Tajemnice Londynu/Tom II/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Londynu |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1847 |
Druk | S. H. Merzbach |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Londres |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Lady Ofeia Barnwood, hrabina Derby, nazajutrz po balu w Trewor-house obudziła się już bardzo późno po południu. Jej delikatne rysy nosiły na sobie ślady wczorajszego utrudzenia, znużone oczy nie chciały się wcale otwierać, a wspomnienia uczty wiły się pomięszane w ociężałym jéj umyśle.
Zimno było, mimo wielkiego ognia, który pałającém światłem swojém czerwienił przyćmione dzienne światło w sypialni.
Lady Ofelia zamiast wstać, drżąc skryła się jak mogła najgłębiéj pod kołdrę i znowu zasnąć usiłowała.
Ale jest godzina, w któréj sen utrudza, w któréj pościel drażni nerwy, w któréj potrzeba wstać, działać i żyć.
Godzina ta oddawna już wybiła. Zamiast przyzywanego snu przyszły natrętne myśli, których nie żądano wcale, wspomnienia, smutki, żale...
Widziała przed sobą, jakby w ruchomym obrazie, swobodne swe dziewicze życie. — Widziała się jak wówczas kiedy jéj piękność, świéża jak jéj dusza, ćmiła wszystkie w około siebie piękności; zadrżała z radości na samo wspomnienie o tych słodkich tryumfach dziecinnej kokieteryi, siejących kwiaty pod stopy młodéj i ładnéj dziewicy występującéj na świat; uśmiechnęła się do swych młodych miłostek, które tak czule, lękliwie, W marzeniu, i tak rychło, przeminęły!
Następnie ujrzała się po raz piérwszy siedzącą na jedwabnych poduszkach małżeńskiego powozu. Była panią, była hrabiną. Sławna dewiza: Honni soit qui mai y pense! okrążała jeé herb; miała sobie równych, ale nie miała wyższych.
Potém widziała się w piérwszych miesiącach wdowieństwa, które nową dodaje perłę do korony każdéj młodéj kobiéty. Widziała jak jéj zazdroszczono, pochlebiano, nienawidzono!... Jak była szczęśliwą!...
To znowu ujrzała się słabą, drżącą, zwyciężoną i tysiąc razy szczęśliwszą jak przed chwilą. Kochała. Kochała po raz piérwszy w dwudziestym piątym roku życia, w wieku, w którym miłość łączy energią z czułością, w którym jeszcze wzdychamy, ale w którym te westchnienia palą; w wieku gorejącym i silnym, w którym dusza idzie całą siłą w zawody z ciałem... Ujrzała się namiętną, zazdrosną, ujarzmioną, a niepewne uczucie przeminionéj uciechy uderzyło jej sercem; wzburzyło jej łono. O jakże prędko upływały te godziny skradzionéj rozkoszy! jak pełną była ta samotność we dwoje; jakże ta cisza, przerywana tylko głosem przyjacielskim i harmonijnym, była słodką!
Niestety! teraz godziny przemijały smutnie i ciężko, samotność jéj była czczą i cisza śmiertelną.
Samotność i cisza tłoczyły duszę jak ołowiany ciężar. Szczęście niknęło. Wszystko teraz było ciemne, ponure, nudne i odrażające. Nuda, ta szkaradna choroba, wisiała w powietrzu...
Lady Ofelia szybko odrzuciła kołdrę, wyskoczyła z łóżka i wsunęła małe nóżki w atłasowe pantofelki.
Nigdy może nie zrobiła tyle bez pomocy garderobianéj. Nagle przejęta chłodem, spiesznie wdziała ranne ubranie (morning gown) i skryła się w obszerny fotel, który, stojąc tuż przy kominku, wyciągał naprzeciw niéj swe wypolerowane ramiona.
Teraz przyszło jéj na myśl inne wspomnienie: Niegdyś, o téj porze, delikatnie kołatano do drzwi zewnętrznych w Barnwood-house. Wchodząca garderobiana oznajmiła, że „milord czeka w salonie.“ Milord, był to kochanek, człowiek którego teraz gorzko i boleśnie żałowano: był to markiz Rio-Santo.
Niestety! niestety! wszystko się więc skończyło!
Ofelia wyciągnęła rękę po dzwonek. W chwili gdy go miała dotknąć, dało się słyszeć kołatanie do drzwi zewnętrznych; Ofelia czém prędzéj poprawiła toaletę. Jakieś światło zabłysło w jéj oku, promień radośnej nadziei wyjaśnił jéj czoło.
— Gdyby to był on! pomyślała.
Ale nadzieja ta krótko trwała. Ofelia wnet przypomniała sobie wczorajsze wypadki — Czoło jéj na nowo się zachmurzyło.
— To zapewne młody pan Frank Percewal, rzekła do siebie: przybywa na rendez-vous, które mu dałam, aby się dowiedział... Nie chcę wyjawiać tego strasznego sekretu, mój Boże!... Nie! nie chcę.
Garderobiana lekko otworzyła drzwi.
— Milady już wstała? rzekła zdziwiona. Jakiś dżentlmen życzy mieć honor złożenia swego uszanowania milady hrabinie... oto jego karta.
— To nie pan Percewal, szepnęła Ofelia rzuciwszy okiem na kartę, na któréj wyryte było nazwisko Stefana Mac-Nab: nie mogę przyjąć, Joanno... czekaj... podnieś firanki; jest cóś napisanego ołówkiem na karcie.
Joanna podniosła firanki, a w pokoju zabłysło dzienne światło.
Od W. S.[1] pana Franka Percewal, przeczytała Ofelia.
— Co to ma znaczyć?... Joanno, każ prosić tego dżentlmena do salonu i wracaj ubrać mię... wracaj prędko!
Co to ma znaczyć? powtórzyła lady Ofelia po wyjściu garderobianéj, od pana Franka Percewal? Niezawodnie biedny młodzieniec z rozpaczy popełnił cóś okropnego.
Joanna weszła, a lady Ofelia kazała jéj tylko zesznurować swoję suknię i trochę ugładzić włosy. Nawet i to zaledwie pozwoliła dokończyć.
— już dobrze, rzekła; puść Joanno.
I szybko pobiegła do drzwi.
Stefan czekał w salonie.
— Pani, rzekł, raczy darować, że śmiałem tu przybyć. Nie miałem honoru być pani przedstawionym, ale wypełniam obowiązki przyjaźni. Przysyła mię tu pan Frank Percewal.
Hrabina ukłoniła się i wskazała mu krzesło.
— Pan Frank Percewal nie mógł sam przybyć? zapytała.
— Nie, milady, smutno odpowiedział Stefan; dla przeszkodzenia mu w tém, potrzeba było bardzo rzeczywistego niepodobieństwa...
— Cóż mu się stało panie?
— Frank raniony został w pojedynku.
— W pojedynku! powtórzyła hrabina.
— Raniony ciężko.
— I któż to ranił go?
— Nie powiedział mi nazwiska swego przeciwnika.
— I pan się nie domyślasz jego nazwiska?...
— Owszem milady; domysły moje mają niejaką pewność... ale przychodzę do pani w imieniu Franka i czynić winienem to, co on by uczynił, to jest, zapomnić o pojedynku, a zająć się ważniejszą rzeczą.
— Ważniejszą, mówisz pan! szepnęła hrabina okazując jakąś niechęć.
— Dwie zaledwie upłynęło godziny, zaczął znowu Stefan, jak przywieziono Franka do Doudley-house, omdlałego, umierającego. Okropne zdarzenie, którego nie umiem pani opisać, opóźniło piérwszy ratunek, i nieszczęśliwy przyjaciel mój o mało co nie skonał w oczach moich, o mało nie padł ofiarą zabójstwa...
— Pan mię przerażasz! rzekła hrabina; morderstwo usiłowano na ranionym!...
— Otrucie, milady.
— I... myślisz... możeż pan mniemać, że przeciwnik pana Percewal... co byłoby zgrozą, panie!... wpływa na ten podły czyn?...
Stefan nie odpowiedział, tego zapytania nie był sobie jeszcze zadał, i niepewne podejrzenie nasuwało mu się mimowolnie. Ale nic nic usprawiedliwiło takiego podejrzenia:
— Nie pani, tak mniemać nie mogę, oderwał się po chwili.
Lady Ofelia westchnęła.
— W każdym razie, mówił dalej Stefan, niebezpieczeństwo już minęło... Gdy Frank odzyskał mowę — a temu dopiéro pół godziny — piérwszem słowem które wymówił, było nazwisko drogiéj mu osoby...
— Miss Trewor?...
Stefan skłonił się i tak dalej mówił:
— Drugiem było twoje imię, pani.
Harbina bardziej się zmięszała.
— Moje imię? rzekła, tak jest... Mniemam że wiém dla czego... Wczoraj, na balu w Trewor-house, prosiłam pana Franka Percewal,.. i w istocie bardzo ubolewam, że rana nie dozwala mu...
— Przysłał mnie w miejsce swoje, rzekł Stefan.
— Pana!... pan Percewal nie może mniemać... To co mu miałam powiedziéć, jest rzeczą bardzo poufną...
— Jestem jego najlepszym przyjacielem.
— Nie wątpię panie, ale nie mogę...
— Frank mocno cierpi, i czeka!
— Pan mi serce rozdzierasz!... Słuchaj pan...
Hrabina nagle zatrzymała się i chciwie słuchała. Młotek u drzwi zewnętrznych słabo zakołatał.
— To on, szepnęła, to on!
Niespokojność jéj zmieniła się w gorączkowe wzruszenie.
— Panie, powiedziała, rozmową nasza skończyć się musi w téj chwili. Nic mogę przyjąć pana za pośrednika między mną a panem Percewal. Nie posądzaj pan mię o nieufność, mam ważne ku temu powody, i nie chciéj się obrażać, bo te powody w niczém nie dotyczą pańskiej osoby...
Stefan wstał.
— Spodziewałem się przynieść pociechę biédnemu Frankowi... rzekł.
— Powiedz mu pan, zawołała hrabina, powiedz mu pan, że wszystko będzie wiedział, powiedz mu...
— Milord! przerwała garderobiana, otwierając drzwi do salonu.
— Nie mów mu pan nic, tak panie, jeszcze się namyślę... Proś milorda do budoaru Joanno... Chciej pan prosić pana Percewal, aby mię miał za wytłómaczoną... i oświadcz mu, że mocno ubolewam nad jego wypadkiem, i... racz mi przebaczyć. że tak prędko przerywam naszą rozmowę.
Stefan znowu się ukłonił i wyszedł.
Hrabina wyczerpana padła na fotel.
— Nie! szepnęła, o! nie! nie mogę wydać téj tajemnicy... byłoby to jego zgubą... o Boże, natchnij mię!
Na schodach Stefan spotkał człowieka, któremu mocno naciśnięty kapelusz zakrywał część twarzy. Człowiek ten spojrzał na niego ukradkiem i lekko zadrżał. Jego to Joanna wprowadziła prawie natychmiast do salonu, mówiąc:
— Milady, milord markiz!
Rio-Santo z uszanowaniem poniósł do ust rękę hrabiny i stał przed nią. W pięknych jego rysach było coś podobnego do poświęcenia się, do czułości, do namiętności nawet; ale to była tylko maska, któréj związanie doświadczony znawca łatwo byłby poznał, jakkolwiek zręcznie było ukrytém. Hrabina umiałaby także to dostrzedz, ale wobec Rio-Santa traciła tę umiejętność.
Przez chwilę poglądała na niego w milczeniu. Jéj oko z razu smutne i przyćmione, wyjaśniło się stopniowo i nakoniec nabrało wyrazu błogości.
Markiz uśmiechnął się i oparł o grzbiet jej fotelu...
— Byłaś bardzo piękną wczoraj Ofelio, rzekł do ucha hrabiny.
Ona odwróciła się, a jéj czoło dotknęło ust Rio-Santa. Schyliła się zawstydzona.
— Gniewasz się na mnie? zaczął znowu markiz, masz pani słuszność, i czuję żem bardzo zawinił, stając się przyczyną twego smutku, nawet mimowolnie... Znasz jednak cały mój sekret!... I czyliż ten nie kocha prawdziwie, kto się tak bez wahania zwierza?...
— Dwa tygodnie nie byłeś pan u mnie, rzekła po-cichu hrabina ze łzami w oczach.
— Ale dziś przychodzę Ofelio, przychodzę niezważając na skutki, bom za nadto cierpiał nie widząc cię... Wierz mi, żałuję tyle co i ty, więcéj może jak ty, dni w których nie zdawaliśmy sprawy ze szczęścia naszego... Więcéj jak ty przeklinam zrządzenie, które mię naprzód popycha. Ale któż uniknąć może swego przeznaczenia. Muszę dopiąć mojego celu lub umrzeć.
Rio-Santo wyprostował się. Szlachetna twarz jego przybrała wyraz niepohamowanéj, nieugiętéj, nieograniczonéj dumy.
Lady Ofelia przez kilka sekund wpatrywała się w niego i założyła ręce na piersi.
— O! kocham cię! szepnęła; Bóg nie ma nademną litości!... Kocham cię bardziéj jak kiedykolwiek!... kochać cię będę zawsze!...
— Dzięki ci milady, dzięki! rzekł Rio-Santo zginając kolano. Gdybyś wiedziała, ile jedno twoje słowo dodaje siły mojemu sercu, ile myśli mojéj głowie... Jesteś moim geniuszem, moją nadzieją... I ja także kocham cię! kochać cię będę zawsze!
Usiadł na poduszce u nóg hrabiny, która obie ręce włożyła w świetne pukle czarnych jego włosów.
— Wszak mówisz prawdę spytała? wszak mię nie zdradzisz?... O mój Boże! ta miłość, którą mię obdarzasz, ta miłość tajemna i kradziona, jest cząstką téj którą odrzuca moja rywalka! — Dbam o nią, Jose-Marya; dbam więcéj jak o życie... więcéj jak o honor!... O! moją to winą, że jestem tylko biédną kobiétą, że nie mogę ci nadać należnéj władzy... moją winą, że miałam nadzieję, że mniemałam, iż ty, Rio-Santo, zniżysz się aż do mnie.
— Nierozsądne, dziecię! przerwał markiz okrywając pocałunkami białą i bladą rękę Ofelii.
Zamilkła; wilgotne oczy jéj oschły i znowu pałać zaczęły. Trudny i przerywany oddech gwałtownie wzruszał zachwycającymi rysy jéj łona...
W pałającém oku Rio-Santa była teraz miłość, miłość prawdziwa. Człowiek nagłych wrażeń, uległ teraz chwilowemu wpływowi. Przyszedł odegrać komedyą, i jak aktor na seryo biorący rolę, któréj się wyuczył, na prawdę uległ swéj namiętnej fikcyi. Kochał.
Lady Ofelia nasyciła się tą chwilą szczęścia i mocno je chwytała z obawy, aby nie zniknęło to jéj złudzenie.
— O! nie... nie! rzekła nakoniec, nie bacząc, że sama własna myśl wyjawia; nie zdradzę go!... Cóż mię obchodzą ci ludzie i ich cierpienia?... On mię teraz kocha... teraz nic nie powiém... nic!
Przez pół przymknięte jéj oczy już nic nie widziały. Myśl pływała w niepewnych marzeniach.
Rio-Santo przeciwnie słyszał każdy jéj wyraz. Brwi mu się zmarszczyły, a na środek czoła zaczerwionego wystąpiła biała prostopadła blizna. Usta jego drżały nie wydając żadnego głosu, gniew wstrząsał wszystkiemi jego członkami.
Ujął rękę hrabiny i ścisnął ją zapewne bardzo mocno, bo biédna kobiéta otworzyła oczy, wydając lekki okrzyk boleści.
Zbladła na widok groźnéj postawy i zburzonych rysów markiza.
— Co ci jest, don Jose? zapytała.
— Pani, rzekł surowym, nieco powściąganym głosem, musisz mi odpowiadać, czy słyszysz?... odpowiadać mi jasno i natychmiast!... Co mówiłaś o zdradzie, i kto jest ten człowiek, którego przed chwilą spotkałem na schodach?
- ↑ Wielce szanowny (Most-Honourable). Tak tytułują starszych synów żyjących hrabiów, a przez grzeczność i młodszych braci. Synowie młodsi mają tylko prawo do tytułu honourable.