — rzekł Enriko do kolegów i zbiegł nadół.
Stanął przed lożą i przyglądał się nieznajomej, nie wiedząc, jak ma rozpocząć rozmowę.
— Ach — to pan? — zawołała cicho. — Cieszę się, że piękny caballero przyszedł!
— Jakżebym śmiał nie spełnić rozkazu senority?!.. — odpowiedział, zdejmując kapelusz.
— Senory.... jeśli łaska! — poprawiła z lekkim śmiechem. — Senora Ineza de Mena.
— Enriko... — pochylając głowę w ukłonie, zaczął mulat, zamierzając się przedstawić nowej znajomej.
— O! wiem już wszystko! — przerwała mu. — Enriko Kastellar, student szkoły kolonjalnej, utalentowany autor powieści „Świt czy zmierzch?“, która ukaże się w „Rondzie“.
— Pani! — zawołał Enriko. — Pani wie o tem?
— Nic mnie nie kosztowały te szczegóły z życia pana! — zaśmiała się senora. — Wczoraj jeszcze wiedziałam o panu tyle tylko, że jesteś najpiękniejszym chłopcem w całej Hiszpanji! Dziś wyczytałam o wszystkiem w porannym „El Sol“, gdzie umieszczono portret i krótki życiorys czarującego senora Enriko Kastellar. Moje uwielbienie i zachwyt, podniecone tak zajmującemi szczegółami, doszły do zenitu! Jestem wprost zakochana, szaleję!...
— Donna Ineza! — szepnął zmieszany i oczami wskazał na jej towarzyszkę w fioletowej mantyli.
— Niech się pan nie obawia! — zawołała. — Jest to moja „dame de compagnie“, przezacna osoba, lecz, na szczęście, zupełnie głucha! Rozmawiamy z nią na migi. Ale, ale! Niechże caballero wchodzi i siada tu, obok mnie.
Młodzieniec rzucił na nią zdumione spojrzenie.
— Czyżby się pani nie obawiała siedzieć obok mulata?
— Obawiać się pana mogłabym w innem miejscu, lecz tu... — potrząsnęła głową i roześmiała się wesoło.
— Miałem na myśli opinję ludzką... — mruknął Enriko, marszcząc brwi.
— O! co do tej opinji, to gwiżdżę na nią! — odpowiedziała i lekceważąco strzepnęła palcami. — Ineza de Mena może sobie pozwolić na to, mój caballero!
Patrzał na nią pytająco.
Uśmiechnęła się figlarnie i uderzyła go wachlarzem po ramieniu.
— Piękny cherubin, jak sądzę, nie słyszał nigdy mego nazwiska? — spytała.
— Przyznaję się do tego ze wstydem... — odparł.
— Tak! To wielki wstyd! — potrząsnęła głową. — Zresztą usprawiedliwiam pana, gdyż mulaci, podobno, nie są muzykalni.
— A pani...
— Jestem primadonną opery królewskiej, wybraną i jedyną partnerką Lopeza Zaroagi! — powiedziała z dumą. — Powróciłam dopiero przed tygodniem z występów w Anglji.
Pochyliła się ku niemu i, patrząc mu w oczy wyzywającym wzrokiem, zaczęła mówić, nie krępując się bynajmniej sąsiedztwem ludzi.
— Znudzili mnie śmiertelnie anglo-sasi! Nie spotkałam w Anglji ani jednego mężczyzny z temperamentem, ze zdolnością do gwałtownego wybuchu zmysłów! Miałam tam sporo przygód, lecz odniosłam wrażenie, że podawano mi wciąż ten sam odgrzany, straszliwie, beznadziejnie mdły pudding!
Zaśmiała się i wsunęła mu rękę pod ramię.
Obejrzał się zmieszany i zawstydzony.
Przyjrzawszy się jednak sąsiednim lożom i wyżej położonym „delanteras“ pierwszego rzędu, zrozumiał, że nikt na nich nie zwraca żadnej uwagi. Publiczność bowiem w największem podnieceniu pochłonięta była gwizdaniem i tupaniem z powodu niezręcznego ciosu drugiego espady. Właśnie ciskano w niego poduszkami i wymyślano mu na wszystkie sposoby.
Wyższe ławki amfiteatru ryczały wściekle:
— To nie matador, to zwykły „puntilero“[26]. Byk też nie był „bravo“, lecz ten drab jest zdatny tylko na rzeźnika! Dawać następną „corrida“!
Enriko nie patrzał na arenę. Słuchał z zaciekawieniem donny Inezy.
— Mój śliczny chłopaku! — mówiła melancholijnym głosem. — Być może, nieraz będziesz się dziwił moim wybrykom i szalonym fantazjom, lecz zrozum mnie! Jestem śpiewaczką i wiem, że jest to karjera krucha i niedługa... Po niej pozostaje na całe życie tęsknota za błyskotkami przeszłości, bo już nic nie może ich zastąpić, nic ukoić żądzy, pragnienia sławy i ciągłych oklasków. Zwiędłe i zblakłe znakomitości wegetują, zatrute zawiścią i jadem nieziszczonych marzeń, umierają powolną śmiercią... Boję się i nienawidzę takiego istnienia! Dopóki młoda jestem i, podobno, piękna, chcę wziąć od życia wszystko, co może ono dać! Wszystko! A gdy młodość, głos i piękność przeminą na zawsze, o, wtedy, mój najdroższy, odnajdziesz na Cruciero mój skromny nagrobek i złożysz na nim wiązankę kwiatów...
— Senora! — zawołał Enriko. — Cóż to za smutne myśli?!
— Kwiaty złożysz po mojej śmierci, a tymczasem... tymczasem... złożysz pocałunek jak najgorętszy na ustach. Inaczej...
Silnym ruchem przyciągnęła go ku sobie i, zanim się opamiętał, wpiła mu się w usta.
— Patrz-no, bracie! — trącił kolegę w bok ruchliwy Huertas. — Nasz czarny nie traci czasu i stosuje „descabello“ do jakiejś mocno szykownej senory!
— Ha, widziałem i ja te mulackie „suertes“ i zważ tylko — bez mulety i szpady! Znać, że nie jest on frajerem. Matador de amor! — wybuchając głośnym śmiechem, odpowiedział gruby Vega i jął cmokać ustami.
Przerwali swoje uwagi, bo na arenę wybiegł nowy byk i nie zamierzał rzucać się ani na kapadorów, ani też na konie. Tłum wyć zaczął:
— Hańba! Zdzierają z nas pieniądze za woły, które zbiegły z rzeźni! Zwrócić pieniądze! Precz z tym bykiem! Oszustwo! Cuadrilla, powinna protestować! Przedsiębiorcy uważają publiczność, espadę i banderyljerów za tchórzów i głupców!... Precz!...
Sędziowie, szybko się naradziwszy, zdecydowali jednak inaczej.
Prezydent krzyknął donośnie:
Banderillas de fuego!
Po chwili petardy, wbite w kark tchórzliwego zwierzęcia, jęły z hukiem pękać i rzygać ogniem. Swąd siarki i spalonego mięsa drażnił powonienie okrutnego tłumu.
Byk wściekł się odrazu, obalił dwa konie, łamiąc biodro pikadorowi, i z rykiem gonił kapadorów, skacząc i wyrzucając racicami obłoki piasku. Cuadrilla poprowadziła dalej krwawe igrzysko.
— Dość tego, amigo! — rzekła leniwym głosem donna Ineza. — Napatrzyliśmy się dosyta na te jatki i na tych zwinnych, cuchnących potem rzeźników. Nudne to i na dłuższy przeciąg czasu — wstrętne! — Jedźmy do mnie. Jestem głodna!
— Jak senora rozkaże... — odpowiedział, wstając.
Spojrzał na balkon. Koledzy wlepiali w niego zdumione oczy.
Machnął w ich stronę ręką i, przepuściwszy przed sobą obie senory, zbiegł ze schodów.
— Porwanie sabinek... — zaśmiał się Joze de Vega.
— Za ich skwapliwą zgodą... — dorzucił Huertas.
— Zazdrość was pożera, łobuzy! — zauważył Isidro Gines i, cmoknąwszy grubemi wargami, dodał:
— Ma szczęście ten płomiennooki „chłopak w kratkę“!
Dozorca otwierał bramę cyrkowego chlewu i wypuszczał czwartego byka...



ROZDZIAŁ IX.

W szkole wszyscy już wiedzieli o powieści studenta Kastellara. Prasa codzienna, zaintrygowana przez starego don Atocha, w ciągu kilku dni wałkowała na wszelkie sposoby zjawienie się nowego pisarza, którego nazywała „chrzestnym synem „Rondy“.
Studenci z szacunkiem spoglądali na kolegę, bo stawał się znakomitością, przedtem nawet, zanim powieść jego pojawiła się na półkach księgarskich. Młodzi i niedoświadczeni nie znali oni jeszcze sztuczek reklamowych, mogących równie dobrze wywindować kogoś na szczyty, jak go potem zrzucić w otchłań niepamięci lub pogardy nawet. Profesorowie z zainteresowaniem oczekiwali zapowiedzianego utworu Enriko Kastellara. Lubili mulata za jego zdolności, pracowitość i pełne godności zachowanie. Ten i ów kiwał jednak głową i wyrażał pewne wątpliwości.
W głowach Hiszpanów nie mogła pomieścić się myśl, żeby mieszaniec, potomek murzynki, mógł być obdarzony prawdziwym i wartościowym talentem. W jaki sposób potrafiłby ten śniady młodzieniec, o przygrubych wargach i żółtawych białkach oczu wniknąć w tajniki duszy ludzkiej i wyrazić w języku Calderona i Cervantesa nieuchwytne odcienie uczuć i wrażeń? Doprawdy, przekraczało to wyobraźnie profesorów Szkoły Kolonjalnej, a nawet niepokoiło ich. Większość, z dyrektorem na czele, uśmiechała się sceptycznie.
Enriko, zapytywany o pochodzenie i treść swej powieści, dawał wymijającą odpowiedź. Zwykle mówił, że „Świt czy zmierzch?“ jest powtórzeniem i przeróbką napisanego w kolonji opowiadania.
Jeden z napastujących go dziennikarzy zapytał:
— Czy bohater jest Hiszpanem, czy tubylcem?
— Dlaczego interesuje to pana? — zdziwił się mulat.
„Ronda“ zapowiada niezwykle wnikliwą i drobiazgową analizę psychologiczną i uczuciową. Myślę więc, jeżeli się nie mylę, że raczej przeżycia tubylców mogły się stać przedmiotem tak głębokiego studjum literackiego, napisanego przez pana, don Kastellar...
— Nie rozumiem! — rzekł Enriko, podnosząc ramiona.
— Pański intelekt, krew, związki rasowe przemawiają za tem. Dusza zaś europejczyka nie jest panu tak bliską, zrozumiałą — odparł dziennikarz.
— Hm... — mruknął mulat i potrząsnął głową. — Caballero, nie zamierzam spierać się z panem. Powiem krótko. Moim bohaterem jest człowiek! Kolor skóry nie gra tu żadnej roli. Barwnik, jak panu wiadomo, tkwi tylko w naskórku, bo murzyn i hindus, malajczyk i papuas mają jelita i wątrobę tegoż koloru, co i trzewia senora! Pozwalam sobie rozszerzyć to twierdzenie i na całą ludzką istotę. Jestem przekonany, że moja dusza posiada te same właściwości, co i pańska. Przepraszam, lecz na dłuższą rozmowę nie mam czasu. Jutro zaczynają się egzaminy!
— Zarozumiała sztuka! — pomyślał dziennikarz. — Byle bękart cętkowany pcha się teraz naprzód. Na Madonnę! Do czego doprowadzą nas nieoględnie liberalne rządy!
Zaklął i w duchu postanowił „zjeździć“ powieść zuchwałego, zarozumiałego mulata.
Don Atocha, posługując się prasą codzienną, narobił dużo hałasu i zapowiedzią nowej powieści zainteresował szerokie koła społeczeństwa. Przeglądając przesyłane mu z drukarni korekty „Świtu czy zmierzchu?“, zacierał ręce i śmiał się radośnie. Przy ponownem czytaniu powieść młodego mulata podobała mu się jeszcze bardziej. Wiedział już, że zrobił dobry interes.
— Za psie pieniądze — jakieś tam marne 1500 peset — nabyłem prawdziwą perłę! — myślał. — Co za świeżość uczuć! Jaka płomienność i namiętność myśli i... głęboka, żywiołowa, z wnętrza samego płynąca rewolucyjność pojęć! A wszystko to wyrażone w takiej pełnej umiaru formie, że cenzura i policja jego królewskiej mości nie zdoła wyszperać w niej nic karygodnego! Gdzie się tego taki mulat, taki pędrak nauczył?!
Zaniepokoiło tylko i zdziwiło nieco starego wygę pewne zapytanie o osobę autora. Telefonowano z kancelarji dowódcy korpusu gwardji i starano się dowiedzieć o nazwiska osób, występujących w powieści mulata. Namyśliwszy się dobrze, don Atocha potrząsnął łysą czaszką i mruknął do siebie:
— Ha! Coraz lepiej! Moja reklama, jak bomba, wstrząsnęła nawet dworskiemi sferami. Dobra nasza!
Sam autor zapowiedzianej powieści z największym spokojem oczekiwał kolejnego zeszytu miesięcznika. Nie myślał nawet o tym doniosłym w swojem życiu wypadku. Złożyły się na to liczne i ważne przyczyny.
Z niezwykłą subtelnością wyczuł utajone myśli kolegów i profesorów.
Pierwsi spodziewali się, że sukces literacki popchnie zdolnego i nieprześcignionego konkurenta na nową drogę, a zatem — ustąpi im placu. Coprawda, dobroduszny Isidro Gines, słuchając pobożnych pragnień kolegów, zaśmiał się tubalnym głosem i zawołał:
— Niedoczekanie wasze, miłe moje robaczki! Nie znacie Enriko Kastellara! Uparty to i wytrzymały chłopak, twardy orzech do zgryzienia! Znajdzie on czas na wszystko: i nową powieść napisze, i senoritom główki będzie zawracał, i nas zdystansuje!
Profesorowie natomiast z pewnem zawodowem zaciekawieniem oczekiwali, czy też rozreklamowany i oddający się pobocznej pracy student nie zaniedba nauki. Wychowawcy młodzieży widzieliby w tem potwierdzenie nagminnej teorji, niewiadomo przez kogo zmyślonej, że rasa czarna odznacza się brakiem zdolności do długotrwałego wysiłku. Przytaczano sobie wzajemnie dzieje studentów-murzynów i mieszańców z innych uczelni, wywlekano różne przykłady z pism pedagogicznych i z dzieł naukowych.
Enriko Kastellar tymczasem nie urzeczywistniał nadziei kolegów i stawał się zaprzeczeniem wszelkich teoryj o rzekomej niższości rasy czarnej.
Koledzy podpatrzyli w jego pokoiku na Calle del Luna grube zeszyty — zapisane, upstrzone poprawkami, a, co najważniejsze, starannie ukryte przed okiem ludzkiem na szafie. Rozeszła się natychmiast pogłoska, że Enriko przygotowuje do druku nową powieść. W pokoju profesorskim powitano tę nowinę zdumieniem. Wydawała się wprost niewiarogodną. Młody mulat składał egzaminy świetnie, a profesorowie musieli stwierdzić u niego niezrównanie wyższy poziom inteligencji i wiedzy od rodowitych Hiszpanów, mimo, że wśród nich odniedawna zabłąkała się nawet jakaś zubożała i nieudolna latorośl sławnego rodu książąt Infantado.
— Czy piszecie coś nowego, Kastellar? — zapytał mulata pewnego razu profesor prawa międzynarodowego, chcąc zmieszać go takiem obcesowem pytaniem.
— Tak, panie profesorze! — odparł student spokojnym głosem.
— Przecież macie tyle pracy w szkole?
— O, mam czas na dodatkowe lekcje języków i na pracę w bibljotekach, gdzie czytuję różne dzieła, obszerniejsze od naszych podręczników szkolnych!
— Jakżeż wy to robicie? — zdziwił się profesor.
— Doba ma 24 godziny, panie profesorze — uśmiechnął się Kastellar. — Co do mnie nie jestem zwolennikiem socjalistycznej formuły potrójnej ósemki. Szkoła zabiera mi jedną z nich zaledwie, drugiej używam na pracę, trzeciej — dla siebie osobiście.
— Na piękne senority, jak zawodowy „matador de amor“ — mruknął przysłuchujący się tej rozmowie, mały, we wszystko wścibiający nos Lope Huertas.
Enriko posłyszał uwagę kolegi i, zerknąwszy w jego stronę, dorzucił skwapliwie:
— Osiem godzin snu — wystarcza mi najzupełniej, panie profesorze!
— Wtedy, jeżeli sypiam w domu, co teraz nie zawsze się zdarza. Tak przynajmniej twierdzi zgorszona donna Marja Meadez — czcigodna wdowa starego belfra, który po sobie pozostawił więcej „pał“, niż niepocieszona połowica łez wylała po nim... — dusząc się ze śmiechu, dogadywał Huertas, mrugając do mulata łobuzerskiem okiem.
Enriko Kastellar stawał się zagadkową osobistością. Otaczała go nieprzenikniona tajemnica. Nikt nawet nie podejrzewał, jaki ważny okres życia przeżywał ciemnoskóry student.
Przedewszystkiem zniknął gdzieś bez śladu ciągle trapiący go niepokój.
Liza jakgdyby odeszła na drugi plan. Jej biała sylwetka, z rączkami, rozpaczliwym ruchem wyciągniętemi przed siebie, biegnąca z cichym chrzęstem żwiru i znikająca w cieniu parku pałacowego, była zasnuta jakąś mgłą.
Enriko zrozumiał wkrótce, że był to ratunek dla niego przed nieukojoną, gryzącą tęsknotą.
Przyszło nagłe uświadomienie, że nic na rozłąkę poradzić nie może, lecz musi wytężyć siły i wynaleźć sposób, aby zdobyć kochaną dziewczynę, przyjaciółkę lat dziecinnych, dobrą opiekunkę i cel swych marzeń.
Pierwsze kroki na tej drodze już postawił. Ukończy szkołę z odznaczeniem; będzie miał zapewnione stanowisko; wreszcie wybije się ponad poziom, jeżeli powieść jego będzie miała poczytność. Potrafił dokonać manewru nieuchwytnego i niezawodnego, aby wypowiedzieć Lizie wszystko, co od chwili rozstania wypełniało mu życie. Nie upadł na duchu, nie osłabł, nie zwątpił, nie opuścił rąk. Miał w głowie niewyczerpaną skarbnicę nowych pomysłów, zamiarów i nadziei. Pójdzie dalej, wciąż wyżej i wyżej!
Zaczął pisać nową powieść i czuł, że robi w niej postępy, że myśli jego stają się głębsze, ideały bardziej określone, forma — doskonalsza.
Jakoż i druga postać, zatruwająca go niepokojem, usunęła się w cień. Wspomnienie o don Dominiku Kastellar hrabim de l’Alkudia — nie napawało go już wstrętem i rozpaczą. Stanie przed nim we właściwym czasie, jako człowiek znany, mający zdobyte własną pracą miejsce w społeczeństwie, szanowany, a kto wie — może nawet uwielbiany. W każdym razie nie wolno już będzie teraz znieważyć go bezkarnie, podeptać, pohańbić! Przestał być „cętkowanym bękartem“, nikt nie ośmieliłby się już teraz skopać go, jak psa.
Podobne myśli spowodowały dziwny spokój, wyraźnie uświadamiany i odczuwany. Dziękował za to Bogu, gorąco modląc się przed krzyżem Męki, czego nauczyli go „Biali Bracia“, a co pokochał w dzieciństwie, pełnem miotania się ducha i goryczy doznanej krzywdy. Z biegiem czasu odczuwać zaczął nowy, zgoła inny niepokój. Zastanawiał się teraz nad zagadnieniem, które nie było dlań jasnem i budziło poważne obawy i wątpliwości. Napisał „Świt czy zmierzch?“... Jedyną pobudką ku temu było pragnienie zabezpieczenia się przez nieuniknioną, jak mu się zdawało, brutalnością generała Kastellara. Natchnął go do tego „Alonso Dobry“ — wielki autor „Don Kiszota“.
Pisząc, wyraźnie wyczuwał obecność dobrego genjuszu; duch wielkiego Cervantesa kierował jego ręką niewprawną... Tak było niezawodnie! Teraz porywa się samodzielnie na nową powieść... Czy nie jest to zuchwalstwem, kuszeniem dobrych sił, pomagających mu? Czy powinien robić to? Poco wreszcie?
Pytanie to zadawał sobie po tysiąc razy, a nie widział na całym świecie nikogo, kto mógłby mu doradzić, rozproszyć zwątpienie i wskazać prawdziwą drogę. Coraz częściej czuł się na rozstaju.
Znajomość z donną Inezą de Mena odsunęła na dalszy plan te zmagania się ze samym sobą i męczące obawy.
Porwał go wybuch zmysłowości w wir słodki i skwarny. We krwi nosił wszak ogniste zarodki namiętności niezwykłych, niczem nieokiełznanych, pochłaniających go bez reszty. Młodość, temperament mieszańca i zew rasy domagały się ziszczenia swoich praw. Ineza nie była pierwszą kobietą w jego życiu. Wszystkie inne jednak stanowiły przelotne zjawiska, zupełnie wypadkowe, co pozostawiało po sobie niesmak, odcień wstydu, rozgoryczenie i odczucie grzechu, lub też mijało bez wspomnień nawet.
Teraz po pierwszej wizycie w malowniczej, przytulnej wilii w dzielnicy „La Prosperidad“, gdzie mieszkała primadonna operowa, poczuł do tej kobiety pewien szacunek i przywiązanie.
Ineza znała życie i ludzi. Niezwykłą bezceremonjalnością, niemal brutalnym cynizmem w zdumienie wprawiała pięknego młodzieńca, który podobał się kapryśnej i zmysłowej śpiewaczce. Wzbudziła tem w mulacie ostre zaciekawienie. Jej niebywała szczerość, niczem nieskrępowana żądza używania, ugruntowana na osobistym poglądzie na świat i ponurej psychologji artystki, uderzyły go i podrażniły.
Ineza de Mena, spotkawszy Enriko w cyrku, po drugiej „paseo“ opuściła lożę. Wsiadłszy ze swoją towarzyszką do białej limuzyny, skinęła ręką na mulata.
Enriko zawahał się przez chwilę, a potem, stanąwszy na stopniu samochodu, pochylił się ku donnie Inezie i szepnął z szyderczym uśmiechem:
— Senoro! Obawiam się, że zaszła pomyłka... Słyszałem i czytałem, że kapryśne, znudzone panie szukają dla siebie... pocieszycieli i nawet opłacają ich. Jest to wstrętne i hańbiące obie strony zjawisko! Nie mógłbym brać udziału w takiej... tranzakcji!...
Donna Ineza słuchała uważnie. Mulat ciągnął dalej:
— Teraz inna znowu kombinacja... przepraszam, że mówię, nie obwijając w bawełnę, lecz szczerość senory upoważnia mnie do tego. Nieprawdaż?
W milczeniu skinęła głową, bawiąc się wachlarzem. W oczach jej zapalały się wesołe, ironiczne ogniki.
— Druga kombinacja mogłaby się opierać na wygórowanem i niczem nieuzasadnionem mniemaniu o moich... zasobach pieniężnych — mówił Enriko. — Uprzedzam senorę, że jestem biednym studentem — prawdziwym „un pobre diablillo“[27], więc senora zrozumie, że oprócz kwiatów i cukierków... (niestety, tak jest!) dalej moja hojność iść nie może. Przysięgam, że tak jest!
Donna Ineza wybuchnęła wesołym, beztroskim śmiechem i zawołała pieszczotliwie:
— Sam jesteś najpiękniejszym kwiatem, słodki chłopaku! Pragnę tylko ciebie... i niczego wzamian nie żądam!... No, wsiadasz, czy nie, bo policjant grozi pięścią memu szoferowi?
Enriko wskoczył do samochodu i zatrzasnął drzwiczki.
— Ach! Co za szczęście! Dziękuję! — wykrzyknęła ze szczerą radością.
— Senora jest bardzo, bardzo dobra! Dios![28] Nie wiem nawet, co w niej przeważa: dobroć czy piękność?!
Narazie spotkał go zawód.
Śmiała i wyzywająca dotychczas Ineza we własnym domu okazała się miłą, uprzejmą gospodynią. W oczekiwaniu kolacji, ująwszy gościa pod ramię, oprowadzała go po willi. Mulat przyglądał się pięknym malowidłom i fotografjom, przedstawiającym artystkę w różnych rolach, wstęgom i albumom pamiątkowym, ofiarowanym jej podczas występów zagranicznych, oszklonym szafkom, gdzie zebrane były różne drogocenne cacka z porcelany, kryształu, bronzu, zielonego nefrytu, w którym donna Ineza de Mena szczególnie się lubowała. Miała do tego kamienia jakiś niepojęty, mistyczny pociąg. Opowiadała mulatowi o swem dziwnem zamiłowaniu, zresztą spostrzegł to sam i zrozumiał, że nie było w tem żadnej pozy. Zapytał żartobliwie o przyczynę namiętności pięknej artystki do kamienia.
— Ach! Gdybym mogła ją objaśnić! — zawołała. — W zielonym nefrycie wyczuwam nieśmiertelność, więcej nawet — jakiś powiew miljonów minionych wieków, jakieś odgłosy kosmicznego chaosu, w którym się tworzył ten cudny, zielony, przetkany czarnemi i białemi żyłkami minerał!
Pieszcząc w białych dłoniach misterne drobiazgi, gemmy, okryte płaskorzeźbami, paciorki i bransoletki, Ineza de Mena mówiła:
— Chińczycy i Japończycy nie bez powodu przypisują nefrytowi cechy magiczne. Władcom Chin podawano napój wyłącznie w kubkach nefrytowych, ponieważ trucizna traci siłę przy zetknięciu się z ich czarowną zielenią. Wszystkie najpotężniejsze talizmany średniowieczne musiały mieć w sobie cząstkę tego kamienia. Czytałam gdzieś, że Salomon posiadał miecz z rękojeścią nefrytową i pierścień z tymże kamieniem.
— Zabobony!... — uśmiechnął się Enriko.
Nino![29] Zabobon, który staje się wiarą, posiada już mistyczną potęgę! Co do mnie, to po te wszystkie śliczne cacka odbyłam kilka uciążliwych podróży. Wywiozłam z dalekich krajów — wielką prawdę... że wszyscy ludzie są równi sobie do czasu, aż się zaczną bić. Wtedy dopiero wypływają różnice. Sjamczyk napada z łukiem w ręku, Malajczyk ciska kamieniem z procy, Hiszpan strzela z karabina, Anglik wali z ogromnej armaty okrętowej...
Z temi słowami wyciągnęła dłoń do mulata i szepnęła:
— Dlatego to niedowierzanie senora, czy ośmielę się korzystać publicznie z towarzystwa pięknego młodzieńca o oliwkowej cerze i oczach, pełnych skwaru i szaleństwa słońca afrykańskiego — sprawiło mi przykrość! Czyżbyś, nino, uważał się za niższego od innych ludzi?
— Nie! Ci inni natomiast mają mnie za coś niższego! — odparł, a ciemny obłok przemknął mu po twarzy.
— Istotnie! — potwierdziła w zamyśleniu. — Trwają takie poglądy i wrosły głęboko korzeniami w mózgi hiszpańskie. Na to można zaradzić jedynie...
— Czem? — zapytał mulat, z niecierpliwością oczekując odpowiedzi.
Ogarnęła go ciekawość, czy będzie ona zgodna z jego własnem rozumowaniem.
— Należy wybić się wysoko ponad tłum! — zawołała z pasją w głosie. — Zmusić, aby wszyscy patrzyli na ciebie, nino, zadzierając głowy!
Enriko zerwał się na równe nogi i zakrzyknął:
— Senoro Inezo! Na Madonnę! Postępuję tak od pierwszych lat świadomości! Cały wysiłek myśli i woli skierowałem na wyżyny, o których marzę!
Artystka ujęła go za rękę i łagodny uśmiech rozchylił jej ukarminowane wargi. Trwało to krótko, bo po chwili koło ust zjawiła się gorzka zmarszczka, a w oczach błysnęły ponure i groźne ognie. Zaczęła mówić szybko i namiętnie:
— O, ja znam dążenie na szczyty, nieugaszone pragnienie chwili, gdy się patrzy na świat zgóry nadół! Opowiem ci coś o sobie. Zresztą może nie warto, bo to są rzeczy nudne?
— Niech senora mówi, niech mówi! — prosił gorąco Enriko, wyciągając do niej ręce błagalnym ruchem.
— Dobrze! — kiwnęła głową. — Historja krótka, chociaż zażądała ona ode mnie nadludzkiej siły... Ale to są detale... Cały świat podziwia śpiewaczkę Inezę de Mena. Tymczasem imię moje i nazwisko jest całkiem inne, a brzmi nader pospolicie, gdyż w każdej pralni lub w straganie z jarzynami można znaleźć jakąś... Marję Guerra.
Donna Ineza uderzyła się lekko w pierś i zawołała:
— Ale ta Marja Guerra, ba! urodziła się z ambicjami. Nie chciała prać cudzych brudów, ani też biegać po piętrach z koszami pomidorów i cebuli. O, nigdy, przenigdy! Guerra posiadała dźwięczny głosik i postanowiła zaćmić nim wszystkie sławy światowe. Czego nie mogła osiągnąć Marja Guerra, to zdobyła Ineza de Mena...
— Ineza de Mena? — powtórzył Enriko.
— Tak! Jeszcze, jako Guerra, biedna, jak mysz kościelna, a zuchwała, jak konkwistador hiszpański, poznałam starego arystokratę, Rodriga de Mena. Ożenił się ze mną i wkrótce zmarł... Nie pozostawił mi nic, oprócz mojej sztuki, nazwiska i dużej ogłady światowej. Wtedy to, jak mówią żeglarze w Almeria, „rozwinęłam żagle na pirackiej galerze!“ Cha! Cha! Byłam piratem na życiowem morzu! Pracowałam, ryzykowałam, porywałam się na rzeczy niemożliwe, jak prawdziwy, zuchwały zbój morski, lecz zaznałam też upojenia zwycięstwa i bujnej radości pirackiej! Oto jest, drogi chłopaku, moja krótka biografja!.. Należała się panu ta spowiedź, albowiem posłyszałam w samochodzie bardzo dosadne wyznania pewnego „un pobre diablillo“, którego będę miała zaszczyt podejmować u siebie kolacją. Jak widzę, sygnalizuje już o niej moja wierna towarzyszka, donna Pelajo Ramio, rycerzu wschodniej bajki!
Przeszli oboje do jadalnego pokoju.
Zacisznie tu było. Szkarłatne promienie zachodzącego słońca różowiły białą serwetę i rozpryskiwały się w drobne, migotliwe krwawniki na kryształach zastawy. Duże śmigło elektryczne wirowało nad stołem bez szmeru i pod jego wiewem lekko się poruszały wiotkie gałązki tuberoz, wstawionych do wysokiego opalowego kielicha.
— Senora nie sama była wczoraj w Retiro? — spytał podczas kolacji Enriko, popijając wino.
— Byłam ze szwagrami; z rodziną mego męża — odpowiedziała. — Lubią mnie, bo... nie upominałam się o spadek po zmarłym. Dał mi on więcej, niż pieniądze — bo naukę, otuchę i dobre rady... Proszę jeszcze pasztetu, bo inaczej nino będzie miał wroga w donnie Pelajo!
Kolacja minęła w wybornym nastroju. Donna Ineza posiadała niewyczerpane zasoby zdrowego humoru i żywiołowej wesołości, jak również umiejętność prowadzenia podniecającej, błyskotliwej rozmowy.
Potem pili kawę z zamrożoną włoską „strega“ w małym, dyskretnie oświetlonym saloniku, gdzie Enriko musiał opowiadać o życiu w kolonji i szkole. O Lizie nie wspomniał wcale, gdyż nie chciał wymieniać jej imienia w domu Inezy de Mena. Nie mógłby nawet. Uważałby to za straszliwą obrazę, poniżenie dla Lizy, którą przechował w swem sercu z twarzyczką bladą, zrozpaczoną, z oczami pełnemi łez i miłości. Rozglądając się po buduarze artystki, Enriko narazie nie spostrzegł znajdującego się poza nim dużego malowidła.
Był to obraz, przedstawiający zupełnie nagą kobietę, o twarzy, zasłoniętej ramionami. Wspaniałe, zadziwiająco harmonijne, jakgdyby fosforyzujące w półzmroku ciało, wyprężone zuchwale, wyłaniało się z ram. Rzucone na łoże, otoczone kotarami z ciemno-złocistej brokateli, okryte wiśniową, aksamitną tkaniną, ciało to piękne i, zdawało się, dyszące żarem, pożądało pieszczot, niby nieznany kwiat, ciągnący się ku słońcu, obiecywało nieruchomem naprężeniem mięśni burzę miłosnych, namiętnych uniesień, wyrażało walkę bez nadziei zwycięstwa, pożądliwą, pełną żywiołowego zewu pokorę i uległość niecierpliwą, niemal groźną.
Obfite, faliste włosy tworzyły świetlisty obłok nad głową, spadały strugami płynnego złota i bujną kaskadą spływały na kobierzec.
Jeden szczegół zwrócił uwagę Enriko. Przez lewą pierś, nęcącą, jak fantastyczny owoc, ciągnął się cienki złoty łańcuszek z okrągłym, zielonym kamieniem, przeciętym czarną, wężowatą żyłką i przełamującym w sobie niewidzialny promień słońca...
— Nefryt... — mignęła mulatowi myśl i mimowoli zwrócił wzrok na Inezę.
Uśmiechnęła się z odcieniem nieukrywanej dumy.
— Mój portret, roboty Alfonsa Pereiry... Portret — niezupełny, bo... bez twarzy — powiedziała cicho i roześmiała się.
— Domyśliłem się... — szepnął, a nagły skurcz zacisnął mu wargi.
Rozdymając cienkie nozdrza, nie mógł oderwać oczu od białego, gorącego ciała, pełnego prężnych, zmysłowych drgań.
Ineza de Mena śledziła uważnie zmienną, wyrazistą twarz mulata.
Wiedziała, w jakim celu poznała się z pięknym młodzieńcem o matowej, ciemnej skórze, jakgdyby palonej wewnętrznym ogniem; rozumiała każdy błysk i ledwie uchwytne mgły, snujące się w czarnych oczach jego. Nastąpiła chwila, nadająca się do wykonania planu. Ineza już podniosła się z kanapki, aby podejść do zachwyconego gościa, otoczyć go ramionami i, szepnąwszy jej tylko znane, szaleńcze słowa, popchnąć go ku drzwiom, ukrytym za grubą portjerą, tłumiącą wszelkie odgłosy.
Pochyliwszy się, zajrzała w oczy mulata. Zdumiała się. Nieprzenikniona mgła zadumy zasnuła mu czarne źrenice, na twarzy jego błąkał się i coraz bardziej ją ogarniał wyraz zachwytu.
Ineza de Mena bez obłudnej skromności mogła się uważać za wielką artystkę; posiadała bowiem nadzwyczajną wrażliwość i wodzoną intuicję. Wyczuła więc natychmiast, że młody gość, wpatrzony w tajemniczo fosforyzujące ciało, wyłaniające się z ram obrazu, pogrążył się w obcych dla niej myślach czy wspomnieniach.
— O czem marzysz, nino? — spytała szeptem.
Mulat drgnął, jakgdyby budząc się ze snu.
— O, donno Inezo! — zawołał z namiętnością. — Jakież to szczęście posiadać taki talent!
— Zazdrościsz Alfonsowi Pereira? — spytała. — Tak! To prawdziwy, wielki artysta!
— Nie! — zaprzeczył Enriko. — To — nie zazdrość! Jest to pragnienie szczytów sztuki, wiedzy, bohaterstwa, czy czegokolwiek największego i najpiękniejszego!
— Dziecko! Marzycielu! — szepnęła. — Ścieżka, pnąca się ku szczytom, ciężka jest i kamienista! Zresztą wyszedłeś już na nią. Twoja powieść...
— Ach, moja powieść! — przypomniał sobie Enriko. — Właśnie, właśnie! Senora jest taka dobra i mądra, chyba tylko pani potrafi doradzić mi...
Namiętnym głosem, wzruszony i porwany nagłą potrzebą mówienia, opowiedział artystce o zamiarze, w jakim napisał „Świt czy zmierzch?“, nie wymieniając imienia Lizy; wspomniał też o tajemniczym wpływie na niego Cervantesa, który natchnął go i nie opuszczał ani na chwilę, o swoich wreszcie wahaniach i obawach czy ma prawo iść dalej drogą twórczości literackiej, czy też inne wybrać sposoby, aby jak najprędzej wyróżnić się w ciżbie ludzkiej.
— Z niecierpliwością oczekuję następnego numeru „Rondy“ — rzekła, siadając. — Nie znam powieści pana, lecz skoro przyjął ją don Atocha, a nawet poprzedził wstępem, powinna ona posiadać wartość niebylejaką. Sąd swój wypowiem ostatecznie, gdy przeczytam sama. Teraz wszakże mogę już radzić ci, amigo, abyś nie porzucał pracy, która cię pociąga! Pamiętaj o jednem — zdolność do oderwania się od szarzyzny życia staje się w pewnych chwilach jedynem i najprawdziwszem szczęściem! Jeżeli zaś potrafisz czuć natchnienie i zachwyt — posiadłeś niebo! O, drogi przyjacielu, nie zbaczaj nigdy z drogi bogów... Ileż to razy artyzm ratował mnie w chwili ciężkiego zwątpienia i rozpaczy! Znasz „Toskę“? Śpiewam ją podobno znakomicie. Nic dziwnego! Nieraz wkładam w nią całą boleść swoją i nieukojone pragnienia! Posłuchaj!
Podeszła do fortepianu i, lekko dotykając klawjatury, śpiewać zaczęła.
Enriko siedział nieruchomy. Jakiś dziwny, nieznany mu przedtem świat odsłonił się przed nim, ni to mgły się rozwiały i wynurzyła się z nich kraina, pełna czarów. Czuł się w niej niezwykle błogo; myśli nabrały wartkiego, radosnego biegu; pryskał i rozpraszał się stały, dolegliwy niepokój; odkrywały się przed nim dalekie, promienne horyzonty, a stawały się coraz bliższe, uchwytniejsze...
Donna Ineza wpadła w nastrój i śpiewała długo. Arja następowała po arji, pieśń brzmiała za pieśnią.
Wstała dopiero, gdy zegar wydzwonił północ.
— Już późno... — rzekła smutnym głosem.
Enriko zaczął ją żegnać i dziękować.
Patrzyła na niego dziwnym, trochę szyderczym, trochę smutnym wzrokiem.
— Niech nino idzie do domu i śpi spokojnie... zupełnie spokojnie!
Po raz pierwszy mulat pocałował dłoń kobiety — miękką, pachnącą, kuszącą obietnicami pieszczoty.
Wyprowadziła go na werandę, i, lekko popchnąwszy ku wyjściu, szepnęła:
— Idź, idź już... mały, niemądry nino!
Spełnił jej rozkaz, a gdy ulicą de Lopez wyszedł na pustą, cichą o tej spóźnionej godzinie Paseo de la Castellana, zatrzymał się w zamyśleniu.
Odtworzył sobie w pamięci cały ten wieczór, spędzony z donną Inezą.
— Pomyliłem się! — pomyślał. — Zawiodła moje oczekiwania... Może już nigdy się więcej nie spotkamy... Zdaje mi się, że zachowanie moje było głupie... Muszę posłać jej jutro wiązankę kwiatów. Lubi tuberozy, więc niech będą tuberozy!... Poproszę pucołowatą dziewczynę z Puerta del Sol, aby zaniosła jej dużą wiązankę...
Szybko powracał do domu. Oburzona donna Marja Meadez otworzyła mu drzwi, mrucząc coś opryskliwie.
Nazajutrz cała klasa powitała go wesołemi okrzykami.
Matador de amor! Matador de amor!
— Nie drwijcie sobie ze mnie! — rzekł, rumieniąc się.
— Nie obracać kota ogonem, amigo! — zawołał Huertas, mrużąc oko. — Sprawdzałem umyślnie! O II-ej nie było cię jeszcze w domu. A co? Wszystko wiem!
— Cóż tam było z tą mocno szykowną senorą? — dobrodusznie trącając mulata łokciem, zapytał Joze de Vega.
Enriko zrozumiał, że jakakolwiek wykrętna odpowiedź spowoduje nieskromne domysły i drwiny, więc z całym spokojem odparł natychmiast:
— Bardzo przyjemnie spędziłem czas! Donna Ineza de Mena...
— Primadonna opery?! — rozległy się pytania.
— Tak... Donna Ineza śpiewała mi z „Toski“, rozmawialiśmy na różne tematy. Bardzo inteligentna dama i uprzejma.
— Ho, ho! Nic osobliwego! Jest to wielka pani... Sławna artystka!... Ależ musiałeś się znudzić, bo znasz się na muzyce, jak ośmiornica na serze, Enriko! Cha-cha!
— Rzeczywiście, nie znam się na muzyce, ale gdy śpiewała mi donna Ineza, myślałem, że jestem w jakimś innym świecie... Przepięknie!
W ten sposób mulat przerwał wszelkie dalsze pytania i żarciki, a gdy dodał, że poznał artystkę, bo musiał doręczyć jej list od gubernatora kolonji — koledzy uwierzyli mu. Coprawda, narazie tylko, ponieważ wszędzie wścibiający nos Lope wyszperał wkrótce, że Enriko coraz częściej powraca do domu po północy, doprowadzając do rozpaczy cnotliwą wdowę — donnę Marję.


ROZDZIAŁ X.

Informacje ciekawego Lope Huertas’a były istotnie ścisłe. Enriko Kastellar powracał nieraz do domu po północy.
Donna Ineza po pierwszej wizycie pięknego mulata nie dała za wygraną.
Otrzymawszy od niego nazajutrz kwiaty, przysłała mu bilet do opery. Ujrzał ją na scenie, podziwiał jej talent aktorski i z zapartym oddechem słuchał śpiewu. Bił brawo, jak wściekły, chwilami miał łzy w oczach. W ostatnim antrakcie otrzymał kartkę od artystki. Po przedstawieniu czekał na nią długo, aż wyszła blada i zmęczona, z oczami, w których nie zgasło jeszcze podniecenie.
— Przejdźmy się trochę! — zaproponowała. — Muszę ochłonąć i uspokoić się. Występy kosztują mię drogo. Wkładam w rolę wszystkie swoje siły i całą namiętność, nino!
— Dokąd pójdziemy? — spytał.
— Chcę widzieć tłum, słyszeć beztroski śmiech!... — odparła.
Spojrzał na nią nieśmiało i rzekł proszącym głosem:
— Wstąpmy na Puerta del Sol!... Tam zawsze tłoczno i hałaśliwie. Może senora pozwoli, że zaproszę ją na kolację do naszej studenckiej budy? Nie jest to wykwintna restauracja, lecz dadzą nam dobre jedzenie i „mansanillę“ — uczciwą staruszkę, jak mówią moi koledzy.
— Z przyjemnością, amigo! — zgodziła się, biorąc go pod ramię.
Szli wolno, rozmawiając o rzeczach błahych, każde zosobna zajęte własnemi przeżyciami i myślami.
Enriko martwił się tem, że być może, krzywdzi w tej chwili Lizę. Jakiś wewnętrzny głos uspokajał go jednak, choć mulat nie mógł zrozumieć, czy był to podszept dobrego, czy też złego doradcy. Uświadomił sobie z całą pewnością, że Liza była dla niego zjawiskiem promiennem, świętem niemal, a teraz tak bardzo dalekiem. Kochając ją, nie śmiał widzieć w Lizie kobiety, pożądanej, drażniącej zmysły. Tulił ją wprawdzie w ramionach i całował, lecz była to raczej ekstatyczna modlitwa triumfująca, namiętnie — dziękczynna za to, te promienne, niedosiężne bóstwo zstąpiło ku niemu z wyżyn i stanęło blisko, tuż przy nim. Na zdarzające się w jego życiu fizyczne zbliżenie z kobietami patrzał oczami tubylca afrykańskiego, człowieka o wybujałych, ciągle czynnych i żądnych zmysłach. Zaspokojenie ich nie było dla niego ani celem marzeń, ani źródłem grzechu.
Po kolacji Enriko pomógł Inezie wsiąść do taksówki i zawahał się.
— Odprowadź mnie, śliczny chłopaku! Bądź rycerzem do końca! — rzekła ze śmiechem i pociągnęła go ku sobie.
Mulat powrócił na Calle de la Luna dopiero nad ranem, gdy cnotliwa senora Meadez trzepała przed oknem poduszki i stare tiulowe kapy.
Odtąd donna Ineza zawładnęła nim całkowicie. Przestał pisać i nużącym wysiłkiem woli zmuszał się do nauki, marząc o godzinie, w której ujrzy śpiewaczkę, a wtedy — po pierwszym pocałunku — zniknie przed nim rzeczywistość, pochłonięta szkarłatnem, palącem zarzewiem uniesień i szału.
Pewnego razu donna Ineza przypomniała kochankowi o zbliżającym się terminie wydania powieści jego przez „Rondę“.
— Ach, tak!... — odpowiedział obojętnym, niedbałym głosem. — Już prędko... za dziesięć, nie — za osiem dni...
Wyciągnął do niej ramiona i zaczął okrywać burzliwemi pocałunkami jej twarz, szyję, piersi. Zwykle odpowiadała wybuchem zmysłów na ich wybuch ze strony kochanka. Teraz spojrzała na niego uważnie i zamyśliła się. Nieprzytomne, błędne oczy Enriko i jego głos zduszony, pozbawiony żywszego brzmienia, niemal tylko szept, w którym nic nie wyczuła, oprócz dzikiej żądzy, zabójczej i oślepiającej — wszystko to, takie wyraźne, pierwotne i do najwyższego napięcia dochodzące, zatrwożyło ją. Ten piękny, roznamiętniony młodzieniec przypomniał jej opisy della Puletty wiosennych misterjów Isztary, gdy oddawano młodzieńców w ręce rozpustnych kapłanek w świątyni Emah... Była to ofiara, skazana na śmierć wśród orgji zmysłów. Troska wyryła jej zmarszczki koło ust, a inne — jeszcze głębsze — przecięły czoło. Oczy spochmurniały nagle i przygasły.
Odrzuciła włosy z czoła i nieznacznym ruchem odsunęła się od mulata.
Usiadła naprzeciwko i, ująwszy ręce jego w swoje gorące, wypieszczone dłonie, szepnęła:
— Przysięgnij na Madonnę, że powiesz mi szczerą prawdę!
— Przysięgam! — odparł leniwie i, dotykając jej dłoni ustami, muskał ją lekkiemi drganiami warg.
— Kochasz mnie, nino?
Znowu to słodkie, upojne, a jakżeż straszne słowo!
Ochłonął i usiadł, patrząc na Inezę wylękłym wzrokiem. Myśli zaczęły wirować mu w głowie. Te trzy słowa jakgdyby zbudziły go nagle, wyrwały z nirwany, w którą zapadł w rozkosznej niemocy. Czy kocha ją? Dios! Kocha tylko małą Lizę, płaczącą nad Don Kiszotem, łkającą też i rozpaczliwie wyciągającą ręce przy ostatniem, takiem smutnem, beznadziejnem pożegnaniu! Kocha jedynie Lizę, o której marzy, jak o promiennym szczycie, gdzie siedzibę ma szczęście i spokój ziszczonych pragnień, czystych, jak strumień wody źródlanej! A Ineza? Piękna, namiętna, porywająca Ineza de Mena, wielka artystka, szalona kochanka, zmienna w nastrojach i żądaniach, jak burzliwa pierś morza...

Gdzieś tam, głęboko w duszy odbywał się dziwny, przerażający proces. Panował w niej chaos od tej chwili, gdy posiadł Inezę. W tym wirującym, skłębionym zgiełku uczuć i przeżyć, blizn nieuświadomionych wrażeń, odłamków pragnień i skrawków myśli, tłoczyło się wszystko bezładnie. Majaczyły na chwilę i znikały niby zjawy błędne i migotliwe, drgające powieki Inezy, kartki jego powieści, łysa czaszka i świdrujące źrenice don Atocha, krucze pukle i zapłakane, bolesne oczy Lizy, surowa, stroskana twarz prefekta, płonące usta kochanki, oszałamiający aromat tuberoz, zielone oczy sowy, z palącą się w niej lampką, i szmaragdowe nefryty; znużenie zmysłów i nagły ich wybuch, a wnet potem — generał Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia; szczyty niedosiężne i on sam, spoglądający na ziemię z wyżyn, jak na nędzne, szare mrowisko... on, czujący na sobie obezwładniający żar pocałunków Inezy.
Wzdrygnął się znowu i uczuł, że ręce jego stały się zimne. Zacisnął je kurczowo i z lękiem spojrzał na kochankę. Siedziała spokojnie. Czekała na odpowiedź.
— Nie... — szepnął i zamknął oczy, jakgdyby w oczekiwaniu ciosu.
— Nie kochasz mnie? — powtórzyła.
— Nie...
— To dobrze! — zawołała napozór radośnie i porwawszy go w objęcia, całowała po oczach, wgryzała mu się w wargi ostremi ząbkami i szeptała namiętnie: — Jakież szczęście, że nie dotarłam do twego serca, mój śliczny chłopaku! Przyniosłoby to nam wiele cierpień i zgryzot. A tak — jest dobrze, nieskończenie dobrze! Wypijmy pełną czarę rozkoszy i uniesień, a gdy na dnie już nic nie pozostanie, złożymy drogocenne, czarodziejskie patery z zielonego nefrytu na ołtarzu Dionizoza i wywołamy z nieznanych tajników wszechświata — boskiego Apollina! Podamy sobie ręce przyjaźnie i odejdziemy od ołtarza z lekkiem westchnieniem i rzewną wdzięcznością dla siebie, odejdziemy w różne strony, ukochany mój!
Enriko zamierzał wypowiedzieć jakieś słowa, pełne zachwytu i wdzięczności bezmiernej, lecz ona zamknęła mu usta pocałunkiem i szepnęła:
— Nie mów nic... nic!.. W takiej chwili słowa tchną zimnym powiewem... nino!
Szaleli, porwani nietylko namiętnością, lecz bezwiednem szczęściem, które było w wolnym, z istoty ich powstałym związku tych dwu rozognionych ciał, potrzebnych sobie wzajemnie i żądnych, gdyż nie miały żadnych więzów, ni o tej godzinie zapomnienia, ni w przyszłości utajonej.
Ni to dwa bolidy, których ręka ślepego przypadku skierowała ku sobie, gdy wolne i nieznane przeszywały bezkres kosmosu, — tak oni byli teraz dla siebie.
Pewnego razu w południe, korzystając z przerwy obiadowej, Enriko przyjechał taksówką do willi na La Prosperidad i, wpadając do buduaru, gdzie donna Ineza właśnie wyśpiewywała gamy, wołał, potrząsając nad głową grubym zeszytem miesięcznika:
— Piosnko moja! Oto — „Ronda“. — Mam ją wreszcie!
Podbiegł do śpiewaczki, chcąc ją, jak zwykle porwać w objęcia, ale raptownie opuścił podniesione ramiona i spojrzał na Inezę zdumionym wzrokiem.
Nigdy nie widział u niej takiego wyrazu na twarzy pobladłej, takich oczu skupionych i warg drżących.
— Co się stało? — zapytał z niepokojem. — Inezo, czy spotkało cię jakie nieszczęście?
Potrząsnęła złocistą głową i odpowiedziała krótko:
— Przeczytałam już „Świt czy zmierzch“?...
— Przeczytałaś — mój skarbie najdroższy?! — zawołał.
Ineza rzuciła się nagle ku niemu i uklękła. Porwała go za ręce i całowała dłonie i każdy palec zosobna, rzucając urywanym głosem:
— Jesteś wielkim pisarzem... nie podejrzewałam tego... Zdobędziesz cały świat... Podbijesz wszystkie serca, bo każde słowo twoje — to łza, każda myśl — żądza czynu w imię miłości. Enriko! Enriko! Będę dumną przez całe życie, że należeliśmy do siebie!
— Co mówisz, Inezo?! — starał się uspokoić ją, czując radość i wzruszenie.
Lecz ona, usadowiwszy go na sofie, stanęła przed nim i z płomieniem w oczach, natchnionym głosem, zaczęła mówić o tem, co wyczytała w powieści mulata. Enriko zdumiewał się coraz bardziej. Donna Ineza wypowiedziała nietylko te myśli, które on wyraził słowami, lecz i te, które przyświecały mu i dawały natchnienie w tej trudnej, pierwszej twórczości.
— Gdybym to ja obmyśliła tytuł dla twojej powieści, nazwałabym ją „Miłość i walka“, Enriko, ponieważ wyczucie miłości bezmiernej płynie z niej, a odpowiada jej, niby echo dalekie i głuche, zapowiedź walki na śmierć i życie... Słyszę już koniec tej cudnej pieśni!
Wiedziona wrodzoną intuicją, dokończyła powieść z taką ścisłością w głównych zarysach, a nawet w najważniejszych szczegółach, że mulat nie mógł powstrzymać okrzyków zdziwienia i zachwytu.
— Rzuciłeś, nino, na plugawe targowisko ludzkie piękną i wzniosłą rzecz! Tłum nie zrozumie, że tkwi w niej groźny cień rewolucji... buntu duszy! Zato ten, kto wyczuje, nazwie cię wielkim talentem! Jestem teraz spokojna o ciebie, amigo! Stary Atocha nie przesadził w niczem, nie rozreklamował ciebie bez powodu. Jego artykuł krytyczny daje należytą ocenę i wyjaśnia wewnętrzne oblicze autora.
Z pamięci cytowała całe ustępy z przedmowy słynnego krytyka.
Mówiła długo, powtarzając pełne zachwytu zdania don Atocha. Miała w pamięci cały artykuł redaktora „Rondy“, wniknęła w każdą myśl jego, rozumiała ukryte znaczenie używanych przez niego zdań, czytała pomiędzy wierszami.
Enriko był wzruszony tak szczerze, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Całował Inezę po rękach i przyciskał ją do piersi, ogarnięty głęboką, gorącą wdzięcznością.
Musiał już wracać do szkoły, więc pożegnał śpiewaczkę, obiecując przyjść po nią, po przedstawieniu w operze, i popędził na wykłady, szczęśliwy i dumny, choć głodny. Chciał wierzyć pochlebnej opinji Atochy, uwierzył bez zastrzeżeń w zachwyt i ocenę Inezy.
W szkole, na ostatnim wykładzie literatury europejskiej spotkała go miła niespodzianka.
Stary profesor, don Rios Rozes, wszedł wcześniej, niż zwykle i bardzo uroczyście, a za nim wkroczył do auli sam dyrektor, były wiceminister kolonji, wskutek czego studenci i profesorowie tytułowali go „ministrem“.
Don Rios wszedł na katedrę, a dyrektor usiadł obok na krześle.
Zapanowała cisza. Nikt nie rozumiał, co ma się stać i poco „minister“ zawitał na wykład.
Profesor wydobył z teki zeszyt „Rondy“ i podniósł go wysoko nad głową.
— Z polecenia ciała profesorskiego składam powinszowania i najlepsze życzenia dalszego powodzenia młodemu, utalentowanemu autorowi, który wyszedł z grona słuchaczów naszej szkoły. Jest nim don Enriko Kastellar!
Dyrektor dał znak i studenci zaczęli klaskać w dłonie i winszować szczęśliwemu koledze. Z pałającemi oczyma i ciemnym rumieńcem na twarzy mulat słuchał pochlebnych słów dyrektora i kolegów, lecz myśl jego odleciała w tej chwili gdzie indziej.
Nie mógłby właściwie określić ani opisać ściśle dokąd.
Musiało to być ciemne i wilgotne, przesiąkłe zapachem morza i smoły wnętrze jakiegoś statku. Leżały tam duże paczki, starannie owinięte w gruby papier, a zawierające zeszyty „Rondy“. Widział te paczki, płynące po południowem morzu, wynoszone na długie molo, okryte zielonemi naciekami wodorostów i skorupą muszli. Następnie — oczami duszy ujrzał pocztę, — mały, brudny, pachnący lakiem i farbą drukarską budynek. Tu duże paczki rozpadały się na kilka drobniejszych. Listonosz, murzyn o jednem oku, przynosi dwie z nich do pałacu i oddaje staremu czauszowi... Boże! „Ronda“, gdzie na okładce bije czerwienią liter napis: — „Świt czy zmierzch?“ — powieść Enriko Kastellara! dostaje się w ręce czarnowłosej dziewczyny o oczach szafirowych! Drżącemi paluszkami rozcina tchnące świeżą farbą stronice, wpija pałające, pełne migotliwych ogni oczy w długie kolumny zdań, pogrąża się w czytaniu; błogi uśmiech błąka się po jej wzruszonej twarzyczce i przechodzi w ciche łkanie... Wzdycha, poruszona cała, raz jeszcze odczytuje historję jego duszy; rozumie, że ona sama — Liza Floridablanca panuje niepodzielnie w tej duszy, którą to Atocha nazwał „harfą stostrunną“!
— Ach, Madonna, dlaczego niema końca i muszę czekać jeszcze cały miesiąc! — szepce i zamyśla się głęboko... o nim, biednym mulacie z kolonji, sławnym pisarzu, człowieku, znanym w całej Hiszpanji i wszędzie, gdzie rozbrzmiewa mowa Cervantesa.
Myśli Enriko odleciały daleko. Patrząc nieprzytomnym wzrokiem, potrząsnął ręce dyrektora, starego don Rozesa i kolegów. Czuł się bardzo szczęśliwym i chciał wyrazić uczucia swoje tym przyjaźnie uśmiechniętym ludziom, gdy raptem uczuł jakiś skurcz w sercu, a zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie — tam i zpowrotem, zaczaił się pod sercem, ciążąc mu i ziębiąc niby kawał lodu.
Nie odezwał się ani słowem Enriko Kastellar. Pochylił tylko głowę i milczał. Przyjęto to za oznakę wzruszenia i dano mu spokój.
W domu znalazł całą paczkę numerów „Rondy“, przysłanych z redakcji miesięcznika, i list w zielonej kopercie. Poznał pismo donny Inezy de Mena.
Donosiła mu, że sprawy osobiste zmuszają ją do opuszczenia Madrytu na tydzień, doradzała, aby się zabrał z całym porywem do nowej powieści i pamiętał o niej — swej wiernej przyjaciółce.
Enriko uczuł smutek i nie mógł znaleźć sobie miejsca.
Wreszcie wyszedł na miasto, zajrzał do Retiro, przeszedł się jego alejami i, powracając, wlókł się przez Prado. Jak zawsze, widział zachwycone i podniecone oczy kobiet, ścigających go wzrokiem, słyszał wykrzykniki zdumienia nad swoją pięknością, zgrabną postacią i płomiennością oczu.
Koło fontanny Cybeli jakiś pan, na widok mulata, zwrócił się do swej towarzyszki i zawołał:
— Patrz! Idzie Enriko Kastellar, autor nowej powieści, którą bardzo chwalą...
Młodzieniec uśmiechnął się nieznacznie. Uczuł zadowolenie, widząc, że staje się osobistością, popularną w stolicy.
— A więc, — pomyślał — idę dotychczas właściwą drogą. Nie mogę się teraz zatrzymać ani na chwilę. Muszę dążyć ciągle naprzód!
Porwała go nieprzeparta chęć pracy. Skinął na dorożkę i kazał się wieźć do domu.
Usiadł przy biurku i zaczął pisać. Była to sobota, mógł więc pracować przez cały wieczór i noc.
Pozbawiony towarzystwa Inezy i wyrwany z nieznanego mu przedtem szału wzburzonych zmysłów, mulat długo walczył z ogarniającym go smutkiem i niejasnem, dokuczliwem, odganiającem myśl pragnieniem pieszczot i zapomnienia. Zmagał się ze sobą przez cały wieczór. Zaczynał pisać, lecz rozleniwiona i znużona dusza jałową była i pozbawioną polotu. Zwracał oczy na krucyfiks, wiszący nad łóżkiem, bojąc się wyszeptać słowa modlitwy ustami, na których jakgdyby płonęły jeszcze niestarte pocałunki kochanki. W pewnej chwili przypomniał sobie o swym dobrym genjuszu — don Miguelu Cervantesie i, zamykając oczy, w skupieniu błagał go o pomoc.
— Uczyń to, Alonso el Bueno, nie dla mnie — niegodnego, lecz dla niej — małej, dobrej Lizy, która płakała nad cierpieniem twej duszy nieukojonej! Dopomóż mi, wielki, promienny mistrzu, jeżeli to, co zamierzam uczynić, potrzebne jest i dobre!
Tak szepcąc, zabrał się do roboty. Czuł jakieś rzeźkie powiewy, niby prądy wartkie napływające mu do duszy. Z radością witał zbawienne dla niego ukojenie i sunące przed jego oczami nowe obrazy, tłumy ludzi nieznanych i korowody wydarzeń.
Przez noc napisał trzy nowe rozdziały „Wolności królewskiej“ powieści o Joze Faruba, potomku królewskiego rodu, marzącym o wolności.
Enriko Kastellar, mimo, że był młody, często kontrolował siebie.
Wkrótce spostrzegł, że mniej już tęskni za Inezą. Czuł się teraz znużonym upojnemi nocami, spędzonemi w nieprzytomnem podnieceniu, w wirze pocałunków i pieszczot, któremi Ineza de Mena doprowadzała go do ekstazy i szaleństwa.
Było w tem coś orgjastycznego, coś z kultu Izydy, coś też z chorobliwych objawów mózgu, zatrutego podsycaną ciągle lubieżnością. Niewyczerpane zasoby temperamentu i zmysłowości, zaczerpniętej z krwi matki, zapożyczonej od wybujałej pod słońcem natury, kipiącej siłą rozrodczą, sprawiały, że mulat nie potrzebował sztucznych podniet, ani ekstazy pijanych menad, co w chwilach opamiętania przerażało go w Inezie. Teraz wszystko to opuściło go i już na trzeci dzień rzadko przypominał ją sobie, porwany losem swego bohatera powieściowego.
Gdy chwilami wstawała przed nim Ineza — fosforyzująca, cała złocista, z włosami rozwiązanemi, jak u pijanej bachantki, przeciągał się leniwie i szeptał z uśmiechem pobłażliwym:
— Szalona... Szalona!...
Znużenie minęło; zmysły w ciągu kilku dni doszły do równowagi. Spały w nim, zaspokojone na długo i nie mające podniety. Być może, że cała ich potęga i burzliwość wylały się teraz w poryw twórczy, w wybujałą fantazję, w pełne ruchu przeżycia bohaterów powieści. To też zrzadka tylko przypominał sobie Inezę, a gdy przymykał oczy, usiłując uświadomić sobie uczucia, żywione dla niej, z łagodną wyrozumiałością i wzruszeniem, przechodzącem w wdzięczność, powtarzał:
— Szalona... Szalona Ineza!
Artystka odezwała się wkrótce. Przysłała mu wiązankę kwiatów i kartkę, krótką i, jak się mulatowi wydało, zawierającą niecierpliwy, namiętny rozkaz:
— Przyjdź dziś po teatrze!
Ucieszył się na myśl, że za kilka godzin ujrzy kochankę, posłyszy jej głos, zobaczy w oczach błyski radosne. Uprzytomnił sobie znowu, że dominującem uczuciem stała się szczera i głęboka przyjaźń jego dla tej pięknej kobiety.
Ineza czekała na niego i spotkała przed domem.
Otoczył ją ramionami z rozczuleniem i radością, lecz spuścizna afrykańskiej krwi odezwała się natychmiast, pomimo jego woli i świadomości. Zgniótł Inezę w uścisku brutalnym niemal, szukał ust jej, szepcąc:
— Skarbie mój! Najcudowniejszy Skarbie! Bogini!
Musnęła oczy jego krótkim pocałunkiem i wyślizgnęła mu się ruchem szybkim i stanowczym.
Patrzał na nią, nic nie rozumiejąc.
— Mój Boże! — zdziwił się. — Cóż to znaczy?
Uśmiechnęła się smutnie i rzekła:
— Opowiedz mi, nino, jak spędziłeś ten tydzień...
Trochę zmieszany i rozżalony na nią spełnił jej żądanie, ponuro patrząc w ziemię.
Pogłaskała go po czole i szepnęła:
— Mądry, bardzo mądry chłopak! Nie obawiam się teraz o ciebie. Wytrwasz!
Przyglądał się jej coraz uważniej i ogarnęło go zdumienie.
Ineza wydała mu się stokroć piękniejsza. Ten sam złoty obłok dokoła twarzy — białej i wyrazistej, te same usta płonące, te same oczy, porywające zmiennością błysków. Zauważył w niej jednak coś zupełnie nowego, czego nie potrafiłby określić. Zmiana nieuchwytna, a wyraźnie odczuta przez Enriko, zmusiła go do czujności i panowania nad sobą.
Rozumiał, że gdyby popuścił teraz wodze niecierpliwości i zbytniej porywczości w swych żądaniach, Ineza, która ceniła w nim zwykle te cechy dzikiej zmysłowości, mogłaby się stać zdolną do czynu nieobliczalnego. Jakiego czynu i w jakim momencie — tego nie wiedział.
Jednak wyczuwał coś nakształt gromadzącej się wokół burzy, a rozpętać jej nie chciał i nie śmiał.
W milczeniu patrzał na śpiewaczkę.
Ineza powoli podniosła oczy na mulata i spytała surowym głosem:
— Dlaczego mnie oszukałeś?
Drgnął, jakgdyby spadł na niego policzek.
— Ja? Oszukałem ciebie? Nigdy! — potrząsnął głową. — Co mówisz?
Wstała i przeszła się po pokoju, szarpiąc chusteczkę.
— Oszukałeś mnie... — szepnęła. — Nie powiedziałeś mi nic, że kochasz tę senoritę...
— Jaką senoritę? — zdziwił się mulat, nie rozumiejąc jeszcze znaczenia wyrzutu Inezy.
— Przez cały ten tydzień myślałam o tobie, Enriko, myślałam ciągle i — zrozumiałam! „Świt czy zmierzch“ — to nie fantazja pisarska — tylko dzieje twojej własnej miłości... Jedynie głęboko kochający człowiek mógł opisać i zrozumieć najdrobniejsze odcienie smutku, miłości i oddania. A tyś mię w to nie wtajemniczył, amigo!
Twarz mulata okryła się rumieńcem, a serce biło mu w piersi ze zdwojoną siłą.
— Kochasz ją? — spytała, podchodząc do niego.
— Kocham... — odparł z cichem westchnieniem.
Usiadła i zasłoniła twarz rękami.
Enriko, nie rozumiejąc nastroju artystki, popełnił straszny błąd. Pochylając się ku niej, rzekł, jakgdyby się usprawiedliwiając:
— Tak! Kocham senoritę Lizę Floridablanca, córkę generała z kolonji. I ona wyznała, że kocha mnie... Ale, cudna moja, to jest zupełnie inna miłość... o, zupełnie! W sercu swojem noszę wspomnienie o Lizie, jak o dalekiem bóstwie, o świetlanej zjawie, jaśniejszej i promienniejszej od słońca! Ona pierwsza, ona dziecko jeszcze, z czarnemi warkoczami, związanemi żółtą kokardą, wskazała mi drogę do zwycięstwa. Wtedy, gdy ty, Inezo...
Przerwała mu i syknęła:
— Ja? Byłam dla ciebie jedną z tych wielu...
— Inezo! Na Madonnę, co mówisz?! Byłaś mi najdroższą przyjaciółką...
Umilkł i patrzał na nią wylękłym wzrokiem. Wpiła w niego przenikliwe i jarzące się oczy. Długo nie odzywała się, a gdy zaczęła mówić, głos jej drżał. Hamowała się jednak i usiłowała nadać słowom swoim odcień serdeczności.
— Najdroższy mój! Wiedz, że nie znajdziesz na świecie kobiety, która, oddając ci się po raz drugi nie marzy w duchu o głębszem dla siebie uczuciu... Jest to przekleństwo, ciążące na nas... Ale nie o tem chciałam mówić z tobą!... Nie to jest przyczyną, dlaczego musimy, zrozum, musimy się rozstać, amigo, rozstać na zawsze!
— Inezo! — żachnął się Enriko, zrywając się z krzesła. — To niemożliwe!
— Tak być musi! — rzekła z naciskiem. — Zrozum, że gdybyś pokochał mnie, co byłoby nieszczęściem dla ciebie, a kłopotem dla mnie, — miłość twoja do senonty Lizy rozpłynęłaby się, jak kawałek srebra wrzuconego do roztopionej stali... Silniejsze druzgocze lub pochłania słabsze. Takie, podobno, prawo ustaliła natura... Tymczasem — ty mnie nie kochasz... Powiedziałeś mi o tem wręcz, z całą szczerością...
— Ucieszyłaś się z tego!... — mruknął mulat.
— Ucieszyłam się, myśląc o tobie wyłącznie! — odpowiedziała smutnym głosem. — Potem, pozostawszy sam, mogłeś pracować spokojnie i dużo. To znaczy, że nie myślałeś o mnie, nie tęskniłeś... Dziś znowu pozostawiłeś mnie poza nawiasem serca i duszy, dałeś mi miejsce wyłącznie w orbicie zmysłowych przeżyć... Jednak one cię pochłaniały, zatruwały ci duszę — spostrzegłam to!... Nie kochając mnie, a zarazem oddając się wraz ze mną szałowi, utraciłbyś miłość dla tego dziewczątka o czarnych warkoczach i żółtej kokardzie, dla tego dziecka, które uczyniło z ciebie wielkiego niemal człowieka... Z rozpaczą szukałbyś potem resztek i odłamków młodzieńczego uczucia, a nie znalazłszy nic, prócz szmatek bez barwy i rysunku, jak te, które wykopują grabarze ze starych mogił, złorzeczyłbyś mi, a może przeklinał nawet...
Mówiąc, zwolna dochodziła do równowagi. Twarz jej stawała się spokojniejsza; łagodny, trochę smutny uśmiech nie znikał z ust.
— Nie chciałabym doczekać się tego, Enriko! O, nie! Nic przyszedłbyś wtedy na Cruciero i nie przyniósłbyś mi kwiatów...
Roześmiała się cicho i rzewnie. Usiadła obok Enriko i otoczyła go ramieniem.
— Mały, biedny nino! — mówiła. — Czeka na ciebie długa i jeszcze bardzo mozolna droga, o, stokroć cięższa, niż dla każdego przeciętnego Hiszpana, który wogóle do niczego nie dąży! Pamiętaj, że masz piękną, lecz zbyt smagłą twarz i oczy, z których urąga białym ludziom rozszalałe słońce czarnego lądu. Jesteś szczęśliwcem, jedynym na miljony, boś znalazł swój ideał, boś w imię jego wzleciał wysoko! Czyżbyś chciał porzucić tę moc swoją i ten pęd naprzód? Czyżbym śmiała doradzać ci to i dla własnych zachcianek popychać cię do zguby? O, nie, nino mio, jestem twoją przyjaciółką na całe życie i trochę... troszeczkę zakochaną w pięknym, utalentowanym Enriko Kastellar, muszę więc ratować go... uczynić tak, aby świt nigdy nie przeszedł w ponury, zimny, tchnący rozpaczą zmierzch beznadziejności... Musimy się rozstać, Enriko... Musimy, nino, póki czas!
Mulat siedział z głową opuszczoną. Czuł ból serdeczny, wstyd, wyrzuty sumienia i ostrą potrzebę wdzięczności, żądającej od niego ofiar i łez.
Zapłakał istotnie, zaciskając sobie gardło, aby nie wyrwały mu się głośne jęki i szloch. Kto wie? Instynktownie zrozumiał, być może, że Ineza przestała być jego kochanką, że w sercu jej, niezgłębionem sercu kobiecem tli się ciepłe, żądne poświęcenia uczucie matki.
Ineza głaskała go po włosach i szeptała:
— Cicho... cicho... Nie mów nic... ani słówka!.. Słuchaj! Wiem, do czego dążysz i przewiduję, jak na tem zaważy twoja miłość... Stanie się ona sztandarem, hasłem zwycięstwa. Nic tak nie dodaje potrzebnych sił, jak miłość!... Chroń ją, jak najdroższy skarb, w imię jej walcz i zdobywaj szczyt po szczycie, a gdy zdobędziesz najwyższy — poczujesz się równy najdumniejszym i najpotężniejszym... Adios!
Długo całowała oczy jego, ściskała głowę, jak matka, ocierała mu łzy, a on tulił się do niej, niby dziecko skrzywdzone, słabe, jak prawdziwy „muchacho pobre“[30], zbłąkany na rozstajach i opuszczony.
Tak siedzieli, przytuleni do siebie i pełni przyjaznych, ciepłych uczuć, rzewnych, jak te złote i koralowe liście, co z lekkim szmerem spadały z drzew, spalonych płomiennem tchnieniem słońca.
Mulat podniósł na Inezę smutne oczy, jeszcze łez pełne i oddania.
Wstali i, kierowani nieznaną, obcą wolą, szli, trzymając się za ręce, ku drzwiom, przebyli werandę i mały ogródek przed domem.
Z cichym łoskotem zamknęła się żelazna furtka, a wtedy namiętny, trwożny i błagalny szept Inezy przeszył ciszę nocną:
— Idź, idź prędko, a nie oglądaj się, nie oglądaj, nino caro!
Enriko posłyszał lekki zgrzyt żwiru na ścieżce, po chwili dobiegł go ledwie uchwytny odgłos stłumionego szlochu...
Z bocznej uliczki wywinął się jakiś podpity drab i wrzasnął:
Diabolo maldito!
Enriko biegł ku miastu.


ROZDZIAŁ XI.

— Idź, idź prędko, a nie oglądaj się, nie oglądaj!...
Słowa Inezy de Mena zapadły mulatowi głęboko w serce.
Szedł przez życie szybko i nie oglądał się. Zrozumiał bowiem, że niebacznie zeszedł na bezdroża. Zatrzymała go wczas szlachetna kochanka i wskazała mu jego szlak — jedyny, prosty, wymagający samotności i skupienia. Poświęciła dla niego swoje uczucie, czy też chociażby kaprys. Bolała ją, widać, ta rozłąka, słyszał przecie, że szlochała, gdy odchodził.
Pielęgnował dla niej w sercu gorącą wdzięczność i szacunek.
Chciał wynagrodzić ją moralnie za tę ofiarę. Pracował, jak wściekły, czytał, a po nocach pisał. Zbladł i schudł, w oczach czuł żar i suchość w ustach. Trawiła go gorączka — wewnętrzny ogień entuzjazmu.
Jednocześnie przyszedł niepokój i napadł go z nową siłą.
Zbliżał się dzień wyjścia w świat drugiego zeszytu „Rondy“.
Koniec jego powieści...
Dzień ten nastąpił wreszcie.
Dyrektor uczelni, przeczytawszy drugą połowę „Świtu czy zmierzchu“, skinął na Enriko i, przechadzając się z nim po korytarzu szkolnym, mówił:
— Mój drogi Kastellar! Jestem zdumiony! Utwór pana zasługuje na najwyższą pochwałę z literackiego punktu widzenia. Nie może być o tem dwóch zdań! Co się tyczy ideologji powieści, wzbudza ona pewne zastrzeżenia. Bohater pana, człowiek o krwi mieszanej, dąży do uznania go przez społeczeństwo białych ludzi, jako całkowicie równouprawnionego. Są to mrzonki, powiedziałbym, niezdrowe i niebezpieczne...
— Dlaczego, panie dyrektorze? — spytał Enriko, zaciskając szczęki.
— Równouprawnionymi są wszyscy inteligentni mulaci, a nawet murzyni...
— Przypuśćmy, że tak jest... — mruknął student.
— Żądanie natomiast, aby biała rasa przyjęła kolorowego człowieka do swej rodziny, jako całkowicie uspołecznionego, wydaje mi się niebezpieczną chimerą. Nikt nie potrafi, naprzykład, wzbudzić w białej kobiecie pragnienia wydania na świat ciemnoskórego dziecka! Nikt nie ośmieli się doradzać arystokracie hiszpańskiemu, aby połączył się węzłami pokrewieństwa z czarnym tubylcem Bantu lub Malinké... — mówił wzburzony dyrektor.
— Dlaczegóż zatem przedstawiciele hiszpańskiej arystokracji chętnie płodzą dzieci z kobietami tychże Bantu i Malinké? — spytał Enriko.
— Mój drogi chłopcze! — zawołał dyrektor. — Są to zjawiska wyłącznie fizjologiczne!
— A miłość białej kobiety do czarnego lub pół-czarnego mężczyzny? — zadał Enriko nowe pytanie i czekał na odpowiedź, mrużąc oczy.
Dyrektor westchnął ciężko i po chwili namysłu odpowiedział:
— Wiem o takich wypadkach... smutnych dla obu stron. Białą kobietę pociąga do czarnego mężczyzny zmysłowość, powiedziałbym, indukcyjna. Gdy przeminie jednak pierwszy poryw... następuje otrzeźwienie i — nieunikniony wstręt...
— Wstręt? — szepnął mulat.
— Tak, amigo, — wstręt! Mówimy przecież szczerze?! Kroniki sądowe notowały przykłady tej dziwnej idiosynkrazji. Dochodzi ona do takiego napięcia, że biała matka częstokroć pozbawia życia dziecię, zewnętrznemi cechami przypominające kolorowego ojca. Zdarza się to nawet w małżeństwach, żyjących w przyjaźni i miłości. Wstręt ten nie zależy od umysłu, ani uczuć, działa podświadomie, jakgdyby wynik systematycznego zażywania trucizny. Jeden z uczonych fizjologów, prof. Zea o’Donnel, wypowiada hipotezę, że sama natura białej rasy broni się w ten sposób przed zwyrodnieniem, bo zważ tylko jedną, nader dziwną okoliczność! O ile pierwsze mieszane pokolenie bywa nieraz bardzo udane, o tyle potomkowie mulatów posiadają najczęściej niewysoki intelekt i nader wadliwą moralność. Powiem więcej, — przejawiają instynkty o wiele nawet niższe, niż te, któremi są obdarzeni ich przodkowie o kolorowej skórze!
— To — straszne! — szepnął Enriko.
— Niezawodnie! W tem się właśnie zawiera tragedja mieszanych małżeństw, amigo mio. Lecz odbiegliśmy nieco od tematu rozmowy! Otóż, powiadam, że żądanie zupełnego równouprawnienia jest rzeczą niebezpieczną. Spowodować ono może głębokie i bolesne rozczarowanie, niezadowolenie, a nawet — nienawiść. Iluż to mulatów i murzynów przerzuciło się przez to do obozów skrajnie lewicowych, a nawet do zbrodniczych związków anarchicznych. Słynny Gajo Bueros, Inozo Kulho, Bartolomeo Vabitad i inni.... którzy zakończyli życie na galerach lub na szubienicy...
— Sławetna nierówność ras! — syknął Enriko i zacisnął pięści. — Doskonała, bardzo dogodna formułka!
Dyrektor spojrzał na niego przenikliwie i potrząsnął głową:
— Nie, drogi mój chłopcze! Nie chodzi tu o nierówność, tylko o niewspółmierność, o fizyczną odrębność, o pewnego rodzaju specyficzny ciężar gatunkowy, o chemizm fizjologiczny! Nie będziesz chyba zaprzeczał, że istnieją one w naturze? Różne, bardzo zbliżone do siebie owady jednego i tego samego rodzaju, naprzykład — mrówek, nigdy nie łączą się ze sobą; ta sama powściągliwość panuje pomiędzy pokrewnemi gatunkami małp, ryb i fok...
Enriko milczał. Posłyszał o zjawiskach, o których nigdy na zimno nie myślał.
Pożegnał dyrektora i postanowił przestudjować tę zawiłą kwestję, stanowiącą poniekąd podłoże jego poglądu na świat i zrozumienia zadania życiowego.
Nie miał jednak chwili wolnej, zaczął się bowiem zgiełkliwy czas, pełen zmiennych wrażeń. Krytycy rozpisywali się o jego powieści. Naogół wyrażali uznanie dla talentu młodego autora, niektórzy dochodzili niemal do zachwytu nad świeżym i porywającym utworem, inni znowu wyrażali wątpliwości, zbliżone do tych, które wypowiedział dyrektor szkoły kolonjalnej.
W prasie wynikła z tego powodu ożywiona polemika, przechodząca w niezwykłą zaciętość. Przerwał ją gwałtownie, przeciął, niby nożem, uwielbiany pisarz, przebywający na wygnaniu, — Blasco Ibanez.
Dając wywiad jakiemuś dziennikarzowi amerykańskiemu, oznajmił:

— W mojej ojczyźnie, która nie rozumie wolnego życia, ani wolnej myśli, bo dźwiga pokornie łańcuchy, nałożone na nią przez monarchję, „niewolnicy“ ośmielają się spierać o powieść mulata Kastellara?! Już te spory, wichrzące się dokoła jego utworu, dowodzą wartości autora. Czytałem „Świt czy zmierzch“ i powiem z całą stanowczością, że jest to najwybitniejsze zjawisko w naszej literaturze. Zjawisko tragiczne, bo przepowiada wstrząsy straszliwe i przelew krwi w imię nowych haseł!

Taka ocena sławnego pisarza niezmiernie podniosła znaczenie Enriko Kastellara w inteligentnych kołach Hiszpanji. Stał się powszechnie znanym i okrył się sławą.
To nakładało na mulata nowy, najcięższy obowiązek. Musiał teraz spełnić przysięgę, daną Lizie. Nie wiedział jednak, jak ma postąpić.
Długo rozważał możliwe wyniki nieuniknionego spotkania z hrabią de l’Alkudia, wreszcie postanowił zasięgnąć rady u ludzi doświadczonych. Przebierał w pamięci wszystkich, aż zatrzymał się na jednym.
Pewnego wieczora wszedł do gabinetu don Jeronimo Atocha.
— Dzień dobry, caballero! — ucieszyła się łysa, żółta czaszka, otoczona obłokiem dymu. — A co? Huczek, huczek biegnie po całej Hiszpanji!... Kastellar, Kastellar i wciąż tylko Kastellar! Sława i w przyszłości — zapewniony majątek, jeżeli... nie wyschnie atrament w kałamarzu... i nie zagaśnie ogień w duszy... Hę? Dios mio! Czy caballero pisze, czy może spoczywa na laurach? Czy mój młody przyjaciel nie ukrywa już czegoś w zanadrzu? Hę?!
— Nic jeszcze nie przyniosłem, ale piszę... Musiałem przerwać pracę, bo don Aguillar żąda szybkiego odrobienia korekty... Zabiera mi to dużo czasu!
— A ile durosów sypnął wydawca? — wtrącił, redaktor.
— Trzy tysiące peset... — odparł Enriko.
— Hm... jak na początek, to nieźle, nieźle! — zamruczał Atocha.
— Panie redaktorze, przyszedłem do pana w pewnej prywatnej i poufnej sprawie — zaczął mulat. — Chcę prosić o radę, bo, doprawdy, nikogo tu nie mam, a do pana czuję zaufanie i prawdziwą wdzięczność...
Don Jeronimo zionął dymem i zrzucił okulary.
— Bardzo chętnie służę, amigo! — pisnął z uprzejmym uśmiechem.
Mulat opowiedział mu o zamierzonem widzeniu się z generałem Kastellarem i o rozmowie, jaką pragnął przeprowadzić ze swoim znienawidzonym ojcem.
Madonna de Sagrada! — strzepnąwszy palcami, wykrzyknął redaktor. — Gotowy temat do nowej powieści! Co będzie, to będzie, ale wykorzystasz to spotkanie dla przyszłego utworu, przyjacielu! Ciężką przewiduję przeprawę z hrabią de l’Alkudia, bo, mówiąc nawiasem, straszny to „burbon“! Ale — skoro się zamachnęło — należy uderzyć, tak mówił Pizarro, a on się na tych rzeczach znał! W czemże mogę dopomóc senorowi?
Enriko opowiedział o swej matce, czarowniku z dżungli za Elaro, o chatce wpobliżu koszar i o tem, jak zbitego do nieprzytomności chłopaka znaleźli „Biali Bracia“ i wychowali go na autora „Świtu czy zmierzchu“. Płonął cały, a piękna, natchniona twarz jego stała się groźna.
Stary krytyk słuchał i patrzał uważnie. Rozumiał, że ważkie przyczyny zmuszają młodzieńca do szalonego czynu i tak bezprzykładnego zuchwalstwa.
Nalał więc świeżej wody do „nargile“, zaciągnął się dymem i spytał:
— A co senorowi przyjdzie z tego, jeżeli będzie miał wypisane na bilecie wizytowym — „Enriko Kastellar hrabia de l’Alkudia“, skoro nie zamierza dochodzić swoich praw majątkowych i uregulowania stosunków rodzinnych?
— Nie chciałbym mówić o tem... — szepnął mulat.
— Ach, przepraszam! — zawołał Atocha. — Rozumiem dyskrecję senora... Z pewnością — zamieszana jest w to kobieta!
Enriko kiwnął głową.
Don Jeronimo zamyślił się. Żółta, łysa czaszka jego poruszała się gwałtownie.
Po długiem milczeniu mruknął:
— Przepraszam, że zapytam... a czy ta kobieta zasługuje na taką ofiarę ze strony pana?
— O, taki — wyrwało się młodzieńcowi. — Ona wskazała mi drogi życia i stała się jego celem!
— Ta-ak! — pisnął Atocha i znowu się zamyślił, wypuszczając kłęby dymu, aż cały pokój zasnuły siwe i niebieskie smugi, kołyszące się w powietrzu.
Bien! — mruknął wreszcie. — Niema innej rady... jeżeli chcę panu dopomóc i ustrzec przed nieprzyjemnością, która może go łatwo spotkać... Tak! Tak! Uzyskam audjencję u generała Kastellara de l’Alkudia i sam pojadę z panem, don Enriko!
Mulat długo ściskał pomarszczone, chude dłonie redaktora i wyszedł od niego znacznie uspokojony.
Cały tydzień oczekiwał Enriko wieści od starego Atocha. W sobotę nie wytrzymał i poszedł do redakcji „Rondy“.
— Dobrze się stało, że pan przyszedł! — powitał go tym wykrzyknikiem redaktor. — Właśnie przed godziną otrzymałem zawiadomienie, że generał Kastellar przyjmie nas jutro prywatnie w swojem mieszkaniu.
— Czy senor mówił, w jakiej sprawie prosimy o audjencję? — zapytał mulat.
— A jakże! — odparł don Jeronimo. — Rozmawiałem z generałem osobiście. Powiedział mi, że bardzo ciekaw jest poznać tak utalentowanego młodego człowieka. Wszystko składa się jak najlepiej! Jutro o 10-ej czekam na senora w redakcji i pojedziemy na Plaza de l’Armeria! Adios, amigo!
Enriko Kastellar przez całą noc chodził po swoim pokoiku. Obmyślił każdy krok, każdy ruch, każde słowo, jakie zamierzał uczynić lub wypowiedzieć jutro przed swoim ojcem.
— Ojciec! Ojciec, który kazał zbić go do nieprzytomności i wyrzucić, jak psa, za parkan dzielnicy wojskowej!
Palący wstyd wyciskał mu łzy, nienawiść, niby dreszcz zimny, wstrząsała nim i kurczyła mu twarz, aż ponuro rozbłysnął na niej straszliwy uśmiech, odsłaniający białe, ostre zęby. Gdyby Enriko mógł przyjrzeć się sobie w lustrze, ujrzałby upiorną maskę nieistniejącego potwora — mieszańca pantery, węża i człowieka — legendowego „szaabat“, zrodzonego w wyobraźni murzyńskiej.
Na szczęście przyszło opamiętanie, bo zrozumiał, że wzburzone uczucia nie będą dobrymi doradcami w ciężkiej rozmowie z don Dominikiem Kastellar hr. de l’Alkudia. Czuł, że musi skupić wszystkie siły, wtłoczyć gdzieś na dno serca nienawiść i krzywdy swoje, zwolnić umysł od wszelkich uczuć drażniących; zamiast serca, w którem kipiała krew burzliwa, mieć w piersi kawał lodu, a w mózgu — spokój i myśl sprawną, niby zahartowana sprężyna stalowa. Borykał się ze sobą, zwalczał i ulegał, wpadał w rozpacz, to znów powtarzał, że opanuje wszystkie uczucia i nie uczyni fałszywego kroku, nie wypowie żadnego niepotrzebnego zdania.
Rano przyjrzał się sobie w lustrze. Był blady, w oczach miał ponure błyski, lecz siłą woli stłumił je i zgasił. Od tej chwili twarz mu skamieniała i zachowała niewzruszony spokój.
Nie pamiętał, jak dojechał do redakcji i jak wyruszył dalej razem z don Atocha. Nic nie mówiąc przez całą drogę, oprzytomniał dopiero przy wysiadaniu z taksówki. Zatrzymali się na pierwszem piętrze szerokich, marmurowych schodów, okrytych czerwonym chodnikiem. Drgnął, gdy wzrok jego padł na mosiężną tabliczkę.
— Generał pierwszej dywizji gwardji, D. Kastellar hrabia de l’Alkudia.
W jednej chwili opanował nerwy, wyprostował się i wciągnął całą piersią powietrze. Czuł się zupełnie spokojnym i przygotowanym na wszystko. Nacisnął bez wahania guzik dzwonka.
Weszli do poczekalni i oddali bilety swoje ordynansowi.
— Ekscelencja prosi panów! — oznajmił po chwili żołnierz, stojący przy drzwiach.
Enriko liczył każdy krok.
Gdy postawił piętnasty, uchyliły się przed nim wysokie, rzeźbione drzwi i wszedł za redaktorem do półciemnego gabinetu.
Z poza ogromnego biurka podniósł się majestatyczny generał o szczeciniastej, krótko przystrzyżonej, siwiejącej czuprynie i czerwonej, dumnej twarzy.
Caballeros! — rzekł, lekko pochylając głowę i wskazując na fotele. — Proszę siadać!
Don Jeronimo chrząknął i, poszperawszy w zanadrzu surduta, wyciągnął dwa zeszyty „Rondy“.
— Ekscelencjo! — pisnął. — Ten młody człowiek, zapowiadający się tak świetnie, jako literat, napisał niepospolitej wartości powieść, którą nader wybredna i wymagająca „Ronda“ umieściła przed innemi utworami, posiadanemi w tece redakcyjnej. Mam zaszczyt sprezentować ekscelencji utwór młodego pisarza i polecić go...
„Świt czy zmierzch?“ — przerwał mu generał. — Czytałem! Istotnie bardzo piękna powieść, bardzo... Cieszę się, że mam sposobność poznać autora i powinszować mu szczerze... a panu redaktorowi podziękować za tak miłą okazję.
Wstał i, dzwoniąc ostrogami, zbliżył się do gości, aby potrząsnąć im ręce.
Zakrawało to na wyczerpanie audjencji, lecz don Atocha nie dał za wygraną i rzekł:
— Młody człowiek, którym się interesuje cała prasa i, mogę twierdzić bez przesady, — cała Hiszpanja, prosił za mojem pośrednictwem o posłuchanie u ekscelencji w sprawie poufnej i osobistej, w którą jednak wtajemniczył mnie, jako swego przyjaciela i człowieka doświadczonego...
— Ach, tak? — zniżając głos, powiedział generał. — Słucham, caballero, panie... panie...
Mulat w jednej chwili zapomniał o wszystkiem, o czem myślał przez noc, i rzucił natychmiast:
— Nazywam się Enriko Kastellar i jestem synem ekscelencji!
Generał patrzał na niego badawczo i wzrokiem ogarniał całą postać młodzieńca — wyprostowanego, z głową dumnie podniesioną. Don Dominiko Kastellar ani drgnął. Stał i milczał.
— Jestem Enriko Kastellar — syn hrabiego de l’Alkudia i murzynki Beliry. Mieszkała ona w trzcinowej chacie nad Elaro, a ekscelencja, w randze kapitana... odwiedzał ją... — ciągnął mulat. — Ekscelencja zezwolił „Białym Braciom“ na wpisanie do mojej metryki pierwszej części swego nazwiska, jako... ojca chrzestnego.
Zapanowało milczenie. Don Jeronimo Atocha raz po raz ruszał grubemi wargami i potrząsał łysą czaszką. Generał milczał, wpatrując się w skamieniałą twarz mulata.
Okrążył biurko i usiadł.
— Chłopcze... — odezwał się zniżonym głosem. — Chłopcze, musiałeś przecież podpisać zobowiązanie, że nie będziesz dochodził swoich praw...
— Majątkowych i rodzinnych — dokończył Enriko. — Podpisałem i nie zamierzam domagać się pieniędzy, jak również wprowadzenia mnie do rodziny hrabiów de l’Alkudia, jako jednego z jej członków. Przyszedłem tu przemówić do sumienia ekscelencji, ja — syn jego, człowiek, którego nazywają „cętkowanym bękartem“, który był pogardzany i poniżany przez byle kogo, dlatego jedynie, że ma ciemną skórę i że nikt nie wie, kto jest jego ojcem! Niczego nie żądam, lecz błagam o uznanie mnie za prawego syna...
— To niemożliwe! — żachnął się generał. — Jestem żonaty, mam dzieci...
Don Atocha poruszył się żywo i pisnął:
— Jedno z nich stoi tu przed nami...
Generał westchnął ciężko i zacisnął ręce.
— Tak... ale to już przyjęte w kolonjach... gdzie każdy urzędnik czy żołnierz pozostawia po sobie potomstwo... Nie przeczę, że jest to bezprawie, lecz bezprawie — sankcjonowane przez milczące prawo...
— Przepraszam, ekscelencjo! — wtrącił Atocha. — Takie prawo nie istnieje. Sankcja istnieje, ale jest to obyczaj, który przyjęto z powodu ciemnoty czarnych kobiet, nie umiejących i nie mających odwagi upominać się o swoje krzywdy i dochodzić swoich praw. W Hiszpanji, jak twierdzi mój przyjaciel, słynny adwokat (ekscelencja musi go znać!) — don Bernardino Montemolina, niema dwóch kodeksów cywilnych, lecz jeden...
Don Dominiko Kastellar milczał, namyślając się, wreszcie spytał:
Bien? Czego więc żądasz, chłopcze?
— Błagam o usynowienie mnie i nadanie mi pełnego nazwiska — Kastellar hrabia de l’Alkudia — odparł Enriko. — Od tego wkrótce zależeć będzie mój los...
— Ależ podpisałeś dokument zrzeczenia się... — wyrwało się generałowi.
— Tak! Zrzekłem się w swojem imieniu, lecz nie w imieniu mego ojca, który może mieć własny na to pogląd, poczucie honoru i sumienie chrześcijanina! — natychmiast odpowiedział mulat.
— Zresztą, — dodał don Jeronimo — nie każdy bękart rodzi się świetnym pisarzem, stanowiącym chlubę kraju, ekscelencjo...
Znowu zapanowało milczenie, ale wszyscy wyczuli nagle, że coś się załamało, zapadły jakieś niewypowiedziane postanowienia, że wzbierająca burza przeminęła bez śladu.
— To trzeba obmyśleć dokładnie... — szepnął generał. — Mamy czas...
— A może mógłbym poprosić mego przyjaciela, Bernardino Montemolina, który zna podobne sprawy, aby pokonferował z ekscelencją? — piszczącym głosem spytał don Jeronimo i pochylił nad biurkiem łysą czaszkę, świecącą, jak kula bilardowa.
— Nie! — odpowiedział generał. — Dziękuję! Obmyślę sam i powiadomię panów... Senor Enriko, o ile wiem, jest studentem szkoły kolonjalnej?
— Tak jest! — odparli obaj.
— W takim razie wkrótce się porozumiemy — rzekł don Dominiko, wstając.
Pożegnawszy generała, wyszli.
Gdy taksówka skręciła na Calle Mayor, don Atocha zwrócił ku młodemu człowiekowi pomarszczoną, żółtą twarz i, mrużąc oczy, roześmiał się:
— A to dopiero przycisnęliśmy węgorzowi ogon!
— Jakże się panu odwdzięczę?! — zawołał Enriko.
— Tem, że nie napiszesz, amigo, żadnej podłej książki! — odparł starzec ze śmiechem.
Generał Kastellar nie zmusił mulata do zbyt długiego oczekiwania.
Przysłał po niego samochód i przyjął Enriko w kancelarji.
— Nie mogę spełnić prośby twojej, chłopcze, bez poprzedniego przygotowania rodziny — zaczął spokojnym i łagodnym głosem. — Mógłbym mieć z tego powodu grube nieprzyjemności. Rozumiesz — podejrzenia, skargi, skandal?... Lepiej zrobić to pomału, pocichu... Obmyśliłem taki plan...
Posunął krzesło bliżej i ciągnął dalej:
— Nie wątpię, że nie kwapisz się z otrzymaniem posady drobnego urzędnika w kolonjach?
Enriko potrząsnął głową.
— Tak też myślałem! — ucieszył się generał. — A więc zrobimy tak! Porzucisz szkołę, bo nic, oprócz nędznego życia, dać ci ona nie może, i wstąpisz do szkoły wojennej w Toledo. Ukończysz ją przy mojem poparciu i za rok dostaniesz awans oficerski. Z oficerem, który podczas ciągłych zamieszek w kraju i w kolonjach może się odznaczyć, łatwiej mi pójdzie. Rozumiesz: pisarz i odważny oficer — to będzie miało taki urok, że rodzina nie będzie protestowała, jeżeli swemu... chrzestniakowi dodam drugą połowę swego nazwiska na znak uznania?... Przeprowadzę to przez kancelarję jego królewskiej mości... Zgadzasz się na ten plan?
— Dziękuję ekscelencji! — zawołał Enriko.
— Bardzo się cieszę! — uśmiechnął się generał, kładąc rękę na ramieniu mulata.
Pomyślawszy chwilę, chrząknął i zapytał:
— Co wiesz o matce... Miała na imię — Belira?
— Od chwili, gdy „Biali Bracia“ znaleźli mnie nieprzytomnego wpobliżu koszar, nigdy jej więcej nie widziałem, ekscelencjo... — szepnął Enriko, zaciskając zęby. — Przychodziłem na brzeg Elaro, ale po naszej chatce śladu nawet nie pozostało...
Don Dominiko spuścił oczy i milczał.
Westchnąwszy, rzekł po chwili:
— Idź teraz, chłopcze! Wkrótce zarządzę wszystko, o czem się mówiło...
Do gabinetu wszedł adjutant.
Hrabia doprowadził młodego mulata do drzwi i, ściskając go za rękę, rzekł głośno i przesadnie uprzejmie:
— Proszę w zupełności liczyć na mnie, caballero!
— To ten słynny teraz pisarz. Jest moim chrzestnym synem; ojciec jego był oficerem w moim bataljonie — mówił po wyjściu Enriko do adjutanta. — Dzielny i utalentowany chłopak! Chciałbym mu dopomóc w życiu. Mam o nim najlepsze referencje... Czytał pan jego „Świt czy zmierzch?“.


ROZDZIAŁ XII.

Pewnej niedzieli, nad wysokim, skalistym brzegiem Tagu, w dzielnicy, zaczynającej się tuż za mostem San Martin, wolnym krokiem szło dwoje ludzi, w milczeniu i zachwycie przyglądających się krajobrazowi. Ciemnozielona rzeka wartkim potokiem pieniła się, ściśnięta pośród zwisających, spękanych skał, które urywały się nagle na przeciwległym brzegu i odsłaniały piękny widok na zielono-złocistą równinę, na wioskę o czerwonych dachach i strzelistej dzwonnicy kościoła, na ciemne plamy sadów i wężową linję szosy.
Na lewo, tuż-tuż ponad Tagiem zwisały oparte na słupach tarasy, oszklone lub osłonięte żaluzjami i firankami. Należały one do małych, starych domków, o zczerniałych drzwiach cedrowych, ozdobionych kutemi sztabami i łbami potężnych, cyzelowanych gwoździ żelaznych i mosiężnych; w wąskich oknach widniały misternie powyginane kraty, nad wejściem tam i sam przechował się jeszcze napis arabski: La Illah Illa, Allah, Allah Akbar i sztywna dłoń córy Mahometa — Fathmy. Z poza żaluzyj wyglądały i natychmiast się kryły kobiety — czasem stare, brzydkie i pomarszczone, częściej — młode i tryskające życiem, o oczach marzących, ciemnych, dziwnie zamglonych, o wargach grubych, o skórze, jakgdyby tonącej w zmierzchu i rozświetlanej bielą zębów. Leniwym ruchem uchylały rąbek trzcinowych lub płóciennych firanek i bacznie, pytająco zatrzymywały wzrok na przechodniach.
Na wąskie pasmo nadbrzeża, zacienionego rozłożystemi kasztanami, wybiegały kręte uliczki, zygzakowato załamane, pokrzyżowane, pnące się ku górzystemu ośrodkowi miasta.
Jeden z przechadzających się — wysoki, chudy mnich franciszkański, o twarzy prawie czarnej, pooranej ospą, o włosach kędzierzawych, roześmiał się cicho i zawołał:
— Nie mogę wyjść z podziwu, zwiedzając Toledo! Spójrz-no, bracie, na te domki! Pozostawili je po sobie Arabowie. Spotkałem ślady ich na całem południu Hiszpanji — w Grenadzie, Sewilli, Kordobie, gdzie panowali potężni i okrutni kalifowie... Wieki minione nie zatarły tych śladów!
— O! Nietylko w tem jednem przechowało się tu wspomnienie o Maurach! — odparł drugi — zgrabny, wiotki mulat w mundurze wychowanka szkoły wojennej. — Niech brat Pablo przyjrzy się toledankom. Wszak są to arabki, z typu i z obyczajów nawpół haremowych.
— Zapewne! — potwierdził mnich. — Teofil Gautier napisał gdzieś, że Toledo — to „coś z klasztoru, więzienia, twierdzy, a coś z haremu“.
Umilkli i szli dalej. Przechodzące kobiety, błyskając oczami, oglądały się za nimi i bez powodu wzdychały. Niektóre podbiegały do zakonnika, prosząc o błogosławieństwo, lecz jednocześnie ostrym i pożądliwym wzrokiem wpatrując się w piękną twarz mulata w wojskowym mundurze.
— Jeden z moich znajomych, człowiek mądry, chociaż nieco cyniczny, wypowiedział mi pewnego razu ciekawą myśl... — rzekł nagle młody mulat i, spojrzawszy na brata Pablo, ciągnął dalej. — W Hiszpanji utrzymuje się pogardliwy stosunek do ludzi o mieszanej krwi...
— A tak! — zgodził się mnich. — Daje się to odczuć nawet w życiu klasztornem. Mulat lub murzyn — zakonnik nie może zajmować odpowiedzialnego stanowiska i zostać, naprzykład, przeorem. Takiego wypadku nie było jeszcze dotąd!
— O tem nie wiedziałem! — zawołał rozdrażnionym głosem wojskowy. — Jeżeli zjawisko to w świeckiem życiu przeczy poczuciu sprawiedliwości, to dla zgromadzeń duchownych staje się wprost obrazą nauki chrześcijańskiej!...
— Mój drogi Enriko! — odparł spokojnym głosem mnich. — Nie złorzecz i nie oburzaj się, gdyż nie znasz wyroków bożych. Chociaż jesteś słynnym pisarzem i nosisz głośne nazwisko Kastellar, nie waż się rozsądzać spraw boskiego przeznaczenia!
— A ty, bracie Pablo, czy znasz wyroki Nieba? — zapytał szyderczo Enriko Kastellar.
— I tak, i nie! Mówię wyłącznie o tym wypadku — odpowiedział franciszkanin. — Bóg chce, aby istnieli ciemiężcy i uciemiężeni, potężni i poniżeni. Ofiarami muszą być ludzie o kolorowej skórze, bo inni się nie dadzą... Jaki jest cel takiego przeznaczenia naszego — nie wiem!
— Jesteś niewolnikiem! — oburzył się Enriko. — Przeczytaj historję nowych czasów! Cała ludzkość marzy o wolności, równości i braterstwie...
— Ha! Marzyć można o skrzydłach i zamkach — olbrzymich, jak wasz Alkazar, a zbudowanych na lodzie — uśmiechnął się brat Pablo. — Ludzkość marzy, lecz nic nie czyni dla urzeczywistnienia marzeń. Przeciwnie! Każdy naród dąży do potęgi i bogactwa, aby przygnębić i podbić sąsiadów... Wierzaj mi, że nam — mulatom lepiej jest z tem poniżeniem, bo nikt już przynajmniej nie ostrzy na nas kłów! Pismo Święte poucza, że „Ostatni będą pierwszymi“. Nie wiem, czy stosuje się to do nas, czarnych i półczarnych ludzi, lecz, bądź co bądź, nadzieja istnieje...
Do franciszkanina podbiegła młoda dziewczyna — śniada, prawie bronzowa, o oczach bezmyślnie namiętnych. Pochylając się i całując go w rękaw habitu, zerknęła ku młodzieńcowi i szepnęła:
— Dziś wieczorem nad Tagiem koło Perilli... w grocie... czekać będę na caballero... O, piękny caballero!
Enriko nic nie odpowiedział. Dopiero po długiem milczeniu, gdy dziewczyna zniknęła na zakręcie uliczki Vachora, mówić zaczął:
— Czytałem, że kalifowie Omajadzi ubiegali się o białe żony. Niektórzy ich wasalowie hiszpańscy zmuszeni byli oddawać Maurom swoje córki. Uważali je potem za umarłe i opłakiwali, lecz, gdy one powracały z haremów i rodziły mieszańców, ojcowie i bracia ich godzili się z tem, i oto — mamy toledanki, senory z Sevilli i Grenady o czarnych oczach arabskich i przygrubych, ciemnych wargach sudańskich. Nikt nie pogardza niemi i nikt nie waży się poniżać ich za krew mieszaną. Hiszpanja nie zapomniała ciężkiej ręki arabskich władców. My zato jesteśmy niżsi, godniejsi pogardy, bo nas można kopnąć bezkarnie, jak psy tchórzliwe i bezpańskie!
— No, ty, amigo, nie możesz się zbytnio uskarżać! — zaprzeczył franciszkanin. — Wiem, przecież, że jesteś oczkiem w głowie generała — naczelnika szkoły, a i ta głupiutka senorita przed chwilą... Cha-cha-cha!
— Ach! — machnąwszy niedbale ręką i pogardliwie wydymając usta, odparł Enriko. — Swoją wyjątkową sytuację w szkole zawdzięczam memu „tajnemu“ ojcu — jeszcze ważniejszemu generałowi, który broni osoby króla przed zamachowcami...
— Ja ci powiadam, że, pochodząc od niegodziwego Chama, zasłużyliśmy na życie w poniżeniu — mówił brat Pablo, a w głosie jego było tyleż rezygnacji i pokory, ile drażniącej ironji.
— Podjudzasz mnie, mnichu! — mruknął mulat. — Ja nie znam twojej pokory i będę walczył o równość i braterstwo!
— Biedaku! — syknął zakonnik. — Poddaj się: zdław krzyk serca i milcz... milcz!
Enriko spojrzał na niego ze zdziwieniem... Brat Pablo zacisnął wargi i nie odzywał się więcej.
Doszli do mostu d’Alcantara, powrócili i uścisnęli sobie ręce na Plaza de Doce Cantos.
Mulat szybkim krokiem, salutując spotykanym oficerom, zbliżał się do potwornego i ponurego gmachu prostokątnego. Nad budową i ozdobą jego pracowali Herrera, Covarrubias i Villapando. Na lewo widniała wieża wspaniałej katedry toledańskiej, przepełnionej, bezcennemi zabytkami sztuki, przed któremi młody wychowaniec szkoły wojennej lubił spędzać długie godziny.
Już zmierzał ku bramie, gdzie w tej chwili zmieniała się warta, gdy nagle stanowczym ruchem skręcił nabok i szybko się oddalił.
Mruczał do siebie:
— Ten mnich drażni mnie!.. Nie wierzę w jego pokorę, a jednocześnie nie mogę wyczuć prawdziwych myśli jego...
Ulica Cuesta del Alcazar zbiegała nadół. Klucząc bezwiednie, doszedł do placyku Zocodaver i stanął przed piętrowym domkiem, ozdobionym wieżyczką z zegarem, biustem mężczyzny w staroświeckim stroju i tablicą, na której widniał złocony napis: „Meson del Sevillano“. Tu mieszkał niegdyś nieśmiertelny twórca Don Kiszota.
Enriko wszedł na małe „patio“ — podwórko, otoczone werandami, ocienione starem, rozłożystem drzewem i szpalerami wina.
Znał ten domek swego mistrza i opiekuna. Sto razy oglądał tu każdy sprzęt, przechowywany w małych, słonecznych izdebkach, o niskich pułapach i wąskich okienkach. Teraz nie wchodził do wnętrza. Usiadł na ławce i, patrząc na opasłego pająka, splatającego sieć wśród koralowych liści wina, zamyślił się głęboko.
W tem miejscu ogarniała go zawsze tęsknota niewytłumaczona.
Czuł się bardzo smutnym, może dlatego, że duch Cervantesa nie nawiedzał go tu. Był mu znacznie bliższy w małym pokoiku studenckim na Calle de la Luna, gdzie za ścianą bez przerwy mruczała do siebie gderliwa donna Marja.
W Toledo natomiast ani razu nie odczuł obecności „Alonso Dobrego“.
Coprawda, genjalny pisarz nie miał już poco przychodzić do niego, wychowanka szkoły wojennej. Enriko oddawna już porzucił pracę nad nową powieścią. Brakowało mu wolnego czasu. Za wstawiennictwem don Dominika Kastellar, pozwolono mu przejść w ciągu roku dwa kursy szkoły, aby jak najrychlej dostał patent oficerski. Taka forsowna praca wymagała dużego wysiłku, co pochłaniało mu prawie cały dzień. Ćwiczenia wojskowe na placu nużyły go i zabierały mu resztę czasu.
Przez te sześć miesięcy, spędzonych w Toledo, nie wpisał ani jednego wiersza do zeszytu z rozpoczętą powieścią, której napróżno wyglądał stary don Jeronimo Atocha.
Siedząc na „patio“ domku mistrza, Enriko porał się z gorzkiemi myślami.
Chwilami wydawało mu się, że popełnił błąd nie do naprawienia, a przekreślający całe jego życie. Obecnie istniał z procentów szybko zdobytej, a już przemijającej sławy. „Świt czy zmierzch?“ w wydaniu książkowem cieszył się powodzeniem, więc nazwisko autora nie schodziło z łamów pism. Oczekiwano od niego nowego utworu, a tymczasem Enriko Kastellar studjował strategję, balistykę, chemję, maszerował pod dźwięki orkiestry wojskowej, tkwił na warcie, strzelał do drewnianych figur, na pamięć kuł wszystkie daty i imiona z historji wojen hiszpańskich i nad program — uczęszczał na kursy lotnicze.
Przypomniał sobie dzień opuszczenia szkoły kolonjalnej.
Koledzy, ze źle ukrytą radością powitali jego decyzję zmiany zawodu, cieszyli się, że schodzi im z drogi najzdolniejszy konkurent. Profesorowie kiwali głowami i zdumiewali się, a „minister“ wprost powiedział, że Enriko popełnia szaleństwo, za które drogo zapłaci. Don Atocha, dowiedziawszy się o zamiarze wyjazdu do Toledo, zerwał się z fotela redakcyjnego i niemal z pięściami rzucił się na młodego mulata.
— Za miskę soczewicy marnej oddajesz świetną karjerę pisarza?! — piszczał ze zgrozą. — Pociągnęły ciebie, niby srokę, błyskotki, cały ten blichtr wojskowy: lampasy, szlify, akselbanty, guziczki, pętelki. Tfu! Za błazeństwo oddać natchnienie, talent? Nie spodziewałem się tego po tobie, Enriko Kastellar!
Mówił to z takiem oburzeniem, że aż spociła mu się żółta czaszka i zaszkliły się łzami oczy.
Enriko przypomniał sobie radę donny Inezy de Mena, aby nie zbaczać z „drogi bogów“, gdyż zdolność do natchnienia i wzlotów czynią człowieka posiadaczem nieba.
Zgadzał się z tem wszystkiem, lecz mimo to nie usłuchał przyjaciół, porzucił drogę, zdobytą przez siebie, i wstąpił na inną — jakżeż odmienną i obcą mu!
— A wszakże pójdę nią i muszę dojść wreszcie do celu! — szepnął przez zaciśnięte zęby.
— Do jakiego celu? — syknęło gdzieś głęboko w mózgu urągliwe pytanie.
Nie znalazł narazie odpowiedzi. Miał bowiem dwa cele, stopione w jeden, ogromny, buchający ogniem i ze szczytu zaobłocznego wołający go ku sobie.
Ogień ten, coprawda, znacznie przygasnął i coraz słabiej go podniecał. Nastąpiła w nim bowiem gwałtowna zmiana po pewnym wypadku, o którym starał się nie myśleć, chociaż czuł zadaną sobie ranę i stracił zdolność do wesołości i wybuchów młodzieńczej nadziei. Świt przeminął tak straszliwie szybko, południa — promiennego, życiodajnego południa — nie zaznał wcale i oto — nastąpił zmierzch.
Zdarzyło się to przed pół rokiem, gdy został przyjęty do oficerskiej szkoły toledańskiej.
Napisał wtedy list do Lizy. Nie kryjąc się już bynajmniej, opisał jej swoją wizytę u ojca, jego plan i swoje nadzieje, o nic jednak nie prosząc i ani słówkiem nie wspominając o swej miłości (bo przecież czytała jego powieść!), i skierował list na ręce senority Lizy Floridablanca, do pałacu gubernatorskiego. Z biciem serca i niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi, lecz mijał już szósty miesiąc, wiadomość od Lizy nie nadchodziła. Oddawna zrozumiał, że nadzieja jego była płonną. Pogodził się z tem, lecz trapiła go w dzień i w nocy myśl, dlaczego tak się stało? Czyżby jego list nie doszedł? Może gubernator przyłapał go i zniszczył? A może?... Enriko ściskał sobie głowę gorącemi dłońmi i syczał z bólu i rozpaczy, bo dręczyło go podejrzenie, że Liza sama nie chciała odpisać przyjacielowi z lat dziecinnych.
Dopuścił się nawet szyderstwa, bo jątrzył swoją ranę, szepcąc:
— Cóż z tego, że senorita płakała na twojej piersi, mulacie, że zaglądała w twoje oczy murzyńskie, że całowała ciebie, cętkowany bękarcie?! Cóż z tego, głupcze?! Przecież ani na piersi jej, ani w szafirowych oczach, ani na ustach nie pozostawiłeś czarnych śladów?! Nikt nie wie, że córka granda hiszpańskiego ma hańbiącą plamę na „honorze“, zniżywszy się do ciebie, „człowieku w paski i kratki!“
W takich chwilach zaciskał sobie gardło i usta, aby nie złorzeczyć, nie bluźnić, nie wyć...
Wielki, promienny cel przygasł i rozpadł się na dwie połowy, jak pień niebotycznego drzewa, rozszczepiony ciosem piorunu. Pozostał jedynie zamiar stać się równym społeczeństwu, pogardzającemu kolorową skórą i ukrytą pod nią istotą „bliźniego“, którego Chrystus kazał „miłować, jak siebie samego“.
Cel ten stracił dla mulata cały swój urok, zachował tylko znaczenie dowodu wytrwałości w dokonaniu postanowienia.
Rozgoryczenie zatruwało mu życie. Nie ufał nikomu, nikogo nie lubił i nie obdarzał przyjaźnią ani szczerością. Stał się skryty, milczący i obraźliwy nadmiernie.
W szkole wybił się odrazu, jak zawsze, na pierwsze miejsce. Stał się dumą i chlubą szkoły. Pokazywano go na ulicy, podziwiano jego wybitne zdolności i niezrównaną siłę pamięci. Mogło to być szczere uznanie, lecz Enriko uśmiechał się złośliwie i myślał, że dzieje się to z innych powodów. Wpływowy w sferach dworskich generał Kastellar de l’Alkudia w razie potrzeby potrafiłby upomnieć się o swego „chrzestnego syna“, a nawet zaszkodzić naczelnikowi szkoły, każdemu z profesorów i wychowanków. Don Dominiko, tak nagle zmieniający swój stosunek do syna murzynki z nad Elaro, uczynił to nie z pobudek poruszonego sumienia, lecz przerażony możliwością skandalu, sławą swego bękarta i wyczuwaną w grzecznych pytaniach starego Atocha pogróżką.
— Dusza usiadła na ramieniu bohaterskiego generała — stąd cała ta uprzejmość, łaskawa protekcja, słówka zdawkowo-serdeczne, obłudne westchnienia! — myślał Enriko z pogardą.
Tak długo i głęboko nienawidził kapitana Kastellara, spędzającego noce w trzcinowej chatce nad mętną rzeczułką w dalekiej kolonji afrykańskiej, tak straszliwie pogardzał czerwonym, brutalnym kapitanem Kastellarem, który potrafił poniżyć się aż do pobicia swego małego, ciemnoskórego syna, że nie miał już ani odrobiny cieplejszego uczucia, a nawet wdzięczności dla wspaniałego, potężnego generała gwardji królewskiej. Jad nienawiści zatruwał i toczył serce mulata.
Enriko wstał i, nie oglądając się na siedzibę Cervantesa, gdzie, być może, mistrz dumał niegdyś nad losem zbłąkanego w labiryncie życiowym Alonso el Bueno, wyszedł na plac.
Błąkał się długo po wąskich, krętych uliczkach, zajrzał do ciemnej, niby szczelina skalna, Calle San Juan de Dios i zatrzymał się tu, uderzony rażącym kontrastem. W końcu mrocznego zaułka bił w oczy oświetlony słońcem biały domek del Greco, tajemniczego malarza, alchemika, i czarodzieja. Enriko znalazł się wkrótce koło Puerta de Visagra, ominął dzielnicę szpitalną i ujrzał małą świątynię ze starożytną absydą i z grubo wyciosaną statuą świętej, z mosiężnym wieńcem nad głową.
Nigdy tu nie był jeszcze.
Wszedł do ciemnej nawy kościelnej. Staruchy śpiewały pieśni pobożne. Organista stroił organy. Kościelny — kulawy staruszek zamiatał posadzkę.
Nagle ktoś dotknął ramienia mulata. Obejrzał się. Stał przy nim brat Pablo. Na ospowatej twarzy błyskały czarne, przenikliwe oczy, usta drgały zlekka, jakgdyby wstrzymując uśmiech grzeszny w miejscu poświęconem.
— Dobrze, żeś przyszedł tu, amigo! — szepnął. — W tych murach podwakroć stał się niegdyś cud. Święta Leokadja, męczennica, zjawiła się tu przed św. Ildefonsem, królem i jego otoczeniem... A teraz przejdźmy dalej...
Doszli do wielkiego ołtarza i uklękli.
Enriko ujrzał krucyfiks, z dużą figurą Chrystusa. Rzeźba z pomalowanego drzewa wyrażała wielkie cierpienie i nędzę ostatnich chwil zgonu.
Dziwne wrażenie wywierała postać Ukrzyżowanego. Wyczerpane, znękane męką ciało bezwładnie zwisało z czarnego krzyża, zmurszałego, stoczonego przez robaki. Zastygła z bólu twarz Zbawiciela, ze spadającemi na czoło czarnemi, gęstemi włosami ludzkiemi, połyskującemi żywym blaskiem, pochyloną była ku ziemi. Wyraziste, chociaż gasnące już oczy patrzyły z pod opuszczonych, nabrzmiałych powiek na kogoś niewidzialnego, a prawa ręka, oderwana od krzyża, ciągnęła się ku niemu ruchem rozpaczliwego wysiłku i bezmiernej dobroci.
— Chrystus de la Vega... — szepnął brat Pablo. — Przed wiekami, cudowna figura Syna Marji opuściła rękę, przybitą do krzyża, potwierdzając tem prawdę, o którą w trosce serdecznej pogrążeni ludzie prosili Zbawiciela.
— Chrystus de la Vega!... — powtórzył mulat, przypominając sobie wzruszającą legendę toledańską o rycerzu wątpiącym i dziewicy, niewinnie posądzonej.
— Tak... Jezus, potwierdzający prawdę... Jeżeli dręczy ciebie, synu, zwątpienie, że błądzisz w dążeniu do własnego wyzwolenia, zapominając o braciach cierpiących i uciemiężonych, — zapytaj o to Chrystusa de la Vega... On cię oświeci... dopomoże...
Enriko drgnął. Wpił oczy w oblicze Umęczonego. Wydało mu się surowem i jeszcze bardziej bolesnem. Nie śmiał o nic pytać ukrzyżowanego Syna Marji...
Syn murzynki Beliry i mnich-mulat wyszli razem z kościoła. Nie mówili nic do siebie i rozstali się przed długim, niskim budynkiem.
Enrikowi ciążyła obecność franciszkanina, czuł na sobie jego badawczy, przenikliwy wzrok i rozumiał, że mnich z trudem powstrzymuje się od jakichś pytań niepokojących, żądających nowych, straszliwych postanowień.
— Chcę zwiedzić muzeum fabryki białej broni — mruknął młodzieniec, nie podnosząc oczu na zakonnika.
Ten skinął głową i skręcił w ciemną uliczkę.
Nic prawie nie widząc, Enriko stawał przed witrynami, gdzie sławne niegdyś warsztaty toledańskiej zbrojowni zgromadziły wspaniałe klingi szpad, sztyletów i szabel, różne cacka i drobiazgi ze stali, ozdobionej misternym rysunkiem snycerskim, słuchał objaśnień dozorcy i czuł coraz większe rozgoryczenie i nieustępujący niepokój.
— Drażni mnie ten mnich!... — uświadomił sobie raz jeszcze.
Wcisnąwszy w chciwą dłoń sługi drobny datek, opuścił fabrykę i szybko szedł w stronę Alkazaru, patrząc w ziemię nieruchomym wzrokiem.


ROZDZIAŁ XIII.

Enriko Kastellar nie miał znajomych, ani też przyjaciół w Toledo. Z kolegami utrzymywał zaledwie poprawne stosunki, gdyż nic nie łączyło go z tymi młodymi, pustymi i zarozumiałymi arystokratami. Z konieczności brał udział w ich hulankach w gabinetach hotelu de Castilla, lecz wymykał się czemprędzej, bo go nudziły i napełniały wstrętem. Jedynym jego znajomym był ospowaty mulat — franciszkanin, którego poznał pewnego razu, gdy w zakrystji katedry oglądał obrazy Rubensa, Greko, Van Dycka i Giovani Bellini. Obcowanie z nim przejmowało go teraz jednak jakiemś przerażeniem i przeczuciem niejasnego niebezpieczeństwa. Unikał go starannie. Czuł się więc zupełnie samotnym. Nawet kobiety nie pociągały go, chociaż rzucały mu ogniste spojrzenia, a nieraz szeptały słowa, w których wyczuwał nieukrywany zachwyt i utajone obietnice.
Zresztą zobojętniał do kobiet jeszcze w Madrycie. Po zerwaniu z donną Inezą de Mena, długo rozmyślał nad jej i swojem postępowaniem i przyszedł do wniosku, że dopuścił się zdrady względem Lizy, — zdrady fizycznej. Ineza dowiodła mu, że zmysłowe życie nie przemija bezkarnie, że stawia na kartę prawdziwe, głębokie uczucie, które wygasnąć może, roztopić się w szalonych porywach namiętności i okryć się popiołem zgliszcz.
Od tego dnia kobiety przestały istnieć dla niego. Przebywanie w małem, spokojnem miasteczku, jakiem jest Toledo, ogrom przedsięwziętej pracy, surowy, żołnierski tryb życia, ćwiczenia fizyczne, ciągły smutek po bezowocnem oczekiwaniu listu Lizy, wreszcie stałe niezadowolenie z siebie — pomagały mu w przezwyciężaniu wrodzonej zmysłowości. W chwilach, gdy przemawiały w nim żądze natrętne i skwarne, nienawidził siebie i pogardzał.
Rozumiał, że odradzała się w nim znienawidzona, hańbiąca krew murzyńska, pierwotna, „zwierzęca“ natura czarnej rasy.
Z zapałem, surowością i uporem zwalczał ją w sobie, wykorzeniał.
Tak minął pierwszy rok pobytu w szkole wojskowej w Toledo. Na wiosnę Enriko Kastellar, zdawszy świetnie egzaminy z obu kursów naraz, otrzymał awans na podporucznika z prawem, jako najwybitniejszy młody oficer, wstąpienia do akademji wojskowej, mieszczącej się na wyższych piętrach Alkazaru.
W dzień ukończenia szkoły Enriko otrzymał gratulacyjny list od don Dominika Kastellar hr. de l’Alkudia, srebrną papierośnicę i czek na tysiąc peset.
Odpowiedział ojcu w grzecznej formie, dziękując za powinszowania i upominek, lecz zwracając mu pieniądze, których, jak pisał, będąc stypendystą ministerjum kolonji, nie potrzebował.
Po tej wymianie korespondencji generał przybył do Toledo i zwiedził szkołę, wyrażając swoje szczególne zadowolenie z powodu postępów młodego podporucznika, swego „syna chrzestnego“, i tem jeszcze bardziej utrwalając uprzywilejowane stanowisko mulata. Któżby śmiał narazić się generałowi Kastellar hr. de l’Alkudia w tej dobie poważnych, rewolucyjnych wstrząsów, gdy coraz częściej wymieniano nazwisko generała wśród kandydatów na dyktatora Hiszpanji?
W tym czasie Enriko cały pogrążył się w pracy, która istotnie wymagała wielkiego natężenia woli i myśli. Starał się zapomnieć o swoich troskach i pragnieniach, odrzucić wszelkie wątpliwości i obawy. Postanowił skończyć akademję i musiał ją skończyć. W rzadkich chwilach wypoczynku szedł do czytelni. Usiadłszy w zacisznym kąciku z papierosem, palił i, śledząc spirale i smugi dymu, silił się wyobrazić sobie, co w tej chwili myśli i robi Liza Floridablanca.
Nie mógł wyzbyć się pewnego zasadniczego błędu. Nie potrafił przedstawić sobie Lizy inaczej, niż jako tę bezpośrednią, wybuchową istotę, podlotka jeszcze, o kruczych warkoczach, związanych żółtą kokardą, i szafirowych, śmiałych oczach, które podlegały nagłej zmianie — to mrużąc się figlarnie, to ciskając gniewne ogniki, to znów roniąc łzy rozrzewnienia.
Zapomniał o tem, że Hiszpanki dojrzewają szybko, a w skwarnym kraju, wstrząsanym namiętnością wszystkich żywiołów natury, — jeszcze szybciej.
Tak mała, nikła, blado-zielona palma cieplarniana, przesadzona do gleby afrykańskiej, — wybuja ze zdumiewającą siłą, okrywa się nowemi liśćmi i dąży ku słońcu pierzastą koroną coraz wyżej i śmielej.
To też marzenia i wyobraźnia Enriko obracały się w ciasnem kółku rzewnych wspomnień i naiwnych przeżyć dzieciństwa.
Tymczasem w kolonji, w zacienionym, majestatycznym pałacu gubernatora zaszły przez te dwa lata znaczne zmiany. Zniknęły bez śladu szerokie wachlarze, zwisające z sufitów, a poruszane miarowem wahaniem czarnych ramion; natomiast wirowały na stołach inne, ożywione elektrycznością, bo w suterenie lewego skrzydła pałacu głucho turkotała dynamo-maszyna.
Elektryczne „słońca“ rozpraszały mrok nad gazonem, kortem tennisowym i pod rozłożystemi konarami drzew w parku.
Wraz ze staremi lampami naftowemi i wachlarzami z płótna zniknęła gdzieś wiotka, kapryśna panienka o wysmukłych nóżkach, wąskich, chłopięcych biodrach i niewysokiej piersi, prężącej się pod miękkim jedwabiem bluzki. Już nie migały czarne warkocze z kokardą, gdy ta zwinna osóbka mknęła szerokim korytarzem lub przebiegała amfiladę milczących, pustych sal. Panowała w nich teraz odmienna już istota — senorita Liza Floridablanca, dumna i nieprzystępna. Dawno już przystrzygła sobie włosy, a czarna czupryna, starannie uczesana i ujęta w karby zapomocą gorących rurek, nie spadała już na czoło i policzki pięknej, wybujałej panny, o ruchach leniwych i plastycznych. Całe popołudnie spędzała teraz w swoim pokoju, przeglądając się w lustrze i niecierpliwie tupiąc nóżką, gdy czarna służebnica, poczciwa Mittara, niedość zręcznie ujmowała szczypcami pukle kruczych włosów lub pilnikiem zadrasnęła smagłą skórę przy różowych paznogietkach swej pani.
Z małej, uroczej poczwarki wyfrunął wspaniały, barwny motyl.
Ostateczna metamorfoza zaszła w niej właśnie w chwili, gdy do wypieszczonych rączek senority dostała się wreszcie powieść Enriko Kastellara. Być może, że procesowi przemiany, nietylko fizycznej, lecz także i duchowej, dopomógł w znacznej mierze don Miguel Floridablanca.
Po rozmowie z córką, wręcz oświadczającą mu o uczuciu swojem do mulata, zamyślił się głęboko. Wydało mu się, że groźne niebezpieczeństwo zawisło nad całym rodem zubożałych grandów. Przez sen nawet widział się dziadkiem czarnych wnucząt i to napełniało go przerażeniem.
— Hańba! Hańba! — szeptał.
Pragnął dla córki bogatego i arystokratycznego małżeństwa. Musi żyć w szczęściu i w bogactwie, oraz dźwignąć z nędzy sławny ród Floridablanca. I raptem — miłość do mulata, który zakończy swój żywot najwyżej, jako emerytowany naczelnik poczty kolonjalnej lub pomocnik administratora obwodowego! Była to tak przerażająca perspektywa, że na samą myśl o tem, gubernator doznawał zawrotu głowy.
Zaczął się rozglądać i namyślać.
Żyjąca samotnie i nudząca się dziewczyna musiała stworzyć dla siebie własny świat myślowy i uczuciowy. Stawało się zrozumiałem, że pierwsze, dziecięce jeszcze uczucie, odegrało tu rolę kamienia węgielnego, a piękny Enriko o płomiennych, natchnionych oczach pozostawał szczytem marzeń znudzonej panienki. Należało więc w jakiś sposób rozbić ten świat, uczynić w nim wyłom, wprowadzić do niego inne wrażenia i nowych ludzi.
Najpierw kazał naczelnikowi poczty zatrzymać wszystkie przychodzące zeszyty „Rondy“, zapowiadającej powieść mulata. Najgłówniejszem jednak zadaniem don Miguela stało się zaszczepianie w córce wstrętu do czarnych. Zaczął więc udzielać jej więcej czasu i rozmawiać na różne tematy, starannie nastrajając córkę przeciw tubylcom. W tym celu posługiwał się często historją, opowiadając o dawno zaszłych wypadkach, jako nowych, niemal wczorajszych. Ucieszył się, gdy spostrzegł oburzenie i wstręt na pięknej, trochę sennej twarzy dziewczyny. Rozwodził się nad zwierzęcem okrucieństwem murzynów, którzy napadli pewnego urzędnika hiszpańskiego, zamordowali go, a kobiety i dzieci rozszarpały ciało ofiary, wyrwały mu serce i pożarły je.
— To okropne! Co za okrucieństwo!! — wołała Liza, błyskając oczyma.
Generał czuł się szczęśliwym. Udało mu się wywołać ten szczery okrzyk zgrozy i nie czuł wyrzutów sumienia z powodu nieścisłości, ponieważ nie wspomniał, że wypadek ten zdarzył się w r. 1842 i przytem — w całkiem innej kolonji. Nie miał czasu namyślać się nad sposobami oddziaływania. Musiał kuć żelazo, póki było gorące. Rozwodził się więc nad tem, że owa „crueldad“ stanowi zasadniczą cechę murzynów, a w mieszańcach, nieraz po kilku nawet pokoleniach, wybucha z nową siłą.
Temu „uświadomieniu“ senority Lizy don Miguel poświęcał sporo czasu. Dawał jej do czytania przeróżne teoryjki o psychologicznych własnościach murzynów i mulatów, najczęściej wierutne brednie i bzdury, wyssane z palca, lub osnute na niedokładnych i przypadkowych pseudo-naukowych obserwacjach, ogłaszanych na zlecenie i za pieniądze rządu. Gubernator tak się przejął swoją misją wychowawczą, że stawał się coraz sroższym dla mieszkańców kolonji. Don Miguel Floridablanca zastosował politykę prowokacyjną, ściągając z całą surowością podatki, chociaż rok ten był wyjątkowo nieurodzajny; ścigał murzynów, kryjących się przed urzędnikami i policją po lasach; wysyłał do dżungli i najdalszych osiedli ekspedycje karne, a te przełapywały tubylców, przekraczających granicę i oddawały bezwzględnym sądom doraźnym. Na parterze pałacu zasiadał sąd i pracował w pocie czoła, gdyż gubernator improwizował proces po procesie, wynajdywał ludożerców, istniejących i nieistniejących bandytów, inscenizował zamachy na swoją osobę i spiski przeciwko Hiszpanji; murzynów, pracujących na okrętach, nie dopuszczał wgłąb kraju, a spotkawszy Jose Faruba, osobiście uderzył go w twarz, krzycząc, że mu się nie ukłonił.
Opowiadał córce o różnych okropnościach, wykrytych przez sąd i policję, a w tak jaskrawych barwach, że przerażona, zgrozą przejęta panienka zasłaniała twarz rękami i wydawała co chwila okrzyki przestrachu:
— Nędznicy! Nędznicy!
Gubernator nie był jednak całkowicie ze siebie zadowolony. Uważał, że nie dopiął jeszcze najważniejszego celu: nie poniżył i nie oczernił w oczach córki mulatów. Wszystko, o czem opowiadał z udanem oburzeniem, dotyczyło jedynie murzynów — półdzikich, bezbronnych, oszalałych ze strachu Bantu, Dengisów, Luru i innych szczepów, przebywających częściowo w dżungli, częściowo — na przedgórzach Pahola.
Szczęście sprzyjało stroskanemu ojcu.
Pewnego razu zameldowano mu naczelnika policji. Stary urzędnik kolonjalny, ponury i małomówny, dotknięty oddawna „chorobą słoneczną“, a więc obłędnie rozpustny, zatruty „kolą“[31] i haszyszem, zapytał o rozkaz gubernatora, jak ma postąpić z pewną murzynką, stawiającą opór zarządzeniom władz.
— Wsypać jej dwadzieścia kijów — co tu długo myśleć! Dziwi mnie, że caballero ceremonjuje się z jakąś tam czarną wiedźmą!
Policjant skrzywił usta, czem wyrażał uśmiech, i mruknął:
— Hm... hm... Nie oszczędzałbym czarnej skóry, gdyby nie...
Umilknął i znowu skrzywił usta, drwiąco i bezczelnie patrząc na generała okrągłemi, ptasiemi oczami — mocno zaczerwienionemi i pozbawionemi rzęs.
— Gdyby? — zapytał gubernator. — Mówże pan dokroćset...
Zaklął i uderzył pięścią w stół.
Urzędnik ani drgnął i spokojnym głosem dodał:
— Gdyby nie to, że jest to Belira... dawna kochanka generała Kastellara de l’Alkudia, a matka tego młodego Kastellara, z którym... przyjaźniła się w szkole senorita Liza...
— Matka Enriko Kastellara?! — zawołał gubernator, zrywając się z miejsca... — Dawać ją tutaj! Prędzej! Natychmiast!
Szef policji wyszedł i w kilka minut potem powrócił.
— Belira czeka na kurytarzu — oznajmił, stojąc na progu.
Gubernator dał znak ręką.
Po chwili dwóch policjantów wciągnęło do gabinetu starą murzynkę. Miała ręce związane, opierała się, kopała nogami, pomrukiwała, jak dziki zwierz. Kędzierzawe, twarde włosy spadały jej na twarz i ramiona. Obnażona aż do pasa, chuda i wynędzniała — wzbudzała wstręt. Na twarzy, pooranej głębokiemi brózdami, okrytej bliznami tatuowania, płonęły jak kwiat jadowity, pomalowane jaskrawym barwnikiem wargi, niezwykle wydatne i grube, dotknięte jakąś chorobą, bo farba nie mogła ukryć czarnych krost i ropiących się wrzodów. Była to twarz zżarta przez życie, nacechowana żądzami, chorobą i wściekłością, która biła z szeroko rozwartych oczu, o żółtych białkach i ciemnych, niebieskich cieniach, podkreślonych falagarem — węglem, zmieszanym z indygo.
Murzynka mruczała i sapała, wyrywając się dwum tęgim policjantom, z trudem ją powstrzymującym.
Nieprzytomna z wściekłości i pijana, żuła orzech „koli“ i co chwila spluwała czerwoną śliną, tupiąc bosemi, brudnemi stopami i podskakując bezradnie.
— Poprosić tu natychmiast senoritę — krzyknął gubernator do „czausza“. — A niech senorita się pośpieszy!
Po chwili do gabinetu weszła Liza, w czepeczku jeszcze i lekkim, jedwabnym szlafroczku, przepasanym niebieską wstążką.
Na widok białej panienki stara murzynka uspokoiła się na chwilę i wpiła w dziewczynę ogromne oczy — złe i nienawidzące.
Nagle szarpnęła się, wyrwała z rąk policjantów i pobiegła przez salę.
Zatrzymano ją i schwycono za ramiona. Długo szamotała się, wierzgała nogami, aż krzyknęła dziko i przeraźliwie.
Bryzgając śliną, mówiła potem długo i namiętnie, szczerząc zgniłe, czarne zęby i oblizując się grubym, białym językiem. Nikt nie rozumiał mowy Luru, choć bezwątpienia rzucała słowa obelżywe i zuchwałe. Murzynka podniecała się coraz bardziej, już brakowało jej tchu, więc charkotała, syczała i wyła przeciągle. Piana ukazała się na jej wargach; kurczyły się i prostowały długie, cienkie palce; związane ręce prężyły się rozpaczliwie, usiłując zerwać sznur.
Umilkła i obejrzała się nieprzytomnym wzrokiem.
Gubernator zamierzał już wydać rozkaz, aby wyprowadzono poczwarę, gdy Belira roześmiała się pijanym, bezczelnym śmiechem i, szeroko otwierając usta, rzuciła po hiszpańsku kilka słów. Straszliwe, ohydne wyzwiska, wyuzdane przekleństwa padały, jak kamienie, a echo ich tłukło się po obszernej sali, skąd gubernator Hiszpanji kierował losem, dobrobytem i pokojem czarnych tubylców i dumał nad pozyskaniem ich dla wspaniałej cywilizacji europejskiej. Takich słów nigdy nie słyszały te ściany, więc jakgdyby się przyczaiły i oczekiwały czegoś najstraszniejszego.
Lecz najstraszniejsze zostało już dokonane — nieznacznie i podstępnie.
Liza z jękiem przerażenia wybiegła z gabinetu ojca, zatykając uszy i zakrywając twarz rękami. Czuła wyraźnie, że stara murzynka spoliczkowała ją zgniłemi słowy, plunęła jej w oczy jadem pogardy.
Don Miguel Floridablanca skinął na szefa policji i rzekł:
— Ukarać chłostą, potem wsadzić do więzienia na miesiąc, na chleb i wodę, a wyznaczać na ciężkie roboty, na najcięższe!
Policjanci wywlekli murzynkę, a wraz z nimi opuścił też zaraz gabinet gubernatora ponury urzędnik.
Don Miguel wszedł do pokoju córki. Liza siedziała na łóżku, ściskając sobie skronie i drżąc cała.
— Pocóż kazałeś mi przyjść? — jęknęła.
— Nie wiedziałem, że don Bagliares wprowadzi tę ohydną czarownicę — skłamał. — Bardzo to przykra historja...
Rzekłszy to, urwał.
Liza milczała, więc gubernator ciągnął dalej:
— Powinienbym był wyznaczyć jej surową karę, bo sprzeciwiała się policji i znieważyła przedstawiciela jego królewskiej mości... ale nie chcę tego, bo...
Panienka podniosła na niego zapłakane i pytające oczy.
— Nie chcę, bo ona jest matką... Enriko Kastellara... — rzekł dobitnym głosem don Miguel.
Liza wydała rozpaczliwy, brzmiący śmiertelnym strachem krzyk.
Ojciec uląkł się nawet, bo myślał, że zemdleje, lecz postanowił raz na zawsze całą sprawę zakończyć za jednym zamachem.
Podszedł więc bliżej i, głaszcząc córkę po głowie, mówił dobrotliwym, lekko szyderczym głosem:
— Maleństwo widzi teraz, że było niemądre, bardzo niemądre? Maleństwo coś tam bąkało o miłości swojej do Enriko... Piękną i dostojną miałabyś... świekrę, co? Cha-cha-cha!
Liza wydała nowy okrzyk, a w nim miotały się zgroza i wstręt.
Bastante![32] — zmiarkował generał i, poklepawszy córkę po ramieniu, odszedł, śmiejąc się w duchu. Był zadowolony z siebie. Już wiedział, że teraz mógł spać spokojnie.
Liza przełknęła odtrutkę, lecz cierpiała bardzo. Należało zastosować teraz środki wzmacniające. Don Miguel znalazł je w postaci dwóch nowoprzybyłych do kolonji młodzieńców. Obaj z arystokratycznych rodzin, obaj zamożni, obaj — wysłani tu jakgdyby na wygnanie za jakieś tam, niecałkiem piękne sztuczki. Jednego z nich narzucono gubernatorowi jako trzeciego sekretarza, a minister kolonji pod urzędowym podpisem nominacji dodał kilka słów od siebie, polecając szczególnym względom ekscelencji Floridablanca sympatycznego młodzieńca, którym się interesuje wielki marszałek dworu królewskiego.
Drugi z przybyłych pośrednio tylko zostawał pod jego rozkazami. Przysłano go do dyspozycji dowódcy załogi. Młody, elegancki i przystojny rotmistrz konnych karabinierów gwardji, książę Lacy-Martinez, wraz z nowomianowanym sekretarzem rozpoczęli swoją karjerę kolonjalną od rozbijania twarzy murzynom. Dlaczego zawadzały im mocne szczęki czarnych, spokojnych ludzi — tego nikt, ani też oni sami nie wiedzieli. Zdaje się, że jedyną przyczyną tak energicznego demonstrowania „wyższej cywilizacji“ stał się nadmiar szampana, wypitego na pożegnalnej uczcie na pokładzie statku.
Teraz tych arystokratów gubernator zamierzał użyć, jako antidotum dla ostatecznego uzdrowienia zrozpaczonej, wzdrygającej się ze wstrętu i zgrozy senority Lizy Floridablanca.
Wprowadził obydwóch „caballeros“ do swego domu i przedstawił córce.
Od tej chwili zaczęły się częste spotkania, konkursy tennisowe, konne wycieczki, jachting i polowania. Młodzieńcy, świetnie wychowani, prześcigali się w umizgach do przystojnej i powabnej panienki, chociaż żaden z nich nie myślał o pozyskaniu serca córki jakiegoś tam gubernatora zakazanej kolonji afrykańskiej. Usiłowali przetrwać jakotako wyznaczony im termin wygnania, więc flirtowali, wzdychali, dogadzali senoricie i, co było najważniejsze, bawili ją i śmieszyli przez cały dzień.
Pewnego razu „trzeci sekretarz“, Rodrigo hrabia Riego, zastał Lizę, czytającą „Rondę“. Dostała ją dopiero po pół roku. Nie mogła jednak ukryć swego wzruszenia, bo w oczach jej połyskiwały łzy.
Czytała właśnie pierwszą połowę „Świtu czy zmierzchu?“ i zrozumiała odrazu, że Enriko pisze o niej i dla niej. Kobiece serce nie mogło nie zabić żywiej na odgłos głębokiej i szczerej miłości, więc wzruszenie coraz bardziej ją ogarniało.
— Co pani czyta? — zapytał sekretarz. — Dios mio, jakżebym pragnął, żeby pani kiedykolwiek z takim samym cudnym wyrazem oczu czytała mój utwór.
— A pan też pisze? — zapytała zdumiona.
— Tak... weksle... — odparł z błazeńską miną.
Odpowiedziała mu uśmiechem, ale wnet spoważniała i rzekła:
— Jest to powieść, napisana przez mego kolegę szkolnego, Enriko Kastellara.
— Kastellar?! — zawołał hrabia Riego. — Znam hrabiego Kastellara de l’Alkudia. Moja rodzina jest nawet spokrewniona z Kastellarami po kądzieli. To z tych Kastellarów?
Liza opuściła oczy i odparła z westchnieniem:
— Nie, to inny Kastellar... mulat...
— Ach, mulat! — powtórzył. — No, to nie warto czytać, senorito Lizo.
— Dlaczego pan tak myśli? — zapytała, marszcząc brwi.
— Madonna! — zawołał. — Ci mieszańcy w kratki i cętki są nader zarozumiali i przebiegli... Umieją oni naśladować nas w najdrobniejszych szczegółach... Mogą wydawać się ideologami, myślicielami, romantykami, ale, jak mój papa powiada, im jaśniejszą mają skórę, tem czarniejszą duszę! Cha-cha-cha!
— A pański papa przytaczał jakieś dowody takiego twierdzenia? — zadała pytanie.
— O, mój ojciec może się uważać za specjalistę od mulatów... On się tem nie chwali, ale ja cośniecoś wiem. Nic dziwnego! Pani zrozumie, jeśli powiem, że kochany papcio dowodził naszemi wojskami na Antyllach... Ho, tam mógł mieć duże pole do popisu!
— Nie wiem tego — odparła szorstko. — Ale nie widzę dowodów.
Sekretarz, o ile mógł — spoważniał i wprawnym ruchem wcisnął monokl do lewego oka. Do twarzy mu z tem było i Liza mimowoli to spostrzegła.
— Senorito! — zaczął. — Opowiadano mi, że mulaci posiadają wygórowane ambicje i zły charakter. Nic dziwnego, są przecież ludźmi bez miejsca na ziemi. Biali pogardzają nimi, a czarni — jeszcze bardziej. Mieszańcy starają się schlebiać nam i wysługiwać się przed nami. Są oni stokroć surowsi dla murzynów, niż Hiszpanie lub Anglicy... Jakgdyby się mścili za wstrętną, wyklętą krew niższej rasy. Gdy jednak dochodzą do pewnej sytuacji społecznej, stają się niemożliwie zuchwali i brutalni. Nieliczne małżeństwa ich z białemi kobietami kończą się zwykle dramatem, bo w mulacie budzi się murzyn, uważający żonę za zwierzę domowe i niewolnicę... Wyobrażam sobie, jak się czuje biała małżonka mulata, gdy się nagle zjawi jego niebardzo aromatyczna, czarna mamusia, żująca „koli“ lub tytoń i drapiąca się w kudłatą głowę... Cha-cha!...
Nie skończył, bo piękna senorita wydała żałosny jęk i wybiegła z pokoju.
Liza przez szereg dni potem nie miała odwagi wziąć do rąk „Rondy“. Ciekawość jednak przemogła. Przeczytała całą powieść Enriko Kastellara, a gdy doszła do końcowych wierszy, w których autor rzucał w przestrzeń krótkie, namiętne, tylko dla niej zrozumiałe wołanie: „Stań samotna pod palmami, spójrz na migotliwą łuskę morza i szepnij głosem duszy: — Usta moje, które znasz i czujesz, nie kłamią! Świt mieni się purpurą i złotem. Zmierzch, daleko, a gdy nastanie, spotkamy go razem, zapatrzeni tam, skąd przyjdzie świat nowy — wiekuisty, cichy, promienny, niegasnący...“ — senorita Liza drgnęła nagle. W uszach jej zabrzmiały ohydne słowa starej murzynki...matki natchnionego Enriko Kastellara, mulata, który widzi w kobiecie niewolnicę i... o czem to jeszcze mówił hrabia Riego?
Wzdrygnęła się cała, odłożyła oba zeszyty „Rondy“ i szepnęła cicho, lecz stanowczo:
— To straszne!
Senorita Liza Floridablanca została gruntownie uleczona.
Gdy urzędnik z kancelarji ojca, sortujący korespondencję, doręczył jej przysłaną przez kogoś książkę Enriko Kastellara, rzuciła na nią niechętne spojrzenie i odesłała ją do czytelni.
Oczywiście ani razu nie stała „samotna pod palmami“ koło altany i tylko z konieczności patrzyła „na migotliwą łuskę morza“.


ROZDZIAŁ XIV.

W Madrycie dawał się odczuwać niepokój, chociaż napozór wszystko szło po dawnemu. Tłum, ruchliwy i hałaśliwy, płynął chodnikami Puerta del Sol, wylewał się w boczne ulice i sunął na Prado i do Retiro, gdzie na wszystkich alejach i gazonach tłoczyli się ludzie.
Uliczni sprzedawcy dzienników darli się w niebogłosy, wrzeszcząc zapamiętale:
— Nowe areszty wśród republikanów! Rewizja w lokalu socjalistów! Zamknięcie granicy portugalskiej. Ucieczka liberałów do Francji! Zatrzymanie transportu z odezwą Unamuno i Blasco Ibaneza! Policja na tropie bojówki spiskowców! El Sol! L’Asterisco! La Verdad![33]. Dodatek nadzwyczajny!
Publiczność rozchwytywała pisma i czytała nagłos nowe wiadomości o wypadkach, o których słuchy od rana krążyły po stolicy.
Na placach tkwiły zwiększone posterunki policyjne, w bocznych uliczkach — żołnierskie pikiety, a w dalszych dzielnicach galopowały małe oddziałki kawalerji.
Dzień był piękny, słoneczny, lecz tłum nie cieszył się bynajmniej. Jakaś troska widniała na pochmurnych twarzach ludzi, a coraz częściej dawały się słyszeć podniecone głosy. I nagle zapadła martwa, trwożna cisza.
Skądś, być może, od strony dzielnicy Los Mataderos albo cmentarza San Lorenzo, rozległ się głuchy wybuch. Echo jego, niby ciężka, miękka kula, przetoczyło się ponad miastem.
Odpowiedział mu natychmiast częstotliwy, zdyszany turkot kulomiotu.
Narazie szczękał jeden, po nim odezwał się drugi, a po chwili kilka innych wmieszało się naraz do chóru urwanych, charkotliwych szczęków. Turkotały już z różnych stron — od Guindaler, hipodromu i od dworca południowego. Tam i sam na przedmieściach północnych i zachodnich, grzmiały salwy karabinowe i pojedyncze strzały.
Odgłosy toczącej się walki szybko się zbliżały ku środkowi miasta.
Tłum stał nieruchomy i nasłuchiwał. Poruszył się jednak i wydał groźny pomruk, gdy z wylotu uliczki Preciado wypadło kilku wyrostków. Machali czerwonym sztandarem i wyli ponuremi głosami:
— Śmierć królowi!
Tłum drgnął, zbiegł z chodników i otoczył exaltados[34] zwartą ścianą, przez którą nie mogli utorować sobie drogi ani policjanci, ani też uzbrojeni żołnierze.
Ciżba ludzka ścisnęła ich, porwała i sunęła groźnie i powolnie w stronę pałacu królewskiego, wydając grzmiące okrzyki.
— Śmierć królowi! Niech żyje republika i wolność!
Wszystkie boczne ulice, prowadzące ku Armeria i pałacowi, były już obsadzone wojskiem i zatarasowane baterjami karabinów maszynowych.
Kulomioty rzygnęły ogniem. Tłum, wyjąc i tratując się wzajemnie, miotał się w popłochu i zmykał, chociaż nikt go nie ścigał. Sanitarjusze podnieśli i umieścili w furgonie Czerwonego Krzyża kilku rannych, a policja sprzątnęła z jezdni porzucony czerwony sztandar i ciała dwóch zabitych.
Rewolucja w centrum miasta została stłumiona odrazu. Kierujący akcją przeciwko buntowniczym manifestantom, generał Kastellar de l’Alkudia miał wprawę w tej dziedzinie i wiedział, że dopóki będzie miał pod swoją komendą pierwszą dywizję gwardji, żaden rewolucjonista nie dojdzie do placu przed pałacem monarchy. Wybuchającym zamieszkom w centrum miasta nie przypisywał żadnego znaczenia. Przerazić i wzbudzić panikę w przygodnym tłumie, niezwiązanym wspólną taktyką walki ulicznej, — było rzeczą łatwą. Trudniej udawało się poskromić rewolucyjne bandy na przedmieściach i w dzielnicach fabrycznych. Robotnicy i tłum bezroboczych, podjudzanych przez znanych im i zaufanych agitatorów, walczyli dość odważnie i stawiali zaciekły opór szarżującej na nich kawalerji, posiłkując się ręcznemi granatami własnego wyrobu.
Tak też było i w dniu opisywanym. Pomiędzy dzielnicą pałacową a Prado oddawna już zapanowała cisza. Przechodnie ukryli się po domach lub kawiarniach, ulice opustoszały i tylko z głośnym szczękiem podków kłusem przejeżdżały patrole konne. Nad miastem jednak biegły jeszcze odgłosy walki, toczącej się na przedmieściach. Padały jedna po drugiej salwy piechoty, wybuchały granaty, trajkotały kulomioty. Lekki wiatr przynosił nawet daleki, stłumiony ryk tłumu.
W kancelarji lotniska wojskowego zgromadzili się lotnicy i stali wyprostowani służbowo, wpatrując się w chudą, nerwową twarz pułkownika, dowódcy eskadry lotniczej.
Trzymając słuchawkę telefonu przy uchu, powtarzał raz po raz:
— Rozkaz, panie generale! Rozkaz, panie generale!
Odłożył ją wreszcie i, zwracając się do oficerów, rzekł:
— Na La Veldad wojsko nie może opanować sytuacji, panowie! Rewolucyjny tłum wdarł się do koszar 8-go pułku, złożonego przeważnie z murzynów, uzbroił się i wraz z żołnierzami przygotował się do oblężenia. Stan groźny, bo, podobno (informuję panów o tem poufnie!), w kilku innych pułkach daje się spostrzec wrzenie.
W tej chwili rozległ się niecierpliwy sygnał telefonu.
Pułkownik znowu powtarzał:
— Rozkaz! Tak jest, panie generale! Rozkaz!
Powiesił słuchawkę i znowu mówił do oficerów:
— Komendant Madrytu, generał Kastellar hrabia de l’Alkudia, narazie wydał rozkaz, aby artylerja zbombardowała koszary 8-go pułku, lecz teraz zmienił pierwotny plan. Otrzymałem w tej chwili rozkaz. Lotnicy — kapitan Kastellar i porucznik Ventosa mają natychmiast wystartować i zrzucić pociski na zbuntowanych!
Dwóch oficerów wystąpiło z szeregu i, odsalutowawszy, wybiegło z kancelarji. W kilka minut potem warkot motorów oznajmił odlot płatowców, a dwa wybuchy zrzuconych bomb wstrząsnęły powietrzem.
Stojący na wieżyczce obserwacyjnej oficer telefonował do sztabu:
— Widzę słup dymu... płomienie... Aparaty rozpoczęły drugie koło...
Dwa nowe wybuchy szarpnęły szybami kancelarji.
Zaczął dzwonić telefon.
— Niech wywieszą sygnał powrotu do bazy! — krzyknął pułkownik, wysłuchawszy rozkazu. — Buntownicy poddali się...
W kilka minut potem dwa samoloty, okrążywszy lotnisko, wylądowały koło hangarów.
Piloci, odpinając rzemyki hełmów, biegli do sztabu.
— Kapitanie Kastellar! — zawołał pułkownik. — Komendant miasta żąda, aby pan natychmiast przybył do jego biura!
— Rozkaz! — odpowiedział młody oficer o twarzy ciemnej, ponurych oczach i grubych wargach, mocno zaciśniętych, poczem, skłoniwszy się, wyszedł z kancelarji.
Kapitan Enriko Kastellar, powróciwszy z biura komendantury, odleciał natychmiast. Otrzymał zlecenie krążyć dla postrachu rewolucjonistów nad stolicą i śledzić, aby buntownicy nigdzie nie mogli zgromadzić znaczniejszych sił.
Powrócił dopiero wieczorem i w pokoju swoim znalazł dodatek do „La Verdad“, przyniesiony przez ordynarna.
Rzucił mu się w oczy czerwonemi czcionkami złożony tytuł:

„Zbombardowanie koszar. Kapitan sztabu generalnego, słynny lotnik wojskowy, Enriko Kastellar,
oraz zdobywca nagrody królewskiej — porucznik Ventosa zrzucili 4 torpedy powietrzne. 80-ciu zabitych, 150-ciu rannych! Pożar w koszarach! Straż ogniowa opanowała ogień“.

— 80 zabitych, 150 rannych... — szeptem powtórzył lotnik.
Przebrał się, umył i siadł do biurka.
Leżały na niem pożółkłe zeszyty...
Zaczął przeglądać je, mrużąc oczy i zaciskając szczęki tak silnie, że za uszami poruszały mu się i prężyły mięśnie. Pochylił się nad czystą kartką i napisał kilka słów. Zmarszczył czoło i natychmiast je przekreślił. Przekreślał długo i starannie, żeby nie pozostało ani śladu po nieudolnie napisanem zdaniu.
Odrzucił się na oparcie fotelu i zamyślił się, patrząc ponuro w ciemne okno.
— 80-ciu zabitych... 150-ciu rannych... Połowa z tego, powiedzmy, przypada na mnie... a teraz powieść o murzynie — takim samym, jak ci z 8-go pułku, których poszarpały moje torpedy... „Wolność królewska“.
Uśmiechnął się gorzko i stanowczym ruchem zamknął zeszyt.
— „Nie zbaczaj z drogi bogów... Oddałeś talent za miskę soczewicy...“ — Któż to tak mówił?... Ineza de Mena i stary Atocha... dziwak w staroświeckim surducie przedsiębiorcy pogrzebowego... Ha!
Na ostatni list kapitana przed dwoma laty, łysy krytyk nie raczył nawet odpowiedzieć... Stracił zaufanie do niego, jako do pisarza... Wszystko przeminęło... dziecinny, śmieszny romans kolonjalny... Liza... Nic o niej nie wie... Z pewnością wyszła już zamąż... Czy mieszka dotąd w kolonji? Eh, co go to może obchodzić?! Przeminęło przecież to, co wydawało mu się wiecznem, jak słońce!... Zagasła sława Enriko Kastellara, utalentowanego, niemal „genjalnego“ autora „Świtu czy zmierzchu“... W dziennikach już oddawna nie spotykał swego nazwiska... Koledzy-lotnicy nie wierzą nawet, że kiedyś coś napisał... Dziś dopiero posłyszą znów ludziska o Enriko Kastellar! Cha! — cha! 80 zabitych i 150 rannych... Długo będzie kręcił żółtą, łysą czaszką Atocha!... A Ineza? Liza? Jakież myśli wzbudzi w nich jego czyn dzisiejszy?
Machnął ręką niedbale i westchnął głęboko.
— Furda! Wszystko — furda! — szepnął i zaczął się śmiać, wyobrażając sobie zdumienie tych trojga ludzi, którzy znali go innym, tak bajecznie niepodobnym do kapitana sztabu generalnego, Kastellara.
Śmiał się długo, trzymając w ręku różowy dodatek do wieczornego pisma. Wzrok jego ślizgał się po kolumnach wierszy i szeregach liter, niby żołnierze stojących w szeregach. Z tej masy czarnych znaków wślizgnęło mu się do świadomości zaledwie kilka, a utworzyło dwa słowa: „brat Pablo“.
— Co u licha?! — mruknął zdziwiony i zaczął czytać.
Wydał okrzyk.
Była w nim zgroza... ból, a może tylko jakaś drapieżna ni to radość, ni to nienawiść.

„Wśród murzynów, zabitych podczas bombardowania koszar, znaleziono trupa mnicha franciszkańskiego. Policji udało się ustalić, że zabity okazał się mulatem, bratem Pablo z klasztoru l’Ayuntamiento w Toledo, jałmużnikiem“ — donosił reporter „La Verdad“.

Enriko odrzucił pismo i pytał kogoś, pytał natarczywie:
— Co robił w koszarach brat Pablo? Co robił ten mnich Pablo?
Jakaś myśl co chwila świtała mu w głowie, lecz odganiał ją, jak natrętnego, jadowitego bąka; jakiś domysł straszny niepokoił go.
— Chrystus de la Vega... z ręką, oderwaną od krzyża i opuszczoną ku ziemi... Pytałeś Go może, bracie Pablo, czy kroczysz drogą sprawiedliwą? Hę?
Zgrzytnął zębami i syknął:
— Ten mnich wciąż drażni mnie... nawet po śmierci... po śmierci, zadanej mu... moim pociskiem... Moim pociskiem?!...
Roześmiał się tak głośno i dziko, że ordynans wytknął głowę w drzwiach i zapytał.
— Co pan sobie życzy, panie kapitanie?
— Głupcze! — wrzasnął oficer i długo klął potem, biegając po izbie i trzaskając w palce. Uspokoił się wreszcie i, stanąwszy przed oknem, rzucił w mrok nocy:
— Powiedźcie mi, powiedźcie, dobre, czy złe duchy, komu innemu mógłby się przydarzyć taki dziwny wypadek?
Mruknął coś niewyraźnego i dodał:
— Ten mnich drażni mnie i znowu drażni!... Dziwne jest życie moje!
Kapitan Enriko Kastellar wypowiedział wielką prawdę. Życie jego układało się istotnie dziwnie. Tem dziwniej, że on sam brał w niem jakgdyby tylko bierny udział. Odrabiał przepisaną robotę, a ktoś inny — nieznany i niewyczuwany — robotę tę obmyślał i smagał go, aby nie ustawał w niej nigdy.
Mulat chlubnie ukończył akademję i otrzymał nadawaną przez wyższe studja wojskowe rangę kapitana. Musiał wstąpić do pułku na dwa lata, aby przejść służbę linjową przedtem, nim miał być zaliczony do sztabu, otwierającego przed nim świetną karjerę wojskową. Nie uśmiechała mu się służba garnizonowa, więc, korzystając z wolnego wyboru przydziału, zapisał się do lotnictwa, które studjował już w szkole. Odważny aż do zuchwalstwa, niezwykle spostrzegawczy i zdolny zrobił wkrótce duże postępy i dokonywał śmiałych lotów. W niebywale krótkim terminie uzyskał dyplom pilota i wsławił się, jako niezrównany w celowości miotacz pocisków powietrznych. Wszystko mu się więc udawało, ale nic go nie cieszyło. Wewnętrzny głos powtarzał mu ciągle, że nadzieje jego runęły bezpowrotnie i że cel jego życia zagasł, niby fala morska, opuszczona przez latarnika. Już nie myślał o zdobyciu pełnego nazwiska Kastellarów i nie przypominał o tem hrabiemu de l’Alkudia. Próbował pisać rozpoczętą niegdyś powieść, lecz nic nie mógł wykrzesać z siebie, ani uczucia głębszego, porywającego myśl i pióro, ani odpowiednich słów, dość silnych i trafnych dla wyrażenia przeżyć bohatera. Dusza, która przeszła przez ogień rozpaczy, leżała odłogiem — ni to pustynia jałowa, ni to ugor nieurodzajny, gdzie nigdy nie przebrnie pług i nie odwali skiby ostrym lemieszem. Mulat porzucił te próżne i czcze wysiłki. Uświadomiwszy sobie, że wygasły w nim ognie twórcze i ucichły zmagania się, wołające do czynu niecodziennego, skrzywił się boleśnie, jakgdyby był skazańcem, co wyrok śmierci posłyszał.
Odtąd życie jego stało się szarem i bezcelowem. Wiedział już z całą ścisłością, jakiem ono będzie zewnętrznie, dokąd zaprowadzi go obrana droga i gdzie się urwie. Nie pociągały te niedalekie i bezbarwne horyzonty młodego kapitana. Zdawało mu się, że nigdy już nie spostrzeże złocistych świtów i purpurowych, nabrzmiałych szkarłatem zórz wieczornych, natomiast wyczuwał wokół nierozproszony, mętny i śliski od mgieł zmierzch, co nie rozjaśniał się i nie przechodził w mrok. Tylko coś, — niby nieustający, ledwie wyczuwany ból, — przypominało mu, że nie wypełnił jeszcze przeznaczenia, które zawisło nad nim pod trzcinową, spadzistą strzechą chatki murzyńskiej, a zakończyć się miało... Gdzie? Jak? Kiedy? Stało mu się to obojętnem; pragnął jedynie, aby ten ostatni odruch duszy jego i własnej, niczem nieskrępowanej woli rozproszył ciężkie, nieruchome i pozbawione barw zwoje, płachty i tumany zmierzchu głuchego.
Gdy rozmyślał nad tem wszystkiem, ordynans wybełkotał niepewnym głosem:
— Ośmielę się zapytać pana kapitana...
— Mów, Migu! — kiwnął głową oficer.
— Przyniesiono list, duży list z kancelarji pałacowej...
Mulat rozerwał szybko kopertę z herbem królewskim i ujrzał bilet, zapraszający go na bal dworski. Na dołączonej do zaproszenia kartce generał Kastellar pisał, że postara się przedstawić kapitana jego królewskiej mości, jako bohatera, który stłumił w zarodku powstanie.
— Boże prawy! — westchnął Enriko, a po tem bezwiednem westchnieniu pozostał przykry chłód, jakgdyby przeczucie złe i ostrzegawcze.


ROZDZIAŁ XV.

W dwa dni później zebrana na salach dworskich societa podziwiała istotnie piękną parę. W niewielkiej niszy, ozdobionej freskami Konrada Giacinto, stało dwu wojskowych — wysoki, barczysty, o siwiejącej czuprynie i dumnej twarzy generał Kastellar hrabia de l’Alkudia, obok niego zaś równego z nim wzrostu, lecz wiotki, do posągu nieznanego boga podobny — mulat, o czarnych włosach i twarzy pięknej, choć jakgdyby stężałej, której ogromne, pozbawione blasku oczy nadawały wyraz tragiczny. Wspaniały młodzieniec miał na sobie mundur kapitana lotnictwa i złote sznury oficera sztabu generalnego.
— Dwóch Kastellarów! — szeptali z obleśnym uśmiechem nadworni dowcipnisie i fabrykanci anegdot. — Jeden prawdziwy z marką hiszpańską, a drugi — „ersatz“, importowany z kolonji na dowód rzetelnej, cywilizacyjnej pracy Hiszpanów w Afryce!
Znajdujący się wpobliżu goście, słuchając złośliwej uwagi, śmieli się dyskretnie i roznosili dowcipną dykteryjkę po innych salonach i galerjach pałacu.
Wszyscy z zaciekawieniem przyglądali się „ersatz’owi“ i dzielili się wiadomością, że młody Kastellar zbombardował koszary i zmusił do poddania się zbuntowanych strzelców.
— Daleko zajdzie ten importowany bękart... — szeptano z zawiścią. — Dzielny oficer, a poza tem ma taką potężną protekcję!...
Enriko Kastellar z pewną ciekawością rozglądał się po salonach. Nigdy jeszcze nie był w tak świetnem i dobranem towarzystwie. Co chwila musiał się prostować i kłaniać wyższym oficerom, którzy, już wiedząc o nim, uśmiechali się doń uprzejmie, z odcieniem nawet wyraźnego pochlebstwa i uniżoności.
Chrzestny ojciec „cętkowanego bękarta“ wciąż jeszcze figurował na liście najpierwszych kandydatów na dyktatora!
Zagrały fanfary na galerjach i przy ich dźwiękach królewska para, łaskawie uśmiechnięta, szła pomiędzy szpalerami gości, nisko się pochylających przed suwerenem.
Król i królowa usiedli na fotelach w sali ambasadorów, gdzie przy fortepianie stał akompanjator, a o dwa kroki przed nim — senora w białej, powłóczystej sukni, od której odbijały różowe ramiona i wspaniała aureola złocistych włosów.
Cichy szmer przebiegł po tłumach gości. Rozległy się pierwsze akordy, po nich piękny głos śpiewaczki.
Enriko stał w małej, bocznej sali. Posłyszawszy śpiew, podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Poznał ten głos, drgający szczerem uczuciem, poznał nawet pieśń, bo słyszał ją nieraz... w małej, przytulnej willi, gdzie go nazywano nino i skąd przed paru laty wyszedł szybko, nie oglądając się, nie oglądając... Wtedy bowiem przyświecał mu inny, bardziej promienny cel, który dodał mu sił, aby się nie obejrzeć, chociaż poza sobą słyszał ciężki, namiętny szloch...
— To śpiewa Ineza de Mena! — szeptano dokoła. — Primadonna powróciła niedawno z Ameryki... miała tam szalone powodzenie... prawdziwie triumfalny pochód.
Mulat przeciskał się przez tłum gości i szukał śpiewaczki oczami. Stała przy fortepianie, jak biała zjawa, nad którą świecił złoty obłok włosów. Spojrzenia wszystkich z zachwytem spoczywały na wyniosłej królewskiej postaci śpiewaczki. Od chwili, gdy zabrzmiał głos jej, artystka zapanowała w tej sali niepodzielnie — władczyni serc i budzących się uczuć czystych i głębokich — nawet tu, w tej ciżbie uniżoności, podstępu, zawiści i zdrady.
Odśpiewała dwie arje i nisko skłoniła się przed parą królewską, oklaskującą znakomitą primadonnę. Najwybitniejsi dostojnicy dworu otoczyli ją i wyrażali swój zachwyt. Jeden z wygalowanych panów wręczył jej piękny bukiet białych róż, związany żółto-czerwonemi wstęgami.
— Od ich królewskich mości... — rzekł, pochylając się przed śpiewaczką.
Donna Ineza de Mena postąpiła krok naprzód i złożyła głęboki ukłon dworski.
Nowe oklaski i szmer zachwytu.
Enriko spostrzegł generała Kastellara, stojącego w grupie, otaczającej Inezę. Szybko zbliżył się do niego.
— Może ekscelencja będzie łaskaw przedstawić mnie pani?! — poprosił.
— Ależ, jak najchętniej, kapitanie! — odparł don Dominiko i, stanąwszy przed artystką, rzekł:
— Za pozwoleniem mistrzyni, przedstawię jej mego młodego przyjaciela, Enriko Kastellara, kapitana sztabu generalnego, znanego lotnika, który...
Donna Ineza błysnęła oczami i potrząsnęła złocistą głową:
— Na Madonnę, generale, nie tak! — przerwała mu namiętnie. — Enriko Kastellar, autor „Świtu czy zmierzchu?“ Gdzież on jest?
W sąsiedniej sali zagrała orkiestra. Rozpoczynał się bal. Król z królową i goście szli w orszaku. Generał Kastellar, skinąwszy na Enriko, szybkim krokiem szedł do sali balowej, gdzie się już odbywały tańce.
Mulat zbliżał się do artystki, patrząc na nią łagodnym, rzewnym wzrokiem. Ogarnęły go wspomnienia. Odżyły gwałtownie, a przyzwyczajony analizować samego siebie we wszystkich okolicznościach życia, uświadamiał sobie, że we wspomnieniach tych nie pozostało ani śladu namiętności; ponad wszystkie uczucia, zawładnąwszy niemi i przytłoczywszy, wybiła się głęboka wdzięczność, przepojona czułością bezmierną.
Ineza wyciągnęła do niego obie ręce, a gdy uścisnął je i ucałował, wzięła go pod ramię.
Nino... Nino!.. — szeptała wzruszona. — Co się z tobą stało?... Biedny mój, najdroższy chłopaku... co się z tobą stało?
Wzruszył ramionami pogardliwie i spochmurniał:
— Nic... zupełnie nic, bo i życie moje stało się niczem... — odparł ponuro. — Zero... wielkie, nikomu niepotrzebne zero...
Przechadzali się w milczeniu po sali, nie zwracając uwagi na to, że pozostający na sali goście z zaciekawieniem się im przyglądają.
— Ach! — westchnęła artystka. — Gdy przeczytałam o twoim ataku na koszary, gdzie się zatarasowali ci biedacy — żołnierze.. ach!... zrozumiałam, że... że...
— Mów! — szepnął Enriko, spostrzegłszy, że umilkła i zacięła wargi.
— Zrozumiałam, że... życie twoje stało się istotnie... zerem... że otoczył cię zmierzch... biedny... nieszczęśliwy chłopaku!
Chodzili jeszcze przez kilka minut, rzucając sobie krótkie zdania, zawierające w sobie cały świat ukrytych uczuć i myśli.
— Jej królewska mość przysyła mnie, abym służył pani do tańca... — rozległ się za nimi męski głos.
Obejrzeli się. Umundurowany urzędnik dworu, zaciskając pod pachą trójkątny kapelusz, ozdobiony złotem i piórami, pochylił się w ukłonie przed donną Inezą.
Skinęła głową mulatowi, uśmiechnęła się łagodnie i odeszła z tancerzem.
Enriko rozejrzał się. Zamierzał poszukać palarni, gdy podszedł do niego wysoki, rubaszny generał i z uprzejmym uśmiechem zapytał:
— Pan kapitan nie przypomina mnie sobie?
Mulat spojrzał na niego badawczo i wyprostował się służbowo:
— Ekscelencja, pan gubernator Floridablanca — odparł napozór spokojnie, chociaż serce zabiło mu gwałtownie.
Trwało to wszakże jedną chwilę.
— Jakżeż się cieszę! — zawołał generał. — Jesteśmy w Madrycie od roku, a wciąż słyszę o panu, kapitanie, najpochlebniejsze głosy! Wreszcie ten dzielny raid powietrzny i tak radykalne unieszkodliwienie wysiłku podłych rewolucjonistów... Nie wątpię, że nie minie pana nagroda... całkiem zasłużona nagroda, kapitanie...
Enriko zmarszczył czoło i odparł niedbale:
— Tak, panie generale, dziś właśnie mam być przedstawiony jego królewskiej mości. Uprzedził mnie o tem ekscelencja, hrabia Kastellar de l’Alkudia...
Na tę wiadomość gubernator aż pokraśniał i podniósł ramiona wysoko, jakgdyby zrywając się do lotu.
— Pan jest w dobrych stosunkach z hrabią? — spytał szeptem, w którym zadźwięczały nuty zachwytu i zaciekawienia.
— Tak jest, ekscelencjo, hrabia bardzo życzliwie interesuje się moim losem! — odpowiedział mulat. — Generał wypytywał mnie szczegółowo o życie w kolonji, wspominałem mu nieraz o dobroci pana gubernatora dla mnie...
— Tak! tak! — zawołał don Miguel, podejrzliwie zerkając na kapitana. — Byliśmy przecież przyjaciółmi! Ale, ale! Obiecałem pokazać kapitana w całej okazałości komuś, kto pamięta pana z lat dziecinnych!
Mulat nieznacznie zacisnął zęby i milczał.
— Chodźmy, jeżeli pan pozwoli! — ciągnął gubernator.
— Bardzo proszę... — mruknął kapitan i zdumiał się, że nie czuje już ani radości, ani wzruszenia przed spotkaniem z Lizą.
— Jesteśmy w Madrycie od roku — głośnem, niemilknącem echem brzmiały mu w sercu słowa generała.
Zrozumiał, że Liza Floridablanca nie kwapiła się bynajmniej, aby się z nim zobaczyć. Dlaczegóż dziś zbliżył się do niego sam gubernator, chociaż przed laty zabronił mu pożegnania z córką?
Westchnął i skrzywił usta pogardliwie.
— Raid... generał Kastellar... nagroda... „najpochlebniejsze głosy“... król...
Z wielkim wysiłkiem powstrzymał się od zawrócenia z półdrogi. Poco miał się spotykać z Lizą? Przebolał już upadek swoich nadziei, pogrzebał na zawsze uczucia. Gdzieś, bardzo głęboko w sercu tlą się one, jak żar pod popiołem, lecz nikt już nie rozdmucha jarzących się jeszcze węgli, bo on potrafi zapanować nad sobą. Ujarzmił w sobie czarnoskórego zwierza, poznał i zgłębił do dna mękę i ból człowieczy. Nie pragnął wyjścia z otaczającego go zmierzchu. Oprócz wielkiego smutku odczuwał także spokój rezygnacji. Niechże tak pozostanie! „Biedny, nieszczęśliwy chłopaku“... — doszły go słowa Inezy. Tak! Biedny, lecz nie nieszczęśliwy, gdyż nie miał już żadnych złud i żadnych pragnień. Kiedyś przeczytał w jakiejś uczonej rozprawie, że murzyni poznali istotę szczęścia, ponieważ istnieją tylko z dnia na dzień, bez smutku o dniu wczorajszym i bez troski o jutro. On też nauczył się już żyć w ten sam sposób, a więc nie jest nieszczęśliwym. Nie, do djabła, nie jest nieszczęśliwym!
Stanęli przed kanapą, zajętą przez nieznajome mulatowi osoby.
Przebiegł wzrokiem wszystkie te, obce mu twarze.
Poznał... nie! raczej domyślił się, że pośród nich widzi Lizę. Bardzo się zmieniła... Już nie byłaby zdolną do rozpaczliwego ruchu wyciągniętych przed siebie ramion, nie mogłaby biec z lekkim zgrzytem i chrzęstem żwiru, prawie nie dotykając ziemi... nie potrafiłaby zapłakać gorzko i szczerze nad losem Alonso el Bueno!...
Ujrzał przed sobą pannę... zwykłą pannę.
— Ach, Boże! — zawyła w nim dusza. — Obcięła sobie włosy... Już nigdy nie zaplecie długich, czarnych warkoczy i nie ozdobi ich żółtą kokardą!
— Senor Enriko... — posłyszał niski, kontraltowy głos. — Tyle lat nie widzieliśmy się!
Spojrzał w ciemno-szafirowe, zalotne oczy i, pochylając się w ukłonie, ścisnął wąską dłoń Lizy i odparł nieco szyderczym, lecz uprzejmym tonem:
— Istotnie, bardzo dawno... Było to, mówiąc językiem poetyckim, o świcie naszego życia, senorito, a teraz dla pani słońce stoi w zenicie!...
Znowu się ukłonił i jął ściskać ręce pań i panów z otoczenia senority Floridablanca. Don Miguel z nieukrywaną chełpliwością szeptał do swoich znajomych:
— Kapitan sztabu generalnego, „as“ lotnictwa wojennego — don Kastellar, człowiek — bliski ekscelencji, hrabiemu Kastellar de l’Alkudia... Pogromca rewolucji... panowie!
Słysząc to, Enriko wzdrygał się ze wstrętu. Stał sztywny i milczał. Nie wiedział, co ma ze sobą począć. Rozmowy z Lizą nie szukał. Zaszłe w niej zmiany zewnętrzne pogłębiły jeszcze bardziej przepaść, którą czas wykopał. Przerzucać mostów przez nią nie miał zamiaru.
Na szczęście podbiegł do niego adjutant generała Kastellara i zawołał:.
— Ekscelencja szuka kapitana! Jego królewska mość raczy zaszczycić pana rozmową. Proszę się spieszyć, kapitanie!
Enriko przeprosił towarzystwo i odszedł z adjutantem.
Biegły za nim wszystkie spojrzenia. Wyrażały podziw, zdumienie, zawiść i nadzieje.
— Ten piękny kapitan zrobi wspaniałą karjerę! — zauważyła starsza pani, ostro patrząc na generała Floridablanca.
— O, tak! — zawołał z przekonaniem i zachwytem w głosie don Miguel. — Bardzo uczony, zdolny, prawie genjalny i dzielny młodzieniec! Pozatem — znajduje się pod specjalną opieką komendanta dworu i stolicy, hrabiego de l’Alkudia!...
— Madonna de Sagrada! — westchnął małżonek starszej damy. — Jakich to czasów dożyliśmy! Nędzny mulat — oficerem sztabu generalnego, przedstawianym królowi Hiszpanji! To już nie demokratyzacja, lecz upadek... upadek, moi drodzy!
— Istotnie, poglądy i przekonania zmieniają się zbyt szybko — zauważył inny pan, — i nie wiem, czy to nie zagraża tradycjom narodowym? Tylko patrzeć, jak panny z rodzin hidalgów będą wychodziły zamąż za takich... mieszańców bezpańskich...
— Hm... — mruknął, marszcząc brwi, don Miguel. — Już wychodzą za torreros, a czem są lepsi ci rzeźnicy od porządnych, inteligentnych mulatów?
— Generale! — upomniała go sędziwa dama. — To, co pan wypowiada, jest straszne, zbrodnicze! Mulat w rodzinie szlachty hiszpańskiej! Co pan mówi?!
— A co senora powie o torrero? — odciął się generał.
— Cóż — torrero? Jest on przynajmniej wieśniakiem andaluzyjskim, kastylskim lub asturyjskim, a nieraz się zdarza, że nieznanym ojcem jego był jakiś hidalgo, grand, z którego to krwi torrero zapożyczył sobie szaloną odwagę dawnych rycerzy.
Młody człowiek, milczący dotychczas, roześmiał się nagle i dodał:
— Jeżeli chodzi o dziedziczność „z lewej strony“, to, co do naszych mulatów, nie może być żadnej wątpliwości! Ojcami ich są niezaprzeczenie hiszpańscy szlachcice!
Liza Floridablanca z zupełnym spokojem słuchała toczącej się rozmowy. Na jej pięknej, rozmarzonej, o leniwym, obojętnym wyrazie twarzy nie odbijały się żadne uczucia. Tylko w oczach zapalały się chwilami błyski żywszego zaciekawienia.
Nagle do sali wbiegli pałacowi lokaje, którzy stanęli szpalerami, za nimi przeszła warta honorowa i wreszcie marszałek dworu z białą laską w ręku.
— Król! — oznajmił dygnitarz.
Goście pochylili się w przepisowym ukłonie.
Mając przy sobie komendanta pałacowego, wszedł król. Miłościwie się uśmiechając, obchodził sale i zaszczycał poddanych krótkiemi uwagami i pytaniami.
W tej chwili król był zajęty ożywioną rozmową z pięknym, o szlachetnej, wyniosłej postawie, młodym kapitanem. Ciemno-oliwkowa twarz oficera i jego płomienne oczy spokojne były i pełne godności.
— Kapitan Enriko Kastellar, pogromca zbuntowanego pułku... — syknął jakiś zawistny głos.
— Bękarty na dworze królewskim, przy boku monarchy! — wtórował mu inny i dodał: — Koniec dumnej Hiszpanji!
— Uważasz, jak król miłościwie rozmawia i życzliwie spogląda na Enriko? — zapytał generał Floridablanca, dotykając ramienia córki. — Wysoko zajdzie ten młodzieniec!
Liza obejrzała się na ojca i spytała pogardliwie:
— Zamierzasz kojarzyć małżeństwo moje z młodym Kastellarem?
Gubernator zmieszał się i mruknął:
— Nie powiedziałem ci niepodobnego!... Cieszy mię los tego sympatycznego młodzieńca, dla którego bądź co bądź i ja coś dobrego uczyniłem!
Liza uśmiechnęła się szyderczo i odparła zuchwale:
— Nie wykręcaj się, ojczulku! Przejrzałam cię nawylot i widzę twoje myśli od chwili, gdy od starego don Antonio de la Rastario posłyszałeś zachwyty nad Enriko.
— Czy jest w tem co złego, że mnie to cieszy? — rzucił pytanie, nie patrząc na córkę.
Senorita roześmiała się nagłos i, pochylając się do ojca, szepnęła:
— Teraz już zapóźno! Obrzydziłeś mi murzynów, mulatów i młodego Kastellara. Musisz mi znaleźć bogatego i najeżonego tytułami męża, lub pozostanę starą panną, jak mniszka z San Paolo...
Nie skończyła, bo znowu ujrzała mulata.
Odprowadziwszy króla do sali bufetowej, powracał. Nie był sam. Z ożywieniem rozmawiał ze śpiewaczką — donną Inezą de Mena. Liza odrazu spostrzegła wzruszenie na twarzy artystki i błyski w oczach oficera. Przyglądała się tej parze uważnie. Nagle spostrzegła coś niezwykłego.
Donna Ineza, primadonna operowa i głośna na cały świat śpiewaczka, przed którą korzyły się nawet ukoronowane głowy, żegnała mulata. Dotknęła nieznacznie swoich warg palcami i podała rękę młodemu oficerowi. Ten nisko się pochylił przed nią i na długą chwilę przycisnął jej dłoń do ust, przymykając oczy.
— Dowidzenia, drogi chłopaku mój! Żałuję bardzo, że spotkanie nasze trwało tak krótko, lecz niech będzie błogosławiona ta chwila... chwila... powrotnej fali!... — posłyszała Liza głos śpiewaczki.
— Donno Inezo... — zaczął Enriko, lecz w tej chwili spostrzegł senoritę Lizę.
Szła ku nim z uśmiechniętą twarzą. Niby przez sen usłyszał, jak mówiła:
— Jakże się cieszę, że mój kolega szkolny, w którym nawet kochałam się pokryjomu, zaszczycony został przyjaźnią wielkiej i sławnej Hiszpanki, uwielbianej przez wszystkich!...
Ineza de Mena ze zdumieniem przyglądała się nieznajomej.
— Jestem Liza de Floridablanca do usług — rzekła panienka z ukłonem.
Artystka przez kilka chwil wpatrywała się w twarz Lizy, potem zajrzała jej w oczy, przebiegła wzrokiem po całej postaci i odparła cicho:
— Bardzo się cieszę... bardzo... Ale pani pozwoli, że odejdę, gdyż jestem zmęczona i niedysponowana...
Skinęła głową i, zwracając się do Enriko, spytała:
— Świt czy zmierzch, miły przyjacielu?
Mulat westchnął i odpowiedział smutnym głosem:
— Zmierzch dokoła, donno Inezo...
Doprowadził artystkę do drzwi sali, gdzie na nią oczekiwał pomocnik marszałka, i powrócił do Lizy.
— Nigdybym nie podejrzewała pana o tak niezwykłą, świetną znajomość... — zagadnęła go senorita.
— Donna Ineza obdarzyła mię swoją przyjaźnią, prawdziwą przyjaźnią! — odpowiedział z wybuchem. — Ale było to dawniej... Dziś spotkaliśmy się po długiej rozłące...
— Ach, to bardzo zajmujące! Opowie mi pan o wszystkiem? W niedzielę mamy u siebie przyjaciół. Bardzobyśmy byli radzi widzieć wśród nich też i pana! Proszę nie zapomnieć — niedziela od 5-ej do 8-ej, a dla szczególnie zaprzyjaźnionych i — później nawet! Mieszkamy przy ulicy del Arenal Nr. 30, drugie piętro.
Ukłonił się i, odszukawszy generała Floridablanca z jego towarzystwem, pożegnał wszystkich i odszedł.
Gdy przechodził plac przed Armeria, przystanął nagle i zaśmiał się cicho.
— Boże wielki! — pomyślał. — Ileż to niedorzeczności ukrywa pod powierzchnią swoją tak zwane normalne, cywilizowane życie!
Istotnie, myśl tego rodzaju mogła się zrodzić w głowie Enriko Kastellara.
Sprzeczności, wyczuwane i obserwowane codziennie, zmusiły go oddawna do krytycznego ustosunkowania się do życia. Dziś jednak wyczuł wyraźną niedorzeczność jego.
Don Miguel Floridablanca przed kilku laty zamknął przed nim drzwi swego domu, dziś zaś zupełnie wyraźnie schlebiał mu, starał się nawiązać zerwane więzy przyjaźni i niewiele brakowało, aby poprosił o zaprotegowanie przed wszechmożnym hrabią de l’Alkudia.
On — Enriko Kastellar — tyle lat strawił w tęsknocie za Lizą, w boleści pielęgnował w sobie miłość dla niej; dziś, spotkawszy się z nią, miał serce spokojne i obojętne chociaż jednocześnie czuł, że dawna miłość boli go, jak dokuczliwa rana, lecz była to miłość do „dawnej“ Lizy, której próżno szukał w senoricie Floridablanca.
— Liza Floridablanca!... — szarpnęła go nowa myśl. — List mój i powieść, o niej i dla niej napisaną, zbyła pogardliwem milczeniem; przemieszkała rok w stolicy i nie zapragnęła ujrzeć tego, który kochał ją i był kochany. Nazwała mnie „kolegą szkolnym“ i z zupełną swobodą i spokojnym uśmiechem opowiadała, że się we mnie kochała! Po chwili — była wyraźnie niezadowolona (wyczuł to w jej głosie!) z mojej przyjaźni z donną Inezą i usilnie zapraszała mnie do siebie, zaliczając do grona najbliższych przyjaciół. Szczebiotała banalnie i powierzchownie o tem i owem, a tego, co było najważniejsze, nie dotknęła. Ani słowa o „Świcie czy zmierzchu?“, a przecież, jeżeli niegdyś rozumiała ukrytą tragedję Don Kiszota, Alonso Dobrego, — musiała odczuć jego własne cierpienia, tęsknotę, miłość i nadzieję. I nic! Nic!
Szedł jakąś nieznaną mu uliczką, a myśl wzburzona mknęła z zawrotną szybkością.
Teraz dopiero pojmować zaczynał stosunek białych ludzi do niego — mulata.
Nikt nie doszukiwał się w nim duszy ludzkiej, wrażliwej i trawionej płomieniem, który hartuje stal i na popiół spala drewno. O, jakżeż nienawidzi on wszystkich... wszystkich! Jedynie tylko Ineza de Mena odczuła go naprawdę i rozstała się z nim, ratując w nim człowieka.
A on? Odszedł od Inezy i nie oglądał się. Przyświecał mu świetlany cel — Liza — cel, który teraz stracił dla niego wszelki urok.
— Senorita Floridablanca! Senorita Floridablanca! — syczał, zgrzytając zębami.
Zacisnął pięści i chciał rzucić na ufryzowaną głowę zalotnej panienki bluźniercze przekleństwo, gdy w tem ujrzał kilku czarnych żołnierzy.
Szli podchmieleni i rozmawiali głośno hiszpańsko-murzyńską gwarą, — tą dziwną „languilla“, stanowiącą śmieszną zbieraninę słów hiszpańskich i tubylczych. Spostrzegli oficera i salutowali mu, przesadnie prężąc się i zataczając.
Gdy minął ich, posłyszał nagle przeraźliwy świst i straszne wyzwiska.
Żołnierze zatrzymali się przed szynkiem i krzyczeli:
— Śmierć kapitanowi Kastellar! Śmierć mordercy! Podły kat! Hiszpański parobek! Syn murzynki i psa białego! Śmierć wyrodkowi! Śmierć rzeźnikowi!
Pierwszym odruchem dyscyplinowanego oficera było sięgnąć po rewolwer i strzelić do zuchwalców. Enriko dotknął już broni, gdy posłyszał coś, co odebrało mu siły.
Jeden z żołnierzy wystąpił naprzód i krzyknął:
— Twoja matka Belira plunie ci w oczy, zdrajco i kacie! Przepowiadam ci to, Enriko Kastellar, jakiem Joze Faruba.
— Joze Faruba, bohater „Wolności królewskiej“ — powieści, która ma początek, lecz nigdy nie doczeka się końca! Zdrajca... Zbiegł z „drogi bogów“! Ineza de Mena... Joze Faruba... Ineza... Joze...
Te dwa imiona wirowały mu w mózgu, jak błyskawice, śmigające łamaną linją ogromnego zygzaka.
— Słuchajcie! — zawołał rozkazującym głosem. — Joze Faruba ma stawić się do mnie jutro na lotnisku!
Murzyn splunął z pogardą i rzekł:
— Chodź tu i zabij mnie, kacie!... Ja tam jutro nie pójdę.
Kapitan Enriko Kastellar szybko się oddalił.
Dzień sprzeczności przedziwnych zakończył się akordem niezwykłym.
Gdyby ktoś słyszał rozmowę, która się toczyła nazajutrz w pewnem mieszkaniu oficerskiem na lotnisku madryckiem, zdumiałby się niewymownie.
Szeregowiec 8-go pułku piechoty, Joze Faruba, stał przed kapitanem-mulatem. Murzyn wpatrywał się w twarz Enriko Kastellara, nie spuszczając z niego szeroko rozwartych oczu i od czasu do czasu ukazując ostre, białe kły.
Przyglądali się sobie bacznie, jakgdyby chcąc zapamiętać na zawsze każdy rys twarzy.
Milczenie stawało się przykrem i przytłaczającem. Przerwał je murzyn.
— Pan kapitan najlepiej zrobi, jeżeli każe mnie zatrzymać i odstawić przy raporcie do komendanta — zamruczał. — Mam nadzieję, że od tej chwili za jakie parę dni karabinierzy królewscy ukontentują mnie na całe życie, co niezawodnie sprawi panu kapitanowi prawdziwą przyjemność!
Roześmiał się ponuro i przestąpił z nogi na nogę.
Kapitan wciąż milczał. Czekał czegoś innego od dawnego kolegi szkolnego.
Faruba, niecierpliwy i, jak prawdziwy murzyn, łatwo się podniecający, jął się niepokoić.
Niepokój jego przeszedł wkrótce w gniew. Nie rozumiał i nie mógł znieść zagadkowego zachowania się oficera. Doprowadzało go to do wściekłości. Jeszcze nie śmiał wybuchnąć; próbował wywołać oburzenie w milczącym, zamyślonym mulacie.
— Niech pan kapitan nie bawi się w litość! — mruczał z cichym, złym śmiechem. — Co dla pana stanowi życie murzyna?! Fraszka! Niuch tabaki!! Czy tak, czy owak, teraz, czy trochę później, Joze Faruba doczeka się tytułu wisielca. Im prędzej — tem lepiej, panie kapitanie! Doprawdy! Może już czas posłać po wartę?
Enriko Kastellar potrząsnął głową i rzekł rozkazującym głosem:
— Milcz, żołnierzu!
Murzyn prychnął, jak koń, i odparł zuchwale:
— Mój porucznik nazywa mnie krócej — „małpa, czarna małpa“ — tak mówi do mnie przeklęty Hiszpan! Proszę się nie krępować!
— Milcz! — powtórzył kapitan. — Będziesz odpowiadał na pytania!
Faruba błysnął oczami, lecz umilkł i mimowoli wyprostował się.
— Wczoraj w bezczelny sposób powiedziałeś, że nie przyjdziesz, — a jednak przyszedłeś? — zapytał Enriko.
— Wczoraj byłem pijany i smutny, bo za naszą hecę w koszarach powieszono dwóch druhów z mego pułku... — zamruczał murzyn.
— A dziś?
— Dziś namyśliłem się i — jestem.
— Mogę przecież zaaresztować ciebie? — syknął kapitan.
— Myślałem o tem i — jestem — powtórzył żołnierz. — Chciałbym już umrzeć... Robiłem i będę nadal robić burdy, aby puszczać krew białym, ale wszystko to — na nic! Małe rzeczy! Zbrzydło mi to i znużyło. Chcę umrzeć!... Nie żyję już oddawna — bluzgam plugawemi słowami, macham łapami i piję alkohol...
Kapitan słuchał uważnie. Joze Faruba wypowiadał jego własne myśli. On wszakże też oddawna już nie żył. Wspólnota myśli i przeżyć przeraziła go i przejęła ni to zgrozą, ni to wstrętem.
— Żołnierzu, — rzekł ponurym głosem — lepiejbyś uczynił, gdybyś spokojnie odbył termin służby i potem powrócił na swój statek...
— Dziękuję za radę! — zaśmiał się szyderczo murzyn. — Ze swej strony udzielę jednej panu kapitanowi. Nic mnie ona nie kosztuje, jak każda rada! Lepiejbyś uczynił, caballero, gdybyś przestał pokazywać kły w obronie Hiszpanów, łasić się do białych senorit, a powrócił do swej matki Beliry!
Mulat drgnął i milczał, zacisnąwszy zęby. Żołnierz, mrużąc nieznośnie gorejące oczy, ciągnął dalej:
— Do stu piorunów! Moja rada jest lepsza! Wołam cię, Enriko Kastellar, do ziemi, która jęczy i płacze, a której mógłbyś choć trochę ulżyć...
To powiedziawszy, zacisnął ręce z taką siłą, że aż mu stawy chrzęsły.
Zapanowało milczenie. Kapitan wstał i zaczął nabijać fajkę, nie patrząc na dawnego kolegę.
Faruba wykrzywił twarz w szalonym uśmiechu i rzucił syczącym głosem:
— Nie sztuka, Enriko Kastellar, obijać progi hiszpańskie i lizać stopy grandów, aby udawać równego im! Spróbuj bronić braci swoich — braci uciemiężonych, sponiewieranych! Do ciebie mówię ty — mulacie i... chrześcijaninie!
Kapitan Kastellar skoczył ku żołnierzowi i palcami wpił mu się w gardło.
— Ani pary z gęby, bo uduszę!.. — wyrzęził.
W głowie jego nagle miotać się zaczęło wspomnienie: ciemna kaplica Chrystusa de Vega, zniszczona twarz franciszkanina-mulata i te same słowa, szeleszczące pod sklepieniem nawy.
Oficer z trudem się uspokoił i odszedł od murzyna.
— Gdybyś trafił na innego oficera, wpakowałby ci kulę w twardy, zakuty łeb! — mruknął.
— Ja mówiłem do ciebie... — szepnął żołnierz.
Kapitan przeszedł się kilka razy po pokoju i zapytał:
— Co będziesz ze sobą robił po skończeniu służby?
Faruba roześmiał się i odparł:
— Chcę dezerterować przed terminem... Śpieszno mi do domu, do kolonji...
— Schwytają... pójdziesz na galery... — szepnął oficer.
— Albo nie schwytają i nie pójdę na galery! — jak echo, odmruknął Joze.
Enriko pomyślał chwilę, przenikliwie spojrzał na żołnierza i spytał:
— Śpieszysz się? Zamyślasz coś? Mów!
Murzyn parsknął bezczelnym śmiechem i, wystawiając naprzód kędzierzawą głowę, odrzekł:
— Rychło zestarzeje się pan kapitan, jeżeli będzie taki ciekawy...
— Nie dowierzasz mi, Joze? — rzucił z groźbą w głosie kapitan.
— Dowierzam ci, Enriko, ale na nic ci się to nie przyda — odpowiedział mu żołnierz.
Enriko machnął ręką i szepnął:
— Idź sobie na złamanie karku!...
— Stokroć dziękuję, caballero! — z przesadną grzecznością ukłonił się murzyn i bez szmeru wybiegł z pokoju.
Kapitan Kastellar wpadł w zadumę. Przetrząsał we wspomnieniach całe swoje życie od dnia, gdy przekonał się, że Liza Floridablanca nie odpowie już nigdy ani na powieść, ani też na list jego. Życie jego urwało się wtedy nagle i bezpowrotnie. Ciało istniało, funkcjonowało sprawnie, lecz duch jego oddawna uleciał.
— To bydlę oszukało mnie! — mruknął, przypomniawszy sobie murzyna. — Faruba powiedział, że nie żyje. Nieprawda! On marzy o czemś, dąży do czegoś, a ja?... Jestem trupem, poruszającym się, myślącym, pracującym!
Zaklął przez zęby.
Przez cały dzień nie wychodził z mieszkania. Nie poszedł do kasyna na obiad i kazał ordynansowi przynieść posiłek do domu. Siedział przy biurku w tej samej pozycji, w jakiej pozostał po odejściu murzyna. Chwilami upadał od nawału myśli, rozsadzających mu czaszkę, to znów nic nie czuł i o niczem nie myślał. Uświadamiał sobie jednak, a stawało się to coraz wyraźniejszem, że musiał coś uczynić, skończyć z czemś na zawsze. Męczył się, bo nie wiedział, do czego popycha go wewnętrzny nakaz.
Rozglądał się po pokoju, szukając czegoś, coby skrystalizowało potrzebny odruch woli. Wzrok jego padł na mały piecyk żelazny, nigdy nieużywany sprzęt, — mocno zardzewiały, o pogiętej, wykrzywionej rurze blaszanej.
Wrażenie wzrokowe nieznanemi drogami sączyć się zaczęło fałdami zwojów mózgowych, tworząc luźno powiązane z sobą obrazy i skrawki idej.
Piecyk... ogień....ogień, w którym znikają koks, drzewo... papier... Ach, papier! Zapisany papier... Ileż tego spalił sam... Spalił w piecyku na Calle de la Luna!
Uliczka, w której napisał „Świt czy zmierzch?“! Dawne dzieje... Rękopisy leżały na półce wraz z oprawnem wydaniem jego powieści... Rękopis?... ten drugi rękopis... „Wolność królewska“... cha — cha!... zawadza mu w biurku... Szpargały pomięte... zakurzona bibuła!
I znowu — piecyk... ogień...
Stanowczym ruchem wysunął szufladę z biurka.
Blaszki z tytoniem... pudełko, gdzie trzyma akselbanty i znaczek Akademji... Kasetka z przyrządami do golenia... jakieś niezbędne drobiazgi, a wgłębi trzy grube zeszyty... „Wolność królewska“...
Wydobył rękopisy i zaczął przerzucać kartę po karcie.
Wreszcie zamknął oczy i szepnął:
— Wielki, wspaniały w swej genjalności, don Miguelu Cervantesie de Saavedra! Naucz, doradź! Jeżeli mam ukończyć tę powieść, niech duch twój uczyni znak widomy, abym postąpił wedle wskazówki twojej!
Długo szeptał jeszcze, a coraz namiętniejsze błagania brzmiały w zduszonym głosie kapitana.
Przeraźliwy, jękliwy sygnał trąbki przeciął ciszę.
Wbiegł ordynans i krzyknął:
— Nagła zbiórka przy hangarach, panie kapitanie!
Oficer zaczął się w pośpiechu ubierać i po chwili wypadł z domu. Na schodach przystanął i rzucił żołnierzowi.
— Na stole pozostawiłem stare zeszyty. Spal tę bibułę, Migu!
Nie oglądając się, biegł ku hangarom.
Trąbka rozbrzmiewała coraz głośniej. Na maszcie lotniska podnoszono jakieś sygnały. Ze wszystkich stron śpieszyli piloci, obserwatorzy, mechanicy i żołnierze, pędzący od strony długiego, piętrowego gmachu koszar.
Jękliwe tony sygnału biegły drgającemi falami, coraz żałośniejsze, coraz bardziej trwożne.


ROZDZIAŁ XVI.

W dość skromnem mieszkaniu madryckiem don Miguela de Floridablanca podejmowano gości. Przyjęcia urządzano tu każdej niedzieli. Generał, odwołany z kolonji, dostał przydział do centrali ministerjum i oddawna oczekiwał nowej nominacji. Z przerażeniem myślał, że będzie zmuszony zabrać ze sobą córkę na ciężkie życie w kolonjach lub też pozostawić ją w Madrycie na opiece starej ciotki — wdowy. Myśl o tem, że Liza będzie musiała pędzić bezmyślny żywot gdzieś pod równikiem, gorzknieć i starzeć się, napawała go przerażeniem. Ale i życie w Madrycie w skromnych warunkach materjalnych równałoby się także skazaniu córki na staropanieństwo.
Don Miguel używał więc wszelkich wybiegów, odnawiając dawne stosunki towarzyskie, aby móc wywozić panienkę w świat i ułatwić jej spotkanie odpowiedniego kandydata na męża. W tymże celu urządzał stroskany ojciec swe przyjęcia, na których przewijało się mnóstwo młodszych i starszych „kandydatów“ — bardzo arystokratycznych, lecz ubogich, lub bogatych, ale zato należących do „chamachos“ — nuworyszów, niewiadomego pochodzenia i jeszcze bardziej tajemniczej przeszłości.
Senorita Liza zachowywała się wobec projektowanych przez ojca konkurentów z niezwykłą godnością i spokojem w najlepszym gatunku. Ciotka Romana, posługująca się nazwiskiem z ośmiu aż wyrazów złożonem, nie licząc „de“ i „el“, żywa skarbnica tradycyj sławnego niegdyś i magnackiego rodu Floridablanca, nie miała jej nic do zarzucenia.
— Przyznam się, że Liza wzbudza we mnie podziw! — szeptała do generała, przyglądając się panience, która w wyniosłej, ale zarazem ujmującej formie prowadziła rozmowę z młodymi ludźmi.
Pewnej niedzieli zjawił się w saloniku kapitan sztabu generalnego, witany serdecznie i ostentacyjnie przez generała Floridablanca.
Zdumienie odbiło się na twarzach gości. Senory, a szczególnie senority nie mogły oczu oderwać od pięknej, oliwkowej twarzy mulata, a gdy wejrzenie jego płomiennych źrenic spoczęło na którejkolwiek z nich, rumieniły się mimowoli i tamowały oddech.
Mężczyźni również ocenili zewnętrzne walory nowego gościa, lecz spostrzegli też i coś innego, bardziej ich zastanawiającego.
Oto senorita Liza, zwykle niewzruszenie spokojna, w rozmowie z mulatem zdradzała dziwne zdenerwowanie i podniecenie. Ciemno-szafirowe jej oczy zaczynały ciskać błyskawice; czując to sama, przykrywała je długiemi rzęsami i przesadnie wesołym głosem szczebiotała:
— W kolonji żyliśmy niby na „Zielonej wyspie“... Naumor kochałam się wtedy w don Enriko Kastellar, którego to mam zaszczyt przedstawić państwu. Proszę tylko nie posuwać się za daleko w swoich domysłach. Miałam wtedy lat 14 i była to miłość dziecka... Pisałam elegje na cześć senora Kastellara, płakałam wieczorami i śniłam o nim zawsze jako o bohaterze, wśród płomieni, na rudym, jak ogień, rumaku, z mieczem gorejącym w dłoni!
Ten i ów z obecnych panów podczas żartobliwego opowiadania senority śledził kapitana. Nikt jednak nie dojrzał na jego twarzy najlżejszej zmiany. Pozostawała, jak zawsze, niby stężała, o mocno zaciśniętych wargach i nieruchomem wejrzeniu czarnych, rozognionych źrenic.
Słuchając Lizy, uśmiechał się uprzejmie kącikiem warg i mrużył oczy.
— A pan, kapitanie, czy był pan zakochany w Lizie? — spytała jedna z dam, patrząc na niego zalotnie.
Zmrużył oczy jeszcze bardziej i odpowiedział z lekkim ukłonem:
— Ależ naturalnie! Byłem szalenie rozkochany! Zawdzięczając temu uczuciu, napisałem niegdyś powiastkę — naiwną, głupiutką, jak ta miłość... Zatytułowałem ją „Świt czy zmierzch?“ Dziwaczny tytuł — nieprawdaż? Była to jednak powieść tylko, coś nakształt sentymentalnych wierszyków senority Lizy! Inaczej swej miłości wyrazićbym nie śmiał. Nie uważałbym się nawet za upoważnionego do łez i westchnień...
— Dlaczego!? Dlaczego? — ze wszystkich stron pytano kapitana.
— Na Boga! — zawołał ze śmiechem, podnosząc ramiona. — Jestem przecież człowiekiem... w cętki i kratki!
Odpowiedź ta zmieszała całe towarzystwo. Kłopotliwą sytuację gospodarzy naprawił sam Enriko Kastellar, mówiąc żartobliwie:
— Od tego czasu, jak noszę srebrne sznury oficera Akademji, spostrzegłem, że skóra mi zbielała. Wobec tak dziwnego zjawiska niebardzo się zastanawiam teraz nad cętkami i kratkami. Mój przyjaciel i opiekun, generał Kastellar hrabia de l’Alkudia gniewa się na mnie nawet, gdy mu przypomnę o swoim „afrykanizmie“!
Enriko bardzo zręcznie nawiązał ogólną rozmowę, sypał dowcipami i błyskotliwemi aforyzmami. Był zupełnie spokojny, pewny siebie i swobodny, a nikt nie spostrzegł drapieżnych i złośliwych błysków, migocących chwilami w zamglonych źrenicach kapitana. Przysiadł się do młodej damy, o smutnej, niemal tragicznej twarzy, i zaczął z nią wesołą rozmowę.
Goście jednak nie mogli się nadziwić, że generał Floridablanca zaprosił do domu mulata.
— Prawda, że jest on bękartem hrabiego de l’Alkudia i dyplomowanym oficerem, — szeptali do siebie, — lecz, na Madonnę, — mulat pozostaje mulatem!...
— Generał ma demokratyczne poglądy — wtrącił jakiś sepleniący młodzieniec. — Z pewnością, kiwnął na tego ciemnoskórego, aby przychodził i przypominał mu życie w kolonjach, gdzie don Miguel czuł się wielkim i potężnym! Te wspomnienia o minionej wielkości stają się u administratorów kolonjalnych manjactwem, nieuleczalną chorobą.
— A może... — zaczęła serdeczna przyjaciółka arystokratycznej donny Romany, lecz nie dokończyła, bo to, co chciała wypowiedzieć, nawet starej plotkarce wydawałoby się potwornem i zgoła nieprawdopodobnem.
— Kapitan zasmucił mnie dziś bardzo... — rzekła półgłosem Liza, przechodząc obok Enriko, gdy goście tłoczyli się przy stole, zastawionym zimnemi przekąskami i winem.
Enriko spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem.
— Gniewam się na pana! — powiedziała jeszcze ciszej. — Niegdyś mały Enriko mówił o tych samych rzeczach inaczej...
— Senorita określiła dobrze: niegdyś!... Tak, niegdyś moja urocza przyjaciółka Liza obdarzała mnie tylko elegjami i tajemnemi łzami — odciął się natychmiast, patrząc na nią szyderczo.
Nalewając mu wina do szklanki, rzekła z naciskiem:
— Teraz nie wątpię, że pan mnie nienawidzi!
— O, senorito! Czyżbym śmiał?! — odparł napozór zupełnie szczerze. — Za cóż miałbym nienawidzić panią?
Odeszła od niego, aby pomóc ojcu i ciotce w częstowaniu gości. Po chwili zbliżyła się znowu i, obierając pomarańczę, mówiła:
— Przyczynyby się znalazły. Liczyłam jednak na dobre serce Enriko, mego przyjaciela... Nie odpisałam panu na list... Ma pan już pierwszy powód do nieprzyjaznych względem mnie uczuć...
Mulat drgnął. Męczące wątpliwości rozwiały się ostatecznie.
Liza miała w ręku jego list i nie odpowiedziała, ani z kolonji, ani chociażby z Madrytu.
— Pocóżby pani miała robić sobie kłopot z odpowiedzią na nic nieznaczący list głupiego chłopca, który nieopatrznie wierzył słowom? — powiedział z cichym śmiechem. — Mogło mi to sprawić ból, ale tylko do czasu, dopóki przechowywałem wiarę. Teraz jestem już inny i oprócz najmilszych wspomnień nie żywię dla pani żadnych innych uczuć, senorito!
Panienka podniosła i natychmiast opuściła ramiona, jakgdyby uczuła dreszcz.
Westchnęła i, udając, że wysysa pomarańczę, rzekła przyciszonym głosem, chociaż stali nauboczu.
— A „Świt czy zmierzch?“ Przecież powinnam była odezwać się na tę piękną, tak rzewną powieść? Nie uczyniłam tego...
— Nie uczyniła tego pani... — jak echo, powtórzył mulat, a ciemny cień przemknął mu przez twarz i zaczaił się w oczach. Liza dostrzegła to i szepnęła:
— A widzi pan? Wspomnienie o tem sprawiło panu przykrość.
Enriko odpędził napływające, przepełnione goryczą przeżycia, uśmiechnął się i odparł:
— Jaka pani dobra, senorito! Niech pani siebie nie oskarża! Czyż można było odpowiadać na taki niedojrzały, zwarjowany utwór romantycznego młodzika?! Wstydzę się teraz popełnionego grzechu literackiego! Doprawdy! Po pierwszej próbie marzyłem o wyjściu na „drogę bogów“, „na szlak wzlotów i porywów, upadków i cierpień“ — szczęściem, zrozumiałem zawczasu, że nie mam już nikogo, ktoby podziwiał moje wzloty i płakał nad moim upadkiem... Złamałem pióro niedoszłego pisarza... cha-cha-cha!... Niedawno wyszperałem na dnie biurka rękopis innej, zaczętej przed laty powieści i... kazałem go spalić... cha, cha, cha!
— Spalić?! — zawołała Liza. — To straszne....
— Dlaczego? Jestem pilotem... przeżywam prawdziwe wzloty i najprawdziwsze, karkołomne upadki... To mi wystarczy aż do ostatniego upadku...
— Myśli pana są smutne i czarne... — zauważyła.
— Czarniejsze od mojej skóry? — zapytał ze śmiechem.
Podszedł do nich don Miguel i musieli przerwać rozmowę, ponieważ generał jął wypytywać go o służbę i słynny atak na koszary zbuntowanego pułku.
Enriko Kastellar postanowił ograniczyć się do tej jedynej wizyty w domu Floridablanca.
Senorita Liza nie pociągała go do siebie. Całe uczucie do niej do reszty wyżarła i wypaliła tęsknota i zawiedziona nadzieja. Nie myślał już o pannie i żył, jak dawniej, z dnia na dzień, pełniąc służbę i niczem się nie przejmując. Pracował teraz nad planem okrężnego lotu przez Hiszpanję, Baleary, morze Śródziemne do Marokka i dalej — do posiadłości hiszpańskich, położonych na zachodniem wybrzeżu Afryki.
Generał Kastellar sprzyjał temu zamiarowi i obiecał kapitanowi poparcie w ministerjum wojny. Enriko oddał się całkowicie pracy. Nie czytał nawet dzienników, ślęcząc nad mapami, biuletynami stacyj meteorologicznych i albumami aparatów lotniczych. Jadał w domu i nie zaglądał do kasyna. Pewnego razu wpadł do niego jeden z kolegów lotników i, opowiadając o zaszłych w mieście wypadkach, wspomniał, że z 8-go pułku piechoty dezerterowało kilkunastu murzynów.
Enriko Kastellar przyjął tę nowinę napozór obojętnie, lecz w głębi serca uczuł niepokój. Nie wątpił, że wśród uciekinierów znajdował się „potomek królów“ — czarny, zuchwały Joze Faruba.
— Czy nie przypominacie sobie nazwisk dezerterów? zapytał kolegi.
— Któżby spamiętał te zakazane nazwiska! — zawołał lotnik. — Wiem tylko, że po schwytaniu będą skazani na śmierć. Przeżywamy bardzo niepewne czasy. Słyszałem, że w kołach rządowych istnieje poważna obawa przed nieuniknioną wojną. Wobec tego w armji powinien być zaprowadzony jak najsurowszy rygor!
— Słyszałem o tem — zauważył kapitan. — Myślę jednak, że nikt nie odważy się na wypowiedzenie wojny. Zbyt to ryzykowne przedsięwzięcie!
— Różnie o tem mówią — odparł lotnik i, pożegnawszy kolegę, wyszedł wkrótce.
Zaintrygowany pogłoską o wojnie, Enriko postanowił pójść wieczorem do kasyna. Cieszył się na myśl o możliwości niezwykłych, wstrząsających przeżyć i wzruszeń. Mogły one wytrącić go z męczącej bierności i uciążliwego bezwładu psychicznego.
Wybiła godzina dziewiąta, o której zwykle zasiadano do kolacji, gdy na sali zjawił się ordynans kapitana i jął mu dawać jakieś tajemnicze znaki.
— Co ci się przydarzyło, Migu?! — spytał Kastellar.
— Panie kapitanie, proszę przyjść natychmiast do domu — mruknął żołnierz, podejrzliwie oglądając się dokoła. — Senorita, nieznajoma senorita czeka na pana kapitana...
— Cóż to za senorita? — zdziwił się mulat. — Nie przyjmuję u siebie senorit. Powiedz jej, Migu, żeby sobie powracała, skąd przyszła!
Ordynans był już na progu, gdy kapitanowi mignęła myśl, że to, być może, donna Ineza de Mena zechciała odwiedzić go.
— Stój — krzyknął żołnierzowi. — Idę!
Szybko przebiegł plac lotniska i wszedł do domu.
Zdumiał się. Na fotelu przed biurkiem siedziała senorita Liza. Patrzyła na ciemne szyby okna i zdawała się być pogrążoną w niewesołych myślach.
— Senorito... — rzekł kapitan, wchodząc do pokoju.
Podniosła się i wyciągnęła do niego dłoń.
— Wiem, że popełniam szaleństwo. Liza Floridablanca w mieszkaniu samotnego, młodego oficera... — zaczęła.
— I do tego — mulata! — dokończył za nią z cichym śmiechem. — Samotność i młodość moja nie zagrażają senoricie żadnem niebezpieczeństwem, lecz tego nie mogę powiedzieć o barwie mojej skóry. Jest w tem dla pani niebezpieczeństwo zbyt wyraźne, a nawet — hańba!
Roześmiał się znowu, a śmiech stawał się coraz bardziej szyderczy i zły.
— Istotnie... istotnie... — mówił urywanym głosem... — senorita Floridablanca w kawalerskie mieszkaniu mulata Kastellara...
— Hrabiego de l’Alkudia? — szepnęła pytająco.
— Gdybym zechciał... gdybym zechciał tylko — odparł z ironicznym uśmiechem, — lecz nie chcę już... chociaż dopuściłem się niegdyś najwstrętniejszej podłości — prosiłem o to mego... ojca.
— Zrobił pan to dla mnie?
Kiwnął głową, nie patrząc na nią.
— Właśnie dlatego przyszłam do pana — szepnęła. — Wyczułam rozgoryczenie pana, niechęć dla mnie... Nie chcę, abyś pan, Enriko, był moim wrogiem...
— Nie jestem nim... — odparł, wzruszając ramionami. — Mógłbym nim być dla Lizy z kolonji, lecz tamta Liza umarła, być może, natychmiast po moim odjeździe! Senorita Liza Floridablanca jest mi obojętną, nie znam jej prawie, nie rozumiem i nie zamierzam badać bliżej tej czarującej osoby... tem bardziej, że wkrótce prawdopodobnie opuszczę na dłuższy czas nietylko Madryt, lecz nawet Hiszpanję. Projektuję daleki, trudny lot, a potem będę przeprowadzał studja nad urządzeniem lotnisk w naszych kolonjach, aby jak najradykalniej tępić czarne poczwary!...
— Znowu się rozstaniemy?! — zawołała, a mulat wyczuł odcień smutku w jej głosie.
Chociaż nie uwierzył w szczerość tego tonu, jednak mimowoli doznał wzruszenia.
— Nie obawiam się sprawić tem przykrości pani — rzekł po chwili.
— Owszem... spotyka mnie prawdziwa przykrość! — odparła poważnie. — Chciałam dowieść panu, że przechowałam dla dawnego Enriko przyjazne, bardzo ciepłe uczucia...
— Dawny Enriko zmarł nazajutrz po śmierci małej Lizy, która miała czarne warkocze z żółtą kokardą i łzy w oczach, gdy czytał jej o smutnym losie Alonso Dobrego, — szlachetnego, śmiesznego rycerza, walczącego z wiatrakami...
— Zmarł? I on także zmarł? — szepnęła, opuszczając głowę.
— Porwały go tak, jak Don Kiszota, skrzydła wiatraka, oszołomiły i połamały mu kości!... — odpowiedział ze zrywającą się w nim namiętnością. — Nierozsądny Enriko — mulat targnął się na rzeczy zakazane, marzył o drogach, zamkniętych dla niego.
— Enriko! Enriko! — szepnęła Liza.
Kapitan przeszedł się po pokoju i usiadł na tapczanie.
Milczenie zaległo izbę.
Mulat wpatrywał się w sylwetkę senority. Nie czuł już urazy do niej, nie robił jej żadnych wyrzutów. Widział teraz twarz jej z profilu. Wpił w nią oczy i z jakimś ostrym bólem i lękiem szukał w tych rysach dawnej Lizy, która tak długo żyła w jego sercu i pamięci. Przymknął oczy i przeniósł się myślą do dalekiego kraju. Czarne niebo zwisało nad nim nisko; połyskujące gwiazdy z pytaniem niemem patrzyły na niego; z mroku, z poza zarośli nędznych, pożółkłych mimoz dobiegał pomruk oceanu. Czuł na czole zimne dotknięcie żelaznych prętów sztachet. Wpatrywał się przed siebie z bolesnem natężeniem. Zamajaczyła mu w oddali biała, wiotka postać; po chwili ściskał w gorących dłoniach drobne rączki Lizy; wargami wpijał się w jej drżące usta; wsłuchiwał się w muzykę jej głosu i nie chciał uprzytomnić sobie, że były to ostatnie słowa skradzionego pożegnania. A potem — cichy jęk, chrzęst żwiru pod lekkiemi stopami i niepewne, ruchome smugi światła latarni na piasku.
Coś się zerwało w duszy, opadło, znów się uniosło i miotać zaczęło, przetwarzając się w myśl i słowo:
— Słońcem dla mnie, mocą i celem była umiłowana moja! Ujęła mnie za rękę i wskazała drogę, na której odnalazłem duszę swoją bezradną na rozstaju, ciemnym we mgle krzywdy i nienawiści! Ukochana moja rzekła: „Idź na szczyty!“ Poszedłem i piąłem się cierpliwie i uparcie, posłuszny nakazowi jej. Nie było potęgi świata, której zwalczyć nie czułbym się na siłach. Z wyżyn widziałem już wszystkie drogi, leżące przede mną odłogiem! Wolność wdychałem całą piersią, rękami niemal dotykałem swego szczęścia! Liza — jasna, promienna, umiłowana!... Jak gasnące w nocy ognisko, zniknęła ona... Mrok mnie otoczył głuchy, niemy i zimny... Ileż łez gryzących wylałem, ileż porywów ducha zdławiłem, ileż marzeń i nieziszczonych pragnień odrzuciłem, chociaż dusza moja wyła w rozpaczy i krwią broczyła?! Trucizną napoiła mnie umiłowana moja... zabiła we mnie wiarę i chęć do życia!
Umilknął i, ciężko wzdychając, ciągnął głosem, pełnym drgań i stłumionych jęków.
— Jak trup chodziłem wśród żywych ludzi, widziałem przed sobą mogiłę otwartą, czekającą na mnie. Nie miałem siły szukać śmierci, a ona sama nie przychodziła, oszczędzała mnie, dręcząc męką coraz nieznośniejszą, aż się zmiłowała nade mną i zesłała mi mętny zmierzch zapomnienia i obojętności... Bezduszny, z sercem oziębłem wykonywałem bieg życia, bez promyka nadziei, bez widma celu... O, jakżeż wielkiej, bezmiernie ciężkiej zbrodni dokonała na mnie mała, umiłowana Liza, o warkoczach czarnych, związanych żółtą wstążką, Liza o oczach dużych, szafirowych, co tak obłudnie płakać umiały nad losem Alonso el Bueno, a nie uroniły jednej łzy nade mną — dalekim i zapomnianym, jak ten, który nie powróci już nigdy, nigdy!... A tymczasem ja żyłem tylko imieniem twojem, Lizo, zamierzałem stać się najszlachetniejszym w duchu, największym w twórczej mocy człowiekiem, dumą i chlubą narodu, jasnością, przed którą gasną błyski odziedziczonej sławy, odchodzą w cień zasługi przodków, co nic poza szumnemi tytułami nie przekazali swoim potomkom — pysznym, pustym i nędznym!
Wstał i nerwowym krokiem przeszedł się po pokoju. Przez zaciśnięte zęby, czując wstrząsające nim dreszcze, mówił chrapliwie:
— Byłem szczęśliwy, że oto ja — pogardzany mulat stanę wkrótce na szczycie sławy i obalę nikczemny przesąd o niższości rasy, zrodzonej z nabrzmiałej żądzą ciemności przez potwora gwałtu i zbrodni bezkarnej! Lecz Liza milczała... Nie odezwała się na spowiedź i wołanie mego serca w „Świcie czy Zmierzchu?“, nie zrozumiała ukrytych uczuć gorących i potężnych, nie wyciągnęła ręki do swego Enriko — Enriko el Desgraciado, nie zapłakała nad nim ani z radości, ani ze smutku... Liza, mała Liza z pałacu pod niebem afrykańskiem umarła wtedy, widać, bo gdyby żyła, czyż nie zawołałaby głosem przyjaźni do mnie — dalekiego, stęsknionego i miłującego ją nad życie?! Liza, moja Liza umarła, a z jej śmiercią stanęło w bezruchu moje życie, samotne, beznadziejnie puste, nikomu niepotrzebne.
W chwili nawrotu tych rzewnych wspomnień, które stanowiły niegdyś cel i moc życia człowieka o ciemnej skórze i krwi półmurzyńskiej, stało się coś nieoczekiwanego.
Oto drgnęły, ni to skrzydła czarnego motyla długie rzęsy senority Floridablanca, po policzkach jej pobiegły krople dużych łez — dziecinnych, żałosnych, a ciemne pasemko włosów, zsunąwszy się z misternej fryzury, spadło na czoło; drugie ześlizgnęło się na skroń i przykryło oko zapłakane.
— Lizo! — wyrwał się mulatowi cichy, gorący szept.
Nie mógł zrozumieć, jak się to stało, że porwał ją w objęcia, ogarnął wstrząsane szlochem ramiona, okrył pocałunkami oczy, usta, uczuł słony posmak łez, a na wargach — muskanie drgających rzęs.
Coś mówili do siebie, oboje naraz, bezładnie i pośpiesznie, jakgdyby miała wybić ostatnia, bezpowrotna godzina pożegnania.
Opamiętał się dopiero późno w nocy, gdy pod oknami z chrzęstem karabinów przechodziła zmieniająca się warta. Przeraził się, spojrzawszy na zegarek.
— Co powiesz w domu? — spytał kapitan, zaglądając w przybladłą, rozmarzoną twarz Lizy.
— W domu niema nikogo — odpowiedziała. — Ojciec i ciotka Romana wyjechali na wieś do chorego wuja Leona. Służbę uprzedziłam, że będę nocowała u koleżanki.
Enriko zrozumiał, że przyszła do niego, aby przebłagać go za wyrządzoną mu krzywdę. Za krzywdę? Mój Boże! Znał przecież don Miguela i wiedział, że mógł wpłynąć na córkę. Czyż tak bardzo winną była młoda, niedoświadczona dziewczyna, dziecko niemal? Chciał wierzyć teraz, że przez cały czas rozłąki żyła w poczuciu swej winy, pragnąc wynagrodzić mu krzywdę. Przyszła, gotowa oddać mu wszystko, co posiadała, oddać mu się cała niepodzielnie, na zawsze.
Zerwała się w nim burza wdzięczności niepohamowanej, namiętnej, dzikiej.
Znowu całował Lizę i szeptał obłędne, półpogańskie, półbluźniercze modły do niej, jakgdyby była bóstwem łaskawem i pięknem, znowu zstępującem do niego — stroskanego, umęczonego pod brzmieniem tęsknicy palącej.
Przez mgłę świetlaną, przez zawiłą sieć błyskawic ognistych widział jej oczy nieprzytomne, zamglone, usta półrozwarte, bezwładne; pierś, falującą porywczo, i ramiona bezsilne, ciągnące się ku niemu, jak wiotkie pędy nieznanej rośliny, spragnionej słońca. Była w jego mocy, już należała do niego — pokorna i żądna najcięższej ofiary, składanej w porywie mistycznym, bez namysłu i żalu.
Uniósł ją na rękach i złożył na twardem, żołnierskiem posłaniu.
Biły jedna po drugiej późne godziny nocne.
Ciche szepty i namiętne przysięgi rozlegały się w ciemnym pokoju...
O świcie uklęknął przed Lizą i, kryjąc twarz w jej dłoniach, drżącym, natchnionym głosem mówił:
— Kazałaś mi się poniżyć i prosić znienawidzonego ojca o nazwisko... Uczyniłem to! Kazałaś mi zdobyć niedosiężne dla mnie szczyty... Wszedłem na nie! Teraz zajdę wyżej — przysięgam ci! Padnę na kolana przed ojcem twoim i błagać będę, aby oddał mi ciebie na szczęście, jakiego nie zna nikt na ziemi! Zmuszę ludzi, aby zapomnieli, że jestem synem wstydzącego się mnie Hiszpana i murzynki Beliry!...
Boże sprawiedliwy! Jakżeż kruche są i przelotne widma szczęścia! Jakąż igraszką losu, jakim nędznym cieniem kosmicznego atomu jest życie człowiecze! Rozpryskuje się ono, jak niewidzialny pył mgławic, zawieszonych w mrocznej otchłani czasu i przestrzeni. Błyśnie na jedną chwilę, krótką i zwodniczą, lecz ognista smuga jego gaśnie i ciemność pochłania wszystko wokół...
Liza gwałtownie odtrąciła klęczącego przy niej mulata, zerwała się z miejsca i, zacisnęła sobie gardło, szeroko rozwartemi oczyma patrząc w przerażeniu na zdumionego, wylękłego Enriko.
Z trudem poruszając wargami, szepnęła:
— Syn murzynki Beliry... pijanej, bezwstydnej Beliry, rzucającej zgniłe, plugawe wyzwiska...
Wstała i chwiejnym krokiem szła przed siebie, poprawiając włosy i ubranie.
Drżała z oburzenia i wstrętu, powtarzając nieprzytomnie:
— Syn Beliry... Syn Beliry!
Chusteczką wycierała sobie gorączkowo dłonie, szyję i twarz. Wydawało jej się, że jakieś ślady ohydne pozostawiły na nich dotknięcia syna Beliry.
— Syn pijanej, czarnej ladacznicy! Madonno! Ratuj mnie! — szepnęła, załamując ręce i wzdrygając się cała.
Enriko Kastellar podniósł się powoli. Oczy mu zgasły, a na rozjaśnioną szczęściem twarz opadała powoli ciemna zasłona. Wstał, podniósł ramiona i zacisnął wargi. Uczuł ból w zwartych mocno szczękach, a za uszami skurcz wyprężonych i stwardniałych mięśni.
Syn murzynki słyszał, co szeptała córka ubogiego granda hiszpańskiego.
Stał i przyglądał się Lizie. Miotała się bezładnie po pokoju. Dotykała włosów, poprawiała falbankę bluzki, usiłowała schować niepokorne pasemka, wybijające się z fryzury, obmacywała zapinki na piersi, krążyła po izbie, bezradna, przerażona. Spostrzegła wreszcie kapelusz, porzucony na biurku, porwała go i rozpaczliwym ruchem wcisnęła sobie na głowę. Oglądała się teraz za płaszczem, który Enriko powiesił na poręczy fotelu.
Mulat zbliżył się i pomógł jej włożyć okrycie.
Patrzył na nią obojętnym, prawie łagodnym wzrokiem, lecz coraz mocniej zaciskał wargi, aby nie krzyczeć, nie urągać i nie przeklinać.
Bez słowa uchylił przed nią drzwi, wyprowadził przed dom i szedł obok aż do bramy.
— Otwórz! — rzucił rozkaz stojącemu na warcie żołnierzowi. — Otwórz i natychmiast zamknij!
Zgrzytnęła i z brzękiem zatrzasnęła się żelazna furta. Słyszał przez chwilę odgłosy szybkich kroków odchodzącej. Umilkły wreszcie. Nic już nie mąciło strasznej, złowrogiej ciszy.
Zawrócił i szedł do domu, oddychając chrapliwie.
Podszedł do biurka; bezwiednym ruchem wysunął szufladę.
Wzrok jego padł na połyskujący niklem rewolwer.
Skrzywił usta w drapieżnym uśmiechu i syknął:
— Nareszcie...
Wyjął broń i obejrzał. Była nabita. Uchylił bezpiecznik i raptem śmiać się zaczął, podnosząc i opuszczając ramiona.
— Zdobyłem ostatni, najwyższy szczyt... szczyt własnego szczęścia! — rzęził przez dławiący go śmiech. — Własne szczęście, własne szczęście!..
Te słowa, padające raz po raz, przedarły się do jego świadomości.
Gdzieś z zakamarków wstrząśniętej duszy wynurzyło się wspomnienie.
Takie, zdawało się, dziwne, obce w tej chwili.
Kaplica Chrystusa de Vega... Syn Boży opuścił rękę miłosierną ku ziemi. Oprawcy nie mogli przygwoździć jej do krzyża na zawsze. Oderwała się sama i poświadczyła jakąś tam drobną, człowieczą prawdę. Cha-cha! Franciszkanin, brat Pablo, drażniący mnich, zwraca swoją czarną, zoraną przez ospę twarz i mruczy do mulata:
— Zapytaj Zbawiciela, czy prawdziwą wybrałeś drogę, krocząc ku własnemu szczęściu...
A potem powiedział mu to samo Joze Faruba, bezczelnie szczerząc kły i wykrzywiając przytem czarny, lśniący pysk!
Brat Pablo... Joze Faruba... Mnich i żołnierz... Brat Pablo... Joze Faruba...
— Czy prawdziwą wybrałeś drogę, krocząc ku własnemu szczęściu?...
Kapitan powiedział to tak głośno, że drgnął. Ze zdumieniem spojrzał na ciążący mu w ręku rewolwer i obejrzał się.
W ciemnym kącie za szafą zamajaczył jakiś cień.
Przyjrzał mu się bacznie, mrużąc oczy.
— Ach, to — Joze, potomek królów, zuchwały żołdak... — zamruczał, potrząsając głową. — Co to? Skinął ku mnie ręką, idzie i ogląda się, wołając za sobą. Teraz błysnął zębami i szepnął: „Synu Beliry, chodź do dżungli, za Elaro!... Cha-cha-cha!“
Enriko przetarł oczy i znowu jął się oglądać dokoła.
W izbie nie było nikogo. Z cichym zgrzytem odliczał sekundy budzik przy łóżku. Spokój ogarniał kapitana i jakieś niewyraźne, kojące znużenie.
Wrzucił rewolwer do szuflady i zamknął ją na klucz.
Otworzył szafę i, wyjąwszy butelkę „mansanilli“, nalał sobie szklankę.
Wypił i całą piersią wciągał powietrze, prężąc się i podnosząc ramiona.
Basta! Taki mój los! — rzekł głośno i westchnął z ulgą, jak przechodzień śmiertelnie znużony, który dobiegł już kresu dalekiej wędrówki.



ROZDZIAŁ XVII.

Trzy miesiące spędził kapitan w ciężkiej pracy, o której prawie nikt nie wiedział. Posłyszano o niej dopiero z dzienników, które pewnego popołudnia rozkrzyczały po całej Hiszpanji, że samolot wojskowy „Dornier“, pilotowany przez kapitana sztabu generalnego Kastellera, zakończywszy nader pomyślnie lot okrężny, przeleciał nad morzem Śródziemnem i rozpoczął raid afrykański.
Narazie, jak to zwykle bywa, dzienniki i publiczność interesowały się losem odważnego lotnika, lecz wkrótce wzmianki o nim ustały, a w kilka dni później czytelnicy zapomnieli, że jakiś tam oficer zdobywa wielkie przestrzenie, szybując nad czarnym lądem.
Coprawda — nad Europą mknęły już wówczas pierwsze pomruki burzy wojennej, gotowej lada chwila rozpętać się z całą siłą. Któżby tam myślał o samotnym, odważnym szaleńcu?!
Tymczasem Enriko Kastellar, przebywając duże etapy, zbliżał się do kolonji, gdzie się urodził i rozpoczął życie świadome, przynoszące mu w darze niebywałe powodzenie, ale żądające za nie ciężkich mąk.
Pewnego dnia, tuż przed zachodem słońca, w stolicy kolonji powstała wrzawa.
Żołnierze załogi, uizędnicy, murzyni, murzynki, sam gubernator i jego adjutanci zadzierali głowy i przyglądali się ogromnemu ptakowi, krążącemu nad morzem i miastem. Ostatnie szkarłatne promienie zachodzącego słońca zaróżowiły szeroko rozpostarte skrzydła i długi korpus statku powietrznego. Z głuchym warkotem, przechylając się z jednego boku na drugi, szybował, to zniżając się niemal do wierzchołków drzew, to krętą spiralą wśrubowując się wzwyż. Lotnik badał teren, szukając dogodnego miejsca do lądowania. Widocznie znalazł je wreszcie, bo, zrobiwszy szalony wiraż, odleciał w stronę rzeki, pozostawiając za sobą smugę lekkiego dymu.
Z bramy pałacu gubernatorskiego i z placu koszarowego wyruszyły natychmiast trzy samochody na poszukiwanie lotnika.
W dwie godziny później przy aparacie, stojącym na obszernej łące nadbrzeżnej, tkwiły już patrole żołnierskie i policyjne, a pilot siedział w gabinecie gubernatora, meldował mu o przebiegu raidu i z jakiemś rozrzewnieniem oglądał pustą, przewiewną salę o ścianach z surowego marmuru i szerokich oknach z widokiem na morze, które zgasło już i zaczynało przemawiać grzmiącym głosem przypływu.
W źrenicach oficera zapalały się co chwila ogniki zmiennych uczuć, a tak wyraziste, że przyłapał je stary gubernator i zapytał:
— Pan kapitan z takiem zainteresowaniem rozgląda się po moim gabinecie, że widocznie, przypomina coś panu?
Oficer uśmiechnął się łagodnie i odparł:
— O, tak, ekscelencjo! Znam tę salę, bo bywałem tu często i właściwie tu zacząłem żyć...
Generał ze zdumieniem spojrzał na mówiącego.
— Dawne to dzieje! — ciągnął kapitan. — Gubernatorem kolonji był wtedy don Miguel de Floridablanca. Z córką generała — senoritą Lizą, uczęszczaliśmy razem do szkoły „Białych Braci“, gdzie prefektem był ojciec Roberto, a profesorami — ojciec Ambroży, ojciec Bernardino...
— Generał Floridablanca przebywa obecnie w Madrycie — przerwał mu generał. — Słyszałem, że ma dostać placówkę w Ifni. Co do zakonników, to wyjechali oni przed dwoma laty na Antylle, szkoła zaś została oddaną pod kierownictwo świeckie...
— Don Floridablanca spotykałem w stolicy — powiedział kapitan. — Ale, mój Boże, jak się to wszystko zmieniło!
Ze smutkiem pokiwał głową i, westchnąwszy, dodał:
— Nie poznałbym swej ojczyzny!
— To pan się tu urodził? — spytał gubernator.
— Tak, ekscelencjo! Jestem mulatem z tej kolonji — odpowiedział Enriko.
Generał z podziwem przyglądał się oficerowi. Po chwili mruknął.
— Szlify oficera sztabu generalnego?...
— Tak jest! Ukończyłem z odznaczeniem akademję wojskową w Toledo, ekscelencjo! Ale! Przywiozłem ze sobą ważne papiery i instrukcje.
To mówiąc, wyjął z teki plikę dokumentów i położył ją przed zdumionym i zaniepokojonym gubernatorem.
Późnym wieczorem odprowadzono przybyłego lotnika na plac koszarowy, gdzie przygotowano dla niego dwa pokoje w domku, stojącym nauboczu, przy wysokiem ogrodzeniu z drutu kolczastego. Tuż za nim szumiała dżungla, znacznie już przetrzebiona, lecz walcząca zawzięcie z człowiekiem. Nie dawała się! Pod ciosami siekiery padało coraz więcej drzew, lecz z ich pokaleczonych pni, od korzeni wypierały młode pędy i tworzyły gąszcz niedostępny.
Kapitan nie mógł zasnąć. Wyszedł i usiadł przed domem.
W końcu placu chrzęścił piasek pod nogami wartownika, cykały nietoperze i dzwoniły cykady; przeleciał z szelestem skrzydeł klucz małych, białych czapelek; „gammoro“ odśpiewał już swoją piosenkę; od morskiego brzegu dobiegły jękliwe krzyki mew...
Niebo, zupełnie czarne i jakgdyby miękkie, zaczynało rozjaśniać się nad dżunglą. Wypływał księżyc — ogromny, czerwony, niby krwią nabrzmiały.
W krzakach rozległ się szelest. Enriko jął nadsłuchiwać, lecz nic już nie zdradzało obecności żywej istoty. Widocznie duża, chyża „fuettada“[35] prześmignęła wpobliżu, a może zając, zawieruszony w haszczach, wyszedł na żer.
Enriko przypomniał sobie, że niegdyś siedział również samotny na werandzie szkoły. Było to wtedy, gdy odprowadziła go Liza, mała, wiotka dziewczynka z kruczemi warkoczami i kazała mu przypomnieć sobie dokładnie treść powieści „Carcel de amor“...
Taka sama cisza płynęła wokół; tak samo śpiewał „gammoro“, machały raz po raz skrzydłami czaple, odlatując na nocleg, na dalekie bagnisko Elaro; woddali pojękiwały strwożone mewy... W naturze nic się nie zmieniło, tylko on stał się innym, o! — zupełnie innym, a jakim — tego sam nie potrafiłby określić słowami.
Kapitan uśmiechnął się gorzko i wstał.
— Pst... pst... — usłyszał nagle cichy syk.
Podszedł do drucianej zagrody i wpatrzył się w mrok. Mignęła mu myśl, że ktoś, ukryty za ścianą gęstych „dumów“ i mangowców, może skoczyć ku niemu i dźgnąć nożem.
— Głupstwo! — pomyślał i niedbale machnął ręką.
Nadsłuchiwał długo. Posłyszał wreszcie ostry, przejmujący szept. Szedł zdołu.
Oficer spojrzał na ziemię i zrozumiał, że jakiś człowiek podczołgał się do ogrodzenia i, wytknąwszy głowę z pogmatwanej sieci krzaków i traw, coś szepce do niego.
— To — ja, Joze Faruba — doszedł go stłumiony głos. — Przyjdź jutro nad Elaro, gdzie stała chatka Beliry... Przyjdź! Przyjdź!
Enriko wyczuł błaganie i rozkaz w szepcie murzyna, więc odparł:
— Przyjdę wnet po południu...
Głowa, poruszająca się tuż przy ziemi, zniknęła w zaroślach.
Kapitan zatarł ręce i podniósł głowę.
Woddali ujrzał biały gmach pałacowy, oświetlony latarniami elektrycznemi. Ciężki, jakgdyby groźny głaz, twierdza władzy hiszpańskiej nad miljonem czarnych, jak noc, Bantu, Malinké, Luru.... których byle sierżant mógł nazwać małpami i obejść się z nimi, jak z dzikiem zwierzęciem, ulegającem jedynie przemocy i ciosom kija...
— Basta! — szepnął z cichym śmiechem. — Teraz — basta!
Wszedł do domu i, zgasiwszy światło, rzucił się na posłanie. Usnął, jak kamień, i dopiero o świcie przyśnił mu się dziobaty franciszkanin, brat Pablo, którego poszarpał na strzępy swoją torpedą podczas rewolucyjnego „paseo“ w Madrycie.
Obudził go własny głos. Szeptał, powtarzając raz po raz:
— Drażniący mnich!... Drażniący mnich!... Drażniący mnich!
Zlał się wodą pod prysznicem i zaczął się szybko ubierać.
Wkrótce był przy swoim płatowcu i uważnie go obejrzał. Mimo, że aparat odbył długą i uciążliwą drogę, Enriko znalazł go w zupełnym porządku. Tłum murzynów otaczał łąkę, na której wylądował. Żołnierze i policja nie dopuszczali nikogo, potrącając zbyt ciekawych kolbami lub tłukąc kijami.
— Muszę teraz czekać na najbliższy statek, który dostarczy mi paliwa i smarów, wysłanych z Hiszpanji — rzekł kapitan z uśmiechem do żołnierzy z warty.
— Pan kapitan poleci jeszcze? — spytał sierżant.
— Polecę! — zawołał z nagłą wesołością mulat. — Będzie to najlepszy mój lot, chłopcy!
— O, Madonna! Pan kapitan taki odważny! — odpowiedział sierżant, ze zdumieniem patrząc na oficera.
Skończywszy z oglądaniem aparatu, Enriko Kastellar zapalił fajkę i wyszedł na brzeg Elaro.
Przyjrzawszy się mętnemu prądowi napół wyschłej rzeczki, ruszył wzdłuż wąskiego pasma piasku, coraz bardziej przysypującego łożysko.
Łąka się skończyła. Niewysoka dżungla, opleciona lianami i bluszczem, zbiegała ku brzegowi. Jedyna ścieżka wiła się pośród zarośli krzaków i wysokich, spalonych słońcem chwastów. Mulat znał tę ścieżkę. Pamiętał dobrze, jak biegł nią na wschód, aby koło starego baobabu, po kamieniach przebrnąć na drugą stronę rzeki i iść przez dżunglę do szałasu czarownika.
Ścieżka skręciła na prawo. Enriko, obchodząc łąkę i ogrody żołnierskie, zbliżał się do dzielnicy wojskowej. Ujrzał niebawem małą polankę wśród niedawno wypalonych zarośli „dumm“ u. Żołnierze, pracujący na polu, znosili tu odpadki i wyrywane z grząd zielska. Tu niegdyś stała trzcinowa chatka Beliry, gdzie pewnej zgiełkliwej nocy, podczas szalejącej podzwrotnikowej burzy, urodził się on, kapitan hiszpańskiego sztabu generalnego, słynny pilot, świetnie zapowiadający się pisarz — Enriko, syn murzynki i don Kastellara hrabiego de l’Alkudia...
— Cha-cha-cha! — roześmiał się szyderczo i, obejrzawszy się po pustkowiu, okrytem kupami gnijących liści kapusty, kukurydzy i suchych badyli, zanieczyszczonem śmieciami, odpadkami ludzkiemi i zardzewiałemi blaszankami od nafty, pomyślał, że jest to wierny obraz jego życia.
Z gąszczu rozległ się cichy, drwiący głos:
Caballero, jak widzę, jest w dobrym humorze!
Enriko odpowiedział ze śmiechem:
— W wybornym! Podobno człowiek, powracający do rodzimego kąta, staje się, jakgdyby dzieckiem. Ale wyłaź już z tych krzaków, Joze Faruba! Cha-cha! Nie jesteś ani żółwiem, ani też jaszczurką, co się gnieżdżą w takich haszczach!
Murzyn — ogromny, półnagi, o twarzy bezczelnie roześmianej, przedarł się przez powikłaną sieć zarośli i stanął przed kapitanem. Miał oczy zmrużone, nieufne, a szydercze zarazem.
— Melduję się panu kapitanowi — mruknął, po błazeńsku wykrzywiając szeroką, lśniącą twarz. — Dezerter jego królewskiej mości, potomek królów Ghana, — Joze Faruba, dawny kapral 8-go pułku strzelców imienia infanta Ferdynanda-Marji-Salvatora Kastylskiego...
— Ach... potomek królów! — zawołał mulat. — Ależ, kochany drabie, posiadasz tytułów coniemiara, a jeden od drugiego szumniejszy. No — dobrze! Pocóżeś to wołał mnie, Joze? Muszę cię uprzedzić jednak, aby później nie było nieporozumień pomiędzy nami, że w kieszeni mam nabity browning dużego kalibru...
Murzyn wyszczerzył kły i ukłonił się nisko. Po chwili, zuchwale patrząc na kapitana, powiedział:
— Tak to się chodzi na schadzkę ze szkolnym kolegą, caballero? Prawdopodobnie — masz niezupełnie czyste sumienie... No, ale to — twoja sprawa... tymczasem.
— Gadaj, co masz na myśli! — rzucił Kastellar, marszcząc brwi.
Murzyn odchrząknął i szepnął:
— Pamiętaj, że jeżeli zdradzisz...
— Nie groź mi, błaźnie! — przerwał mu Enriko i zacisnął pięści. — Skoro jestem tu, zamiast kazać odnaleźć cię i rozstrzelać, znaczy, że chcę mówić z tobą.
— Prawda! — rzekł Murzyn. — Nie pomyślałem o tem. Przepraszam, kapitanie!
Usiadł w kucki na ziemi i jakimś gorącym wzrokiem wpatrywał się w twarz kapitana. Zbierał, widać, myśli i szukał odpowiednich dla nich wyrazów. Długo jeszcze poruszał grubemi wargami i marszczył twardą, lśniącą skórę na czole. Wkońcu machnął ręką i wypalił:
— Biali lada dzień rozpoczną wojnę w Europie. Biała skóra będzie krwawić mocno. Chcemy, aby jak najwięcej wylała posoki! Zamyślamy powstanie... powstanie w całej kolonji — od morskiego wybrzeża aż do gór Meharty!
— Powstanie! — wyrwał się mulatowi radosny okrzyk.
Pohamował się jednak natychmiast i spytał:
— Wspomniałeś o wojnie... Skąd masz tę wiadomość?
— Wiem napewno! Wieści są prawdziwe, kapitanie!
— Słucham... Mów dalej!
— Powstanie wybuchnie — ciągnął Joze — czekamy tylko aż biali zaczną się mordować... Do stu czartów — broni mamy mało!... Po skrytkach nagromadziliśmy sporo zatrutych strzał, lecz cóż niemi zrobimy przeciw karabinom i kulomiotom?!
Westchnął i, z bojaźliwą podejrzliwością zerknąwszy na mulata, dodał:
— Trudno nam będzie bić się z Hiszpanami, bo... nie mamy doświadczonego dowódcy... oficera...
Enriko spojrzał na murzyna i parsknął śmiechem.
— Tak? — spytał. — A więc tem się objaśnia wczorajsze tajemnicze „pst“?
Joze spuścił oczy i wtulił głowę w ramiona.
— No, niby tak... — mruknął.
Enriko gwizdnął przeciągle.
— Cóż ty sobie myślisz, drabie, że ja — kapitan Kastellar na pierwsze skinienie twoje zdradzę Hiszpanję i stanę na czele...
— Dzikich małp, wstrętnych mono?... — jak echo dorzucił Joze, zpodełba obserwując kapitana.
Umilkli, zmagając się ze sobą wzrokiem.
Pierwszy odezwał się murzyn:
— Musimy dowieść Hiszpanom i innym białym, że nie chcemy być niewolnikami, że pragniemy, jak wszyscy ludzie — wolności...
— Jesteście dzicy, ciemni, nie zdołacie rządzić się sami! — przerwał oficer.
— To przyjdzie z czasem! Ten i ów z nas widział już, co i jak się dzieje w innych krajach — odpowiedział murzyn.
— Hiszpanie rozpędzą waszych golców na cztery wiatry, a hersztów powieszą lub rozstrzelają — zaśmiał się mulat.
— Taki też musi być koniec! Wiemy o tem! — kiwnął głową Joze. — Ale pomyśl, czy po powstaniu Hiszpanie nie będą się liczyli z nami? Musimy wypuścić z nich krwi coniemiara, a wtedy caballeros nie będą uważali nas za głupie, zawsze potulne małpy. Zjawi się obawa i szacunek... Inni ludzie — młodsi, śmielsi pogłębią w białych tę obawę i szacunek dla „małp“, które myślą, czują i cierpią, jak andaluzyjscy hidalgowie lub sam infant!...
Enriko ze zdumieniem słuchał murzyna. Radość odbiła się na jego twarzy. Podszedł do Jozego i klepnął go po ramieniu.
— Masz porządek w głowie, przyjacielu! To rozumiem! Chcesz wbić w łby hiszpańskie poszanowanie do murzynów, tak, jak to przed wiekami udało się Arabom? Świetnie! To rozumiem!
Murzyn wyszczerzył kły i błysnął oczami.
— Pójdziesz z nami? Staniesz na czele powstania? — spytał gorącym szeptem.
Kapitan wzruszył ramionami i odparł obojętnie:
— Ja? Nie mam żadnego powodu nadstawiać dla was własnej skóry. Nie jestem murzynem i nikt nie waży się nazwać mnie mono!
— He-he-he! — zaśmiał się radośnie Joze. — Pójdziesz z nami, Enriko!
To mówiąc, wydał cichy okrzyk. W krzakach coś się poruszyło gwałtownie i z trzaskiem roztrącanych badyli szło przez zarośla.
Na polankę wychynęła z gąszczu stara, wynędzniała, półnaga murzynka. Miała powichrzone włosy, pełne piór i suchych traw.
Kapitan z przerażeniem wpatrywał się w staruchę.
Murzyn trząsł się cały i zanosił od śmiechu.
— Rodzicielka szlachetnego don Kastellara, cha-cha-cha! — mówił, dusząc się i kaszląc. — Donna Belira!...
— Nędzniku! — krzyknął oficer i sięgnął po rewolwer.
Murzyn spoważniał nagle i jął rzucać słowo po słowie:
— Poczekaj chwileczkę, aż zaczniesz strzelać... nie do mnie! Patrz! Patrz dobrze! To — twoja matka — Belira, z chatki, która tu stała. Hiszpan, gdy była piękna i młoda, uczynił z niej sobie kochankę. W nędzy poniewierała się matka kapitana sztabu generalnego i... chrześcijanina! Gdy pewnego razu głodna i chora zbuntowała się, generał Floridablanca kazał ją obić kijami. Patrz!
Enriko Kastellar przerażonym wzrokiem wpijał się w chude plecy starej Murzynki. Okryty głębokiemi bliznami, poszarpany, zniekształcony grzbiet zgarbiony był, sztywny i wynędzniały.
— Patrz, co uczynili z twoją matką przedstawiciele twego króla, niewolniku spodlony! — zasyczał Joze, pochylając się do ucha kapitana, który drżał cały i oczy zasłaniał rękami.
Po chwili murzyn skinął ręką w stronę staruchy i mrugnął do niej.
Straszne, wstrętne widmo wślizgnęło się w haszcze i zniknęło, jak mara. Faruba znowu usiadł na ziemi i milczał.
Kapitan z trudem powracał do przytomności.
— Belira... matka... don Miguel Floridablanca... te blizny... straszne... okrutne.... Nędznicy! Oprawcy! Zemsty!
Gdy odjął ręce od twarzy, bladość okrywała ją, w oczach jego migotały ognie nienawiści, szczęki zaciskały się z rozpaczliwą mocą. Rzucił nieprzytomne spojrzenie na murzyna i rzekł głośno:
— Idę z wami! Czekajcie mego sygnału...
— Niech będzie błogosławiony ten dzień — szepnął murzyn — dzień miłosierdzia dla uciemiężonych!
Przyczołgał się do stóp kapitana i objął go za kolana — cichy, pokorny, porwany wdzięcznością.
— Gdy będziesz mi potrzebny, Joze, pozostawię tu czerwoną szmatkę na krzakach, — rzekł mulat, łagodnym ruchem odsuwając od siebie wzruszonego murzyna. — Wiesz, gdzie masz mnie szukać...
— Przybiegnę, jak pies, na pierwszy zew twój, panie, jak pies — wierny dla ciebie, a wściekły i kąśliwy dla wrogów! — odpowiedział Joze Faruba, nie podnosząc się z ziemi.
Kapitan Enriko Kastellar skinął ręką w jego stronę i wyszedł na ścieżkę, zbiegającą ku Elaro. Dżungla odprowadzała go cichym poszumem drzew.
Szybujący wysoko, pod blademi obłokami sęp kwilił drapieżnie.


ROZDZIAŁ XVIII.

Gubernator zaprosił do pałacu wszystkich oficerów i urzędników kolonjalnych. Wyszedłszy do zebranych, przemówił głosem, w którym brzmiała troska i niepokój. Oznajmienie generała wywarło wśród zaproszonych żywe poruszenie. Dowiedzieli się bowiem, że Europa podzieliła się na dwa walczące ze sobą obozy i że Hiszpanja lada dzień wypowie się po tej lub innej stronie, aby razem ze sprzymierzeńcami podzielić los, zgotowany przez wojnę. Rządowa depesza polecała gubernatorowi dwa zadania, związane z wypadkami, wstrząsającemi Europą — przeprowadzenie mobilizacji wśród murzynów, jak najśpieszniejsze przeszkolenie bojowe czarnych wojsk, a także przymusową rekwizycję olejów roślinnych i bawełny, potrzebnych dla wyrobu materjałów wybuchowych.
Ministerjum wojny mianowało przebywającego w kolonji kapitana sztabu generalnego Kastellara dowódcą sił zbrojnych.
— Cieszy mnie to, że na czele naszej akcji mobilizacyjnej i przygotowania rekrutów do wojny, będziemy mieli tak wybitnego, dyplomowanego oficera! — zakończył gubernator swoje przemówienie. — A teraz, caballeros, proszę do mego gabinetu na naradę, niezbędną dla opracowania planu naszych czynności.
Tegoż wieczora plakaty, ogłaszające mobilizację, a podpisane przez kapitana Kastellara, porozlepiano na latarniach i rogach domów, Czarni „czausze“ — gońcy — biegli poprzez dżunglę w różnych kierunkach, niosąc w ręku krótkie laseczki z przywiązanemi do nich rozkazami do komisarzy policji, naczelników obwodów i wójtów, aby niezwłocznie rozpoczynali pobór rekrutów i zmobilizowanie rezerwistów.
Przez cały miesiąc w mieście panował zgiełk i bieganina.
Obok dzielnicy wojskowej powstało nowe miasteczko, z trzcinowych, stożkowatych szałasów złożone. Kapitan Kastellar otoczył dawne koszary temi lekkiemi budowlami, przepełnionemi tubylcami, powołanymi do szeregów. Składy materjałów bojowych, arsenał, magazyn intendentury, urządzenia portowe zostały wkrótce ogarnięte potrójnem kołem czasowych koszar murzyńskich. Na placu dzielnicy wojskowej i na łące nad Elaro odbywały się ćwiczenia; z głębi dżungli dobiegały odgłosy salw; uczono tam młodych żołnierzy władania bronią palną. Sam kapitan, otrzymawszy z Hiszpanji przesłany mu ładunek benzyny i smarów, codziennie odbywał krótsze i dłuższe przeloty nad kolonją.
W pałacu gubernatorskim starzy urzędnicy nie mogli się nadziwić tak pomyślnie przeprowadzonej mobilizacji. Naogół murzyni bardzo niechętnie szli do wojska. Trzeba ich było skłaniać do tego, kusząc barwnym strojem wojskowym, upominkami, mocnemi trunkami i skreśleniem zaległych podatków, lub pogróżkami i surową karą.
Tym razem czarni ochoczo sypnęli się do biur poborowych. Szli nawet ci, których już poprzednio zwolniono od służby wojskowej. Takiego entuzjazmu ze strony murzynów nie notowano nigdy.
Po trzech miesiącach gubernator zaprosił do siebie kapitana i oznajmił mu, że otrzymał depeszę, sygnalizującą przybycie statku „L’Alhambra“ dla przewiezienia wyćwiczonych wojsk kolonjalnych do metropolji.
— Czy pan jest gotów? — spytał generał.
— Tak jest, ekscelencjo! — odparł kapitan, podnosząc głowę. — Jestem gotów i oddawna czekam!
Wyszedłszy z pałacu, mulat poszedł na polankę za koszarami i powiesił na krzaku skrawek czerwonej tkaniny.
Tegoż wieczora kapitan przechadzał się koło drucianego parkanu i mówił do kogoś, zaczajonego w zaroślach mimozy:
— Jutro, gdy wzniosę się na samolocie, macie napaść na załogę i zdobyć arsenał i składy. Dłużej czekać nie możemy!
— Rozkaz! — padła z krzaków odpowiedź.
Długo przechadzał się kapitan, palił fajkę, dawał zlecenia, pouczał.
Nazajutrz wypadł dzień ponury, bez słońca. Ze wszystkich stron sunęły ciemne chmury, a na ich tle błąkały się białe obłoczki, nabrzmiałe, jakgdyby rozsadzane wewnętrzną siłą. Chwilami migotały blade błyskawice. Biegły woddali przytłumione pomruki grzmotów. Zbliżało się „tornado“ — wściekła burza podzwrotnikowa.
Powietrze — parne i gorące, zdawało się, zastygło w bezruchu.
Suche liście „karite“ i mahoniów, twarde pióra palm zwisały bezwładnie.
Umilkły ptaki, przestały śmigać jaszczurki. Ludzie poruszali się leniwie, uginając się pod niewidzialnym ciężarem, który spadł im na barki i przygniótł. Nawet od morza nie zalatywał słony, świeży podmuch wiatru, a flaga, wisząca na maszcie nad pałacem, nie łopotała, jak zwykle.
Gdzieś nad Elaro zaturkotał samolot.
Odgłosy warczącego motoru zmąciły gnębiącą ciszę i rozbiegły się na wszystkie strony, aż odpowiedziały im dalekie szczyty górskie.
Nad koronami drzew wzniósł się płatowiec i, okrążywszy miasto, odleciał ku morzu.
Wtedy buchnęła bezładna salwa, inne zaczęły odpowiadać jej, wszystkie jednak utonęły w złośliwem, zdyszanem szczękaniu kulomiotów i w wyciu tłumu.
Czarni żołnierze wdarli się do koszar.
Ludzie, znużeni spiekotą i zaduchem oczekującego burzy dnia, leżeli na pryczach i prawie bez oporu szli pod nóż.
— Śmierć Hiszpanom! Śmierć katom! — ryczeli i wyli murzyni.
Jednak kilkunastu żołnierzy, stojących na wartach, połączyło się niezwłocznie i, pod komendą dyżurnego oficera, zaczęło wstrzymywać szalony atak i wypierać napastników z budynków. Wkrótce dwie kompanje wyszły na plac, ogniem karabinów i kulomiotów zmusiły czarnych buntowników do ucieczki i, zwarłszy szeregi, najeżone bagnetami i rzygające ogniem, cofały się ku pałacowi.
Mrowie murzyńskie, rozgrabiwszy arsenał i uzbroiwszy się, zaczęło szturmować do gmachu rządu.
Z każdego okna jego ział grad kul.
Kilka razy rzucały się do ataku czarne, pijane od nienawiści tłumy, lecz zatrzymywały się, zwijały i cofały, pozostawiając rannych i zabitych.
Pałac bronił się zażarcie. Wiedziano tam już, że należy zwyciężyć lub zginąć, gdyż nikt nie łudził się nadzieją, iż zostanie oszczędzony przez zbuntowanych, czarnych poddanych jego królewskiej mości.
Enriko Kastellar, wzniósłszy się na swoim samolocie, odleciał w kierunku południowego przylądka. Chciał sprawdzić, czy powstańcy zdobyli już niewielki posterunek graniczny, obsadzony załogą hiszpańską i czy, ściągają ku stolicy oddziały z dalszych prowincyj — Koibi, Astu, Regadry i Stuny.
Wkrótce zobaczył dym, unoszący się ponad lasem. Fort „Delagranda de la Santa Catharina“ stał w płomieniach. Przez warkot motoru przebiły się suche odgłosy strzałów. Murzyni zdobywali posterunek. Uważnie badając każdy odcinek przecinającej dżunglę szosy, kapitan spostrzegł większe i mniejsze zbiorowiska ludzi, zdążających na północ.
Joza Faruba, „potomek królewski“, wesoły nicpoń, okazał się dobrym i ruchliwym organizatorem.
Kapitan zatoczył w powietrzu szerokie koło i skierował aparat ku miastu.
Wkrótce już krążył nad niem, jak ogromny, drapieżny ptak, i rozglądał się wokół.
Zniżywszy lot, widział wyraźnie bezładne tłumy, rzucające się ku sztachetom i zamkniętym bramom pałacu. Były podobne do fal, bijących w cementową tamę wybrzeża. Tłumy docierały do wysokiego ogrodzenia, wdzierały się na jego szczyt, czepiając się żelaznych sztab i nagle pierzchały, w popłochu kryjąc się za murami domów i parkanami ogrodów. Przypływ i odpływ i jeszcze raz — przypływ i odpływ. Na ulicy, ciągnącej się przed gmachem rządowym, fale ludzkie, niby bałwany oceanu, wyrzucające wodorosty i muszle, pozostawiały po sobie czarne, nieruchome ciała.
Kapitan rozumiał, że pałac bronił się z całą stanowczością i rozpaczliwą odwagą. Pochylając płatowiec na prawe skrzydło i jeszcze bardziej zniżając go, obleciał cały gmach dokoła. Spostrzegł stojącego na tarasie człowieka, który sygnalizował mu jaskrawą płachtą, być może, zerwaną z masztu flagą Hiszpanji. Wołano go na pomoc — całą nadzieję pokładano w nim — obrońcy kolonji i oficerze sztabu generalnego.
Murzyni przypuścili szturm błędnie i nierozsądnie. Nie spełnili jego rozkazu, żądni natychmiastowego zwycięstwa i mściwego rozlewu krwi.
Zaatakowali jedynie lewe skrzydło, nie posiadające żadnego wejścia i najlepiej nadające się do obrony. Należało natychmiast pokierować powstańcami i zmienić nieudolny plan ataku.
Już skierował samolot ku Elaro, aby czemprędzej wylądować, gdy wzrok jego padł na altankę, ukrytą wpośród wysokich, cienistych palm.
W chwili, gdy ważyły się losy miljona ludzi i gdy on sam zamierzał przekreślić na zawsze własne życie, napłynęły wszechpotężne wspomnienia.
Tu po raz pierwszy spostrzegł niegdyś nieznane dotychczas gorące błyski w szafirowych oczach Lizy Floridablanca; tu zaznał słodyczy i żaru pierwszego pocałunku; tu, wreszcie, widział Lizę po raz ostatni — przed opuszczeniem kolonji. Tam, gdzie teraz podnosiła gałęzie dziwaczna mimoza, dotykał niegdyś płonącem czołem żelaza sztachet z mosiężnemi herbami Hiszpanji, tam w rozpaczy przywarł wargami do ust dziewczyny w białym, puchowym płaszczyku, słyszał jej szloch zduszony i widział ją, biegnącą z żałośnie wyciągniętemi przed siebie ramionami, — wiotką, zbolałą, bezradną...
A to lewe skrzydło pałacowe? Tam mieściły się pokoje Lizy, tam czytał jej smutną opowieść o dziwnym rycerzu z La Manczy, a ona to śmiała się wesoło, to znów płakała nad nieszczęściem Alonso el Bueno i jego gorzkim powrotem do smutnej rzeczywistości...
W tym białym gmachu zrodziło się szczęście jego, tam powstało i w kształty z granitu i stali oblokło się postanowienie niezłomne, zuchwałe niemal, a jakżeż dziwaczne, śmieszne, — dziwaczniejsze i śmieszniejsze od zamiarów i czynów Don Kiszota!
Poprzez gęste, zwarte korony i konary drzew mignął mu kawałek szosy.
Szedł nią razem z Lizą, a ona tuliła się do jego ramienia i gorącym szeptem żądała, aby dobrze przypomniał sobie „Carcel de amor“ — romans starego Diego de San-Padro... Tam dalej — ojciec Roberto usiłował wstrzymać w swoim wychowanku bieg zgubnie dumnych porywów... Tą drogą musiał też iść stary listonosz Guadelar, gdy niósł „Rondę“ z jego powieścią, a potem list do Lizy...
Wspomnienia nagle się urwały.
Mrok otoczył mulata.
Nie czuł siekącego deszczu i zrywającego się wiatru, który rzucał i chylił samolot, nie słyszał coraz bliższych i groźniejszych ryków grzmotu, nie widział błyskawic, rozdzierających szarą płachtę chmur.
Wszystkie obrazy ziemi, zgiełkliwe głosy jej stłoczyły się i skamieniały w czterech ścianach skromnej izby oficerskiego mieszkania na lotnisku madryckiem, rozbrzmiały szeptem, pełnym jadu, wstrętu i przerażenia.
— Syn murzynki Beliry...
Z całego życia nic — tylko te słowa mrożącej zgrozy i wstrząsającej ohydy:
— Syn Beliry!...
Świetlany cel, niedosiężne szczyty, droga bogów, świat złud i śmiałych porywów, świt sławy, błyskotliwe świecidełka zawrotnej karjery... hrabia de l’Alkudia, król...
— Syn Beliry! Syn wstrętnej, plugawej, ciemnej, jak niedostępne uroczyszcze dżungli, murzyńskiej ladacznicy... starej wiedźmy o grzbiecie, posiekanym, połamanym bambusami na rozkaz hiszpańskiego gubernatora, ojca małej Lizy — Lizy o oczach płomiennych i kruczych warkoczach, związanych dużą, żółtą kokardą. Nie! nie! Już niema warkoczy... tylko kapelusz, w pośpiechu wciśnięty na głowę drżącemi rękoma, które z takiem obrzydzeniem wycierała chusteczką, biegając po półciemnym pokoju, nieprzytomna z oburzenia i podnoszącego się z głębi duszy wstrętu niepokonanego...
Mulat opanował miotający się aparat, śmignął w powietrzu szalonym wirażem i, nie myśląc już o niczem, niczego nie pragnąc, nacisnął pedał bombowy. Jeden po drugim wypadły ze swych łożysk dwa pociski i pomknęły ku ziemi.
Huk wybuchów otrzeźwił lotnika.
Spojrzał nadół i spostrzegł obłoki dymu i kurzu, podnoszące się przed pałacem.
— Kort tennisowy... Tu z Lizą...
Stopa, posłuszna bezwiednemu nakazowi, naciska pedał raz po raz, a silne dłonie kierują samolotem bez wahania. Wybuchy wstrząsają powietrzem; płatowiec wzdryga się i miota.
Pocisk na taras pałacu, skąd Liza patrzyła na mieniącą się łuskę morza; drugi — na to skrzydło gmachu, gdzie śmiała się i płakała, gdzie czytała, „Świt czy zmierzch?“ i — milczała, milczała, aż rzuciła mu — „syn Beliry“; trzeci — na stopnie wejścia, gdzie się skryła, płacząc bezradnie po pożegnaniu z nim; jeszcze jeden — na altankę, w której czekała na niego, czując, że przyjdzie, aby wchłonąć ją w siebie na całe życie... a teraz... — na prawo, tam, gdzie rzygają czerwonemi żądłami kulomioty... gdzie podpisał przysięgę, że chce pozostać na zawsze „synem Beliry“... Jeszcze jeden... i jeszcze ten — ostatni...
Z ziemi po każdym wybuchu odpowiadało mulatowi wściekłe, radosne wycie buntowników, ruszających do nowego ataku, lecz Enriko Kastellar nic już nie widział i nie słyszał.
Mknął nad tarasem pałacu z zawrotną szybkością, zmieniał kierunek i krążył dokoła, naciskając pedał, chociaż dawno już zrzucił wszystkie pociski.
Na chwilę jedną uczuł powiew gorący. Przez mgłę i deszcz ujrzał płomienie, szalejące i wichrzące się pod nim.
Palił się pałac, — miejsce, skąd wyniósł siły, marzenia, porywy i... śmierć.
Zniżył aparat, aby bliżej się przyjrzeć dziełu zniszczenia.
Dym otoczył go i tchnął żarem. Płatowiec przemknął nad ogniem, jak czarny cień groźny i złowróżbny.
Lecz cóż to? Enriko widzi pod sobą morze, okryte siwemi czubami fal, a żar wciąż dyszy na niego coraz nieznośniej, praży i oślepia. Oprzytomniał na chwilę poto tylko, aby zrozumieć, że płomienie ogarniają go, że rude języki ognia z sykiem i wyciem liżą boki samolotu, ubranie pilota, dotykają jego rąk i twarzy, zasłaniając przed nim mglisty widnokrąg...
Aparat cały w ogniu, spowity dymem, ni to mknący rudy rumak skrzydlaty, ciął szare zwały mgieł i smugi deszczu. Trzymał go jeszcze na wodzy, wpijając się sztywnemi palcami w koło sterowe, jeździec płomienny, potworny posąg bezkształtny, otoczony gorejącemi żagwiami, wichurą języków i rozszalałych wirów ogniowych.
Niby gwiazda spadająca, niby tajemnicza, nieznana kometa, sypiąc wokół iskry i rozżarzone odłamki, — płonące widmo z hukiem, wyciem i sykiem zakreślało łuk ognisty, malało i topniało w szarych, ciężkich tumanach...

Widzieli tę zjawę, ponuro wspaniałą, czarni żołnierze. Zapatrzeni, stali w milczeniu przy burcie statku „Infant“, wiozącego ich ku „polom chwały“, gdzie bez zapału i zrozumienia celu zmuszeni będą oddać krew i życie w obronie białych ludzi....





  1. Rodzaj traw zbożowych.
  2. Bogini ziemi.
  3. Mój przyjacielu.
  4. Orzechy ziemne.
  5. Liny.
  6. Placki, smażone na tłuszczu.
  7. Walka byków.
  8. Zimna woda.
  9. Wyjście ekipy.
  10. Zacieniona połowa cyrku.
  11. Loża.
  12. Obiad — pomiędzy 7 — 9 wiecz.
  13. Migdałowe mleko.
  14. Lemonjada.
  15. Biszkopty, rozpuszczające się w wodzie.
  16. Kochanku.
  17. Plac rynkowy.
  18. Oberża.
  19. Drogi
  20. Żartobliwy styl, bardzo rozpowszechniony w literaturze hiszpańskiej.
  21. Zasłona; namiot.
  22. Goniec — pokojowiec.
  23. Trupa zapaśników, uczestniczących w walce.
  24. „Corrida“, na którą puszczają byki, nie mające 3 lat.
  25. Poświęcenie do kasty torreadorów.
  26. Sługa cyrkowy, dobijający sztyletem leżącego byka.
  27. Biedne djablę.
  28. Boże!
  29. Dziecko!
  30. Biedny chłopak.
  31. Orzech, działający podniecająco.
  32. Dosyć!
  33. Tytuły dzienników.
  34. Buntowników.
  35. Jaszczurka — agama.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.