Tajemnice Nalewek/Część I/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część I-sza |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Niejeden z czytelników, przerzucając poprzedni rozdział, wzruszył ramionami. „Sielanka ajenta policyjnego?“ Czyż to prawdopodobne?
Odpowiemy na to: w życiu niema nic niemożebnego. Życie, rzeczywiste, prawdziwe życie, posiada w swem łonie tyle niespodzianek, że nigdyby im najbujniejsza fantazja powieściopisarza nie sprostała.
Do sielanki zresztą każdy ma prawo po przejściu dramatu.
Oto dzieje tych dwojga jeszcze młodych ludzi; dowiodą one, że biedacy mają oboje prawo do wypoczynku, do odetchnienia po burzach życia. Życie nie szczędziło im wcale swej chłosty.
Józef X. został bardzo wcześnie osierocony przez rodziców, ludzi względnie zamożnych. Opiekun, człowiek obcy i zupełnie prawie obojętny, dbał o niego bardzo niewiele. Oddał go na pensję, na której chłopiec, obdarzony zresztą wybornemi zdolnościami, uczyć się prawie nie chciał. Miał on przesadzone wyobrażenie o spadku, który mu się po rodzicach należał. Rwał się w świat, ażeby używać.
To też, jak tylko doszedł do 18 lat wieku, opiekun pośpieszył go usamowolnić, zadowolony, że zwalił z ramion niepotrzebne brzemię. Kuratorem usamowolnionego mianowano, na jego własne żądanie, jednego z jego przyjaciół, starszego od niego zaledwie o lat pięć, który, po opuszczeniu tejże pensji przed czterema laty, był urzędniczkiem w jakiemś biurze.
Odtąd zaczęło się wesołe życie. Hulanka i zabawy wyczerpywały dochód od kapitału, a kombinacje z usłużnymi Żydkami i z poczciwym kuratorem, wybornym koleżką i uczestnikiem wszystkich zabaw, pozwalały czerpać z samego kapitału. Jednem słowem, w parę lat po usamowolnieniu, w dwa miesiące po dojściu do pełnoletności, Józef X. znalazł się na bruku i bez grosza. Usłużni Żydkowie sprzedali mu przez licytację resztki, które posiadał, a sumienny kurator gdzieś się ulotnił.
Pomimo wszystko w gruncie był to niezły, choć wysoce lekkomyślny chłopiec ten Józef X. Miał tyle dumy, że nie poszedł żebrać do swoich byłych znajomych i towarzyszy hulanki. Chciał pracować — i zaczął szukać pracy. Ale nie umiał nic, nie potrafił nic, a fałszywy wstyd nie pozwalał mu chwycić się najcięższych robót. I o te było zresztą trudno.
Odtąd zaczął się dla niego upadek, stopniowy, a coraz cięższy. Sypiał po skwerach, całymi dniami nic nie jadał, chodził w dziurawych butach, a raczej bez butów. Pół roku takiej nędzy zdołało przytępić w nim uczucia moralne. Zaznajomił się z różnymi włóczęgami i ze złodziejami pobytowymi.
Pewnego razu, kiedy mu bardziej doskwierały głód i zimno, poszedł z dwoma innymi, więcej zresztą może przez ciekawość, niż z chęci współdziałania, na wyprawę złodziejską. Kiedy oni kradli, on stał przed domem. Schwytano ich wszystkich trzech. Znalazł się w więzieniu.
Było to straszne przebudzenie z ciężkiego odrętwienia, w jakiem od pół roku pozostawał. Wszystkie zdrowsze instynkty, cała wrodzona uczciwość podniosły głos w jego piersi. Zanim osądził go sąd, już sam został przez siebie osądzony. „Powinienem był pracować, jako robotnik, jako stróż — mówił sam do siebie — albo umrzeć z głodu“.
Do więziennej jego celi, pełnej dla niego podwójnego mroku, zstąpił jednak niedługo jaśniejszy promień.
Józefowi wyznaczono obrońcę z urzędu. Był to znany nam adwokat „Julek“. Nazwisko podsądnego odrazu zwróciło jego uwagę. Brat młodszy adwokata znajdował się na tej samej pensji, co i Józef; stąd znajomość. Przybyłemu do więzienia w celu naradzenia się z klientem prawnikowi Józef omal do nóg się nie rzucił. Z gorzkiemi łzami wyznał wszystko, od początku do końca.
Znamy już adwokata „Julka“, jak go krótko nazywano. Było to zawsze złote, wyborne serce. Podczas opowiadania młodego chłopaka nieraz mu się zakręciła łza w oku. Podniósł go klęczącego, uspokoił i obiecał zrobić wszystko.
Na posiedzeniu, z szlachetną otwartością Julek powtórzył sędziom to, co usłyszał w celi więziennej, i zapytał: czy chcą wrócić społeczeństwu pożytecznego członka, żałującego niezbyt zresztą zbrodniczej przeszłości, czy też pragną przysporzyć jeszcze jednego niewolnika występkowi? Odpowiedzią był — wyrok uniewinniający.
Adwokat „Julek“ nie poprzestał na tem jeszcze. Zaopatrzył biedaka Józefa w jaką taką garderobę i w parę złotych na tymczasem, tłumacząc, że to wszystko pożyczka, a potem wyrobił mu miejsce w straży ogniowej, co jednocześnie, podług ówczesnych przepisów, uwalniało od służby wojskowej.
Odtąd zaczęło się dla Józefa życie spokojne, równiejsze. Pracy było dosyć, czasami za dużo, niekiedy nienajprzyjemniejszej, wogóle za ciężkiej na jego wątłe siły, był bowiem zawsze chuderlakiem, ale przynajmniej miał gdzie spać i co jeść.
Służba jednak była dlań za ciężka. Po kilka miesiącach rozchorował się. Trzeba było myśleć o znalezieniu innego zajęcia. Zaproponowano mu posadę ajenta policyjnego. Pomimo odradzania kolegów-strażaków, którzy odtąd gadać z nim przestali, jako z kompromitującym ich szlachetny stan, Józef przyjął propozycję. Żywy jego umysł odrazu dostrzegł całą ciekawą, interesującą stronę tego zajęcia. Przytem znał już trochę świat przestępców z czasów swej nędzy i włóczęgi.
Sprawowanie się Józefa w straży było jak najlepsze. To też wkrótce nastąpiła jego nominacja.
Józef, pomimo że z powierzchowności niczem się nie odróżniał od kolegów, a nawet starał się nie dać im uczuwać swej intelektualnej wyższości, był jednak wyższy od nich pod wieloma względami. Szkoła dała mu pewne wykształcenie, a ocieranie się przez lat parę w inteligentniejszem bądź co bądź towarzystwie i praca nad sobą już w straży i w służbie, w charakterze ajenta, uzupełniły braki.
Ostatecznie stał się z niego wyborny i rozumny pracownik, a naczelnicy byli z niego zadowoleni.
Zarzucali mu jedno: oto zbytnią gorączkę i, jak się wyrażał jeden z nich „romantyczność“.
— Z tego „Frygi“ (bo wkrótce z powody swój ruchliwości otrzymał to przezwisko) — mówił — to cały Lecocq. Ty mu pokaż zwykłego złodzieja, a on ci z niego na jutro cały romans przyniesie. No, ale niczego chłopak, porządny, sprawny, a co najważniejsza, trzeźwy.
Już parę lat „Fryga“ pozostawał w służbie. Przy oszczędności zdołał on nawet dojść do jakiego takiego zasobiku. Gdy oto nastąpił wypadek, który zmienił tryb jego życia.
Pewnego razu, gdy znajdował się na służbie w wydziale, przyprowadzono jakąś aresztantkę. Była to młoda kobieta, raczej dziewczyna wyjątkowej piękności. Pomimo zaniedbanego ubioru, znamionującego ciężki niedostatek, pomimo położenia, w którem się w tej chwili znajdowała, twarz jej miała wyraz jakiejś dumy i jednocześnie wielkiej boleści. Oskarżano ją o dzieciobójstwo; ma się rozumieć, ofiarą miało paść dziecię urodzone z nieprawego związku.
Podczas służby „Fryga“ nie raz i nie setki razy widział młode i ładne kobiety, oskarżone o najróżnorodniejsze przestępstwa, nawet o ten sam czyn, który spowodował uwięzienie tej młodej dziewczyny, ale żadna nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Zdało mu się odrazu, że to musi być tak samo ofiara fatalnych okoliczności jaką on sam był kiedyś. Serce „Frygi“ było zawsze miękkie i dobre, a choć je życie i ciężka nieraz służba hartowały, od czasu do czasu podnosiło ono głos.
Młoda kobieta pozostawała przez pewien czas w areszcie policyjnym. „Fryga“ widywał ją ciągle, nawet parę razy zdołał jej oddać drobne grzeczności. Powoli w jego sercu litość zaczęła się przeradzać w... miłość. Sam nie wiedział, jak to nastąpiło.
Tymczasem młodą kobietę przewieziono do głównego więzienia śledczego, a w parę tygodni nastąpiła jej sprawa. „Fryga“, schowany na jednej z dalszych ławek, z wytężoną uwagą słuchał przebiegu rozpraw.
Historja dziewczyny była bardzo prosta. Pozostawała w zamożnym domu w charakterze guwernantki. Niedoświadczona, młoda, padła ofiarą eleganckiego młodzieńca, kuzyna pani domu. W chwili, kiedy się wszystko wydało, kiedy miała zostać matką, ze zgrozą wypędzono ją ze świątobliwego domu. Gdzieś na poddaszu urodziła dziecko, które w dwa dni potem znaleziono zakopane na podwórzu. Twierdziła że dziecko urodziło się nieżywe.
Chodziło tu o wyjaśnienie, czy dziecko zabiła, czy też tylko urodzone nieżywe pochowała bez zachowania formalności. I jedno i drugie pociągało za sobą karę, ale stopniowanie kary ogromne. Obrońca jej — był to znowu adwokat „Julek“, uproszony tym razem przez „Frygę“ — na zasadzie opinji lekarzy twierdził stanowczo, że nie mogło tu być zabójstwa. Sąd skazał winowajczynię na trzy tygodnie aresztu.
Czas ten prędko upłynął. Gdy, po wypuszczeniu z więzienia, dziewczyna wyszła na świat bez grosza przy duszy i prawie w łachmanach, ów świat bynajmniej się jej nie uśmiechał. Nie wiedziała, co z sobą robić... Wyciągały do niej wstrętne swe ramiona — nędza i prostytucja.
Wówczas stanął przed nią mały człowieczek w długich butach, w jakimś wyszarzanym surducie i w zwykłej czapce na głowie, o fizjognomji niezmiernie ruchliwej, którego już nieraz zdołała zauważyć podczas pobytu w areszcie, i w słowach względnie jak na jego wygląd doborowych oświadczył jej swoje zainteresowanie i chęć pomocy.. Kiedy indziej, w inneni położeniu, młoda kobieta miałaby pewne skrupuły, podejrzewałaby zamiary „Frygi“, — ale teraz — cóż jej pozostawało do wyboru? Poszła za nim. Tem bardziej że on umiał przedstawić rzecz w sposób delikatny i nie obrażający jej godności.
„Fryga“ umieścił Karolcię (bo to była ona), jako sublokatorkę u znajomej straganiarki ze Starego Miasta, poczciwej babiny, nastręczył jej trochę roboty, ale sam pokazywał się bardzo rzadko. Było tam młodej kobiecie może niezbyt wygodnie, nie miała dostatków, ale zyskała wreszcie trochę tego spokoju, który jej po tylu wstrząśnieniach tak był potrzebny.
Powoli przyzwyczajała się cenić tego małego człowieczka, który jej nie pozwolił upaść w ostateczną przepaść nędzy i rozpaczy, który niczego za to od niej nie wymagał, poznała jego przeszłość, z której wyspowiadał się, nie tając nic, poznała wreszcie jego serce.
Po półtora roku przenieśli się do zacisznej izdebki Starego Miasta, gdzieśmy ich niedawno widzieli. „Sielankę“, jaka się tam dla nich rozpoczęła, on chciał uświęcić małżeństwem. Ona się temu oparła. Powiedziała: „nie potrzeba“. I tak zostało.
Wogóle ona miała poza sobą pewne tajemnice, z których się jemu nie zwierzała. Kiedy się czasami pytał o stosunki familijne, o życie poprzednie, — odpowiadała milczeniem. Przy rozpoczęciu wspólnego pożycia postawiła za główny warunek nieporuszanie tej kwestji...
Pozatem byli szczęśliwi. Nie komunikowali się ze światem obcym, żyli tylko sobą i trochę książkami. Zresztą jego zajmowała służba, ją gospodarstwo i praca. Szyła, ażeby zarobić trochę pieniędzy. Mieli spokój. Ich charaktery, ich umysły, stojące mniej więcej na jednym stopniu rozwoju, odpowiadały sobie wzajem. Sielankę tę uzupełniły narodziny małego Stacha.
Jednym zresztą z najciekawszych i najczęstszych przedmiotów ich rozmów były powierzane Józefowi śledztwa. Bądź co bądź interesowało ją to w wysokim stopniu. Wieczór, jak opisany w poprzednim rozdziale, nie był wcale wyjątkowy.
Jej żywa inteligencja pozwalała nieraz „Frydze“ wpaść na trop, którego już ze zmyślnością wytrawnego ogara nie tracił.