Tajemnice Nalewek/Część I/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII
„FRYGA“

Zapadał wieczór. Poważne kamienice Starego Miasta powoli zaczynały tonąć w mroku. Wysokie kontury sterczały czarnemi linjami. Dopiero w jednym końcu placu połyskiwały żółtawe światełka latarni gazowych. Przy Zapiecku ku przeciwległej stronie staromiejskiego kwadratu biegł szybko młody, niewielkiego wzrostu mężczyzna w surducie, czapce i w długich butach. Miał pozór rzemieślnika. Pod pachą niósł węzełek.
Za chwilę znalazł się przed jedną z wąskich sieni, prowadzących do któregoś ze starych domów tej poważnej dzielnicy. Przebyć pięć pięter ciasnych i stromych schodów było dziełem jednej minuty dla tego małego, ruchliwego człowieczka. Niebawem otwierał już drzwi do jednego z mieszkań.
W pierwszym pokoju panował półmrok. Była to właściwie kuchnia, ale o ile można było dostrzec, utrzymana bardzo schludnie.
— Kto tam? — odezwał się głos kobiecy z poza uchylonych drzwi drugiej izdebki.
Mały człowieczek nie odpowiedział nic, rzucił tylko węzełek na stół kuchenny i sam pobiegł do następnego pokoiku.
— A, to ty! — zawołała z odcieniem radości młoda kobieta, siedząca przy otwartem oknie, zastawionem kwiatami w doniczkach.
Nastąpiło powitanie. Młoda kobieta nadstawiła przybyłemu czoło, które ten, wspinając się trochę na palcach, ucałował serdecznie. Nastąpił długi, serdeczny uścisk dwojga młodych ludzi.
— Jestem dziś wolny, przybiegłem czem prędzej do ciebie — rzekł wreszcie mężczyzna.
— Ach, jak to dobrze! — była odpowiedź.
— Żebyś się nie fatygowała, moje dziecko, bieganiem nadół, sam kupiłem wszystko co potrzeba na kolację. Oto tam leży — rzekł, wskazując w stronę kuchni. — Zapal tymczasem światło, bo mam trochę roboty. A gdzież Stach? — dorzucił po chwili głosem, w którym czuć było radość i dumę ojcowską.
— Nie widzisz? Śpi w kołysce, obok łóżka.
Przybyły zbliżył się niemal na palcach do kołyski, stojącej w najciemniejszym kącie pokoiku, pochylony nad nią przypatrywał się czemuś małemu, różowemu, wyglądającemu z pośród białych poduszek.
Za chwilę na stole stanęła lampa. Kobieta zbliżyła się do młodego człowieka, zatopionego w kontemplacji nad kołyską i, wziąwszy go pod rękę, zaprowadziła do stołu.
— Oto światło — rzekła. — Proszę mi malca nie budzić, bo będzie krzyczał. Można się wziąć do roboty, a ja tymczasem pomyślę o kolacji.
Młody człowiek roześmiał się, pocałował kobietę w rękę i usiadł na krześle przy stole.
Dopiero teraz, gdy światło lampy upadło mu na twarz, poznajemy w nim „Frygę”, owego ajenta policyjnego, którego dość dziwne zachowanie się podczas rewizji u Halbersona zapewne czytelnik już zauważył.
Pokoik, w którym go znajdujemy, jest maleńki, ale schludny. Całe umeblowanie stanowi łóżko, obok kołyska, komoda, nad którą wisi parę obrazów, a w tej liczbie obraz Matki Boskiej z gorejącą przed nią lampką; dalej stoi maleńka kanapka i parę krzeseł.
W pięć minut po zapaleniu lampy przez Karolcię (takie jest imię młodej kobiety) „Fryga”, albo Józio, jak ona go nazywa, siedział przy stole zadumany. Przed nim na stole leżało kilkanaście lub kilkadziesiąt drobnych kawałeczków papieru, które układał w różny sposób, przestawiał i kombinował, pragnąc z nich utworzyć całość. Czynność ta absorbowała go całego. Głowę podparł na obu rękach, czoło ścisnął i myślał.
— Niepodobieństwo! — zawołał po chwili.
Znów zaczął przekładać papierki. Po chwili wziął gorączkowym ruchem pół arkusza papieru i szybko coś pisał. Zbliżył następnie ów arkusz do oczu i uważnie go odczytywał.
Tak był pochłonięty tem zajęciem, że nie zauważył nawet, iż tymczasem Karolcia weszła do pokoiku i zaczęła się krzątać. Musiała aż zbliżyć się doń sama i trącić go w ramię.
— Proszę cię, Józieczku — rzekła — odłóż na chwilę robotę. Kolacja już gotowa.
Za chwilę kawałki papieru spoczywały w pugilaresie „Frygi“, a stół został uprzątnięty i nakryty przez młodą kobietę.
— Co ci jest? — zapytała Karolcia, siedząc naprzeciwko niego przy kolacji. — Jesteś taki zamyślony, nieswój...
— To ciągle ta sama sprawa, wiesz...
— Jakto, więc dotąd nie doszedłeś z tem jeszcze do ładu?
— Ciągle stoję na miejscu.
— To bardzo źle, mój kochany, bardzo źle.
— Sam to rozumiem.
— Tem bardziej — ciągnęła dalej kobieta — że postąpiłeś sobie trochę nieopatrznie, zabierając samowolnie te kawałki papieru... Bardzo być może, iż sędzia potrafiłby z nich dojść czego, zrozumieć, o co idzie.
„Fryga“ roześmiał się z pewnym przymusem.
— No, oto niema obawy. Jeśli ja już niczego nie doszedłem...
— Mój Józiu — rzekła tonem poważnym — ty, widzę, zbyt sobie to lekceważysz. A jednak to rzecz bardzo poważna. Może być, że trzymasz w ręku zupełny dowód niewinności człowieka, któremu grozi hańbiąca kara, który do tej chwili pozostaje w więzieniu. Z dowodu tego nie potrafisz skorzystać, gdy tymczasem w ręku innych on może mieć znaczenie.
„Fryga” zrobił ramionami ruch powątpiewania.
— W każdym razie, jeśli już sam nie potrafisz tego zużytkować, trzeba to jak najprędzej oddać sędziemu.
— Spróbuję jeszcze.
— Chociaż i tak nie wiem, co z tego będzie. Czy ci uwierzą, że ten papier został znaleziony przy rewizji? Mogą powiedzieć, że byłeś interesowany w przedstawieniu go sądowi, że to nie jest autentyczne...
— O, o to się nie bój, — roześmiał się „Fryga“. — Najpierw oni mi trochę wierzą. A powtóre nie jestem ja taki naiwny. Przedsięwziąłem przecież swoje środki...
— Jakież?
— Tobie mogę powiedzieć. Oto, widzisz, nie zabrałem wszystkich kawałków papieru. Niektóre zostawiłem w pokoiku nieboszczyka Halbersona. Są tam pod dobrą strażą pod pieczęciami. I to właśnie doprowadza mnie do rozpaczy, bo, gdybym miał tamte kawałki, na pewno potrafiłbym zrozumieć, co znaczy ten cały list.
— I cóż chcesz ostatecznie zrobić >
— Ostatecznie, będę próbował. A jeśli mi się nie uda, zaniosę do sędziego i poproszę, ażeby zestawił z tamtymi kawałkami, co są pod pieczęciami, i doszedł do jakiego wniosku.
Chwilę trwało milczenie.
— Zawsze to niebezpieczna gra, — zauważyła Karolcia. — Miałeś już parę przykrości z powodu tych śledztw na własną rękę... Powiedz mi, dlaczego je wiecznie rozpoczynasz?
„Fryga“ skończył w tej chwili kolację. Oparł się na krześle i rzekł:
— Widzisz, moje dziecko, dałem sobie już, co prawda, słowo, że nigdy się w coś podobnego bawić nie będę. Ale tym razem to mnie wzięło — po raz ostatni. Wyobraź sobie, moja kochana, jak mnie tylko wezwano do tej fatalnej sprawy, kiedym zobaczył wieczorem u nas w wydziale chłopca, oczekującego omnibusu na Pawiak, powiedziałem sobie: „Nie, to nie może być, ten człowiek nie jest winnym“. Mów co chcesz, ale ja wierzę w moje przeczucia. Cokolwiekbądź przeciwko niemu mówi, jakiekolwiek są poszlaki, on jest niewinien. I powiedziałem sobie zaraz: „Jakby to było dobrze, gdyby odkryć dowody jego niewinności i jednocześnie znaleźć winowajców! To przecież nie głupie, zwyczajne kradzieże, które trafiają się codzień“.
— I cóżeś zrobił w tym celu?
— Dotąd niewiele, chociaż robiłem dużo. Zgodnie z moim systemem, postarałem się najpierw poznać stosunki. Umiem je teraz na pamięć. Wiem, co ten biedak robił każdego niemal dnia i godziny, znam jego historję, jak moje pięć palców, mam też trochę pojęcia o domu handlowym Ejteles i Sp. Przy tej okoliczności, zdaje się, że wpadłem na trop dosyć ciekawych odkryć... No, ale o tem potem, chociaż i to może się przydać... Ostatecznie mam grunt przygotowany.
Przez chwilę patrzył w płomień lampy, marszcząc brwi.
— U Halbersona, w jego izdebce, czułem to, musiał się znajdować klucz zagadki. I oto jest — dodał, uderzając po leżącym przed nim pugilaresie. — Cóż, kiedy ten klucz nie chce się otworzyć. Sądziłem, że, zabrawszy te kawałki papieru, będę mógł za trzy dni, kombinując to, co tu napisane, z tem, co wiem, przyjść i powiedzieć: Oto wszystko, jak na tacy!
Wyjął z pugilaresu drobne kawałki papieru i, oglądając uważnie, zaczął układać na stole. Karolcia przysunęła krzesło i pilnie uważała na jego pracę.
— Jak widzisz — rzekł — kawałki papieru są ułożone zupełnie prawidłowo i przystają do siebie najzupełniej.
Ponumerowałem je na drugiej stronie ołówkiem, ażeby uniknąć niepotrzebnej pracy.
Za chwilę papier leżał na stole w tym samym porządku, co poprzednio. Tworzył on dość szeroki schemat, zapisany w cztery linje, z przerwami, wskutek braku niektórych kawałków. To, co było złożone, przedstawiało się, jak następuje:

....ź org...... ćy....z s i n...r.. i pap r .. . . e iw a
t ...... e i....e ..nanoky. hca. wz r d ..... p ć ....
o ł zą..oda iw... ..z r ć..bor z ........ w ó..m e z c
.... tyz....on ab s..ak zo r.... ........... i ne i m iw
„Fryga“ głośno odczytał te niezrozumiałe dźwięki.

— Powiedz mi, co to wszystko może znaczyć? — rzekł po chwili. — Trzy noce przesiedziałem nad tem. Mało nie zwarjuję. Gdybym miał resztę?
— Czyż niepodobieństwo dojść czegokolwiek? — zaczęła łagodnie Karolcia.
— Sprobój, moja kochana. Najwidoczniej jest to pisane po polsku; dowodzą tego litery, których w innych językach brak, np. „ł“, „ą“, „ź“. Jeszcze jedno widać od pierwszego rzutu oka: to, że cały frazes, całe cztery wiersze te są napisane bez rozdzielania słów. Ale też tylko tyle można się domyślić. Pozatem — więcej nic.
— Jeszcze jedną uwagę dodałabym — rzekła po chwili Karolcia. — Nie jest to pismo zwyczajne, lecz umówione. Takiego zbiegu liter, jak „wzrd“, „zrć“, „pć“ w wyrazach naszego języka niema. Jest on niemożebny, choćby nawet przypuścić, że w tych miejscach kończą się jedne wyrazy, a zaczynają drugie.
— Zupełna racja. Wiesz przecież, że przez ciekawość pracowałem trochę, nawet niedawno, nad pismem symbolicznem. Próbowałem zastosować który z systematów do tego oto i nie, zupełnie nie..
— To dziwne!
— Co jeszcze ciekawsze, że pomiędzy zgłoskami kompletnie niezrozumiałemi znajdują się dźwięki, które bardzo łatwo można uważać za należące do zwykłej mowy, np. „łzą“, „oda“, „ona“, „borz“.
Karolcia i „Fryga“ zamyśleni siedzieli przez chwilę nad stołem. Potem ona podniosła jeden z większych kawałków papieru i zbliżyła go ku lampie. Zaczęła przeglądać pod światło z jednej i z drugiej strony.
— Ach! — zawołała naraz.
— Co takiego?
— To szczególne.
— Co?
— Patrz uważniej. Papier, przeglądany pod światło, ma jakieś znaki.
— Rzeczywiście. Czyżby to były znaki sympatyczne, które uzupełniają to pismo?
— Nie zdaje się. Są to jakgdyby znaki wodne, podobne do znajdujących się na banknotach lub wekslach.
— W samej rzeczy. Rozwidnij trochę lampę.
Przy jaśniejszem teraz świetle widać było rodzaj znaków wodnych na papierze w regularnych odstępach. Znaczki były maleńkie, podobne do siebie i przedstawiały coś w rodzaju miniaturowych gwiazdek. Oboje patrzący przyglądali się tym znakom z ciekawością. Wtem Karolcia wydała znowu okrzyk.
— Cóż jeszcze? — pytał z gorączkową niecierpliwością „Fryga“.
— Błysła mi pewna myśl.
— Jaka? Mów, mów prędzej!
— Gdyby tak czytać to, co tu napisane, na odwrót, od końca ku początkowi? Patrz, tak, jak teraz trzymam papier, obrócony pismem ku lampie, litery idą w odwrotnym porządku. Zdaje się, że w ten sposób można sobie wytłumaczyć wiele.
Kawałek papieru, który trzymała w ręku Karolcia, był jednym z największych i mieścił na sobie końcowe wyrazy wszystkich czterech wierszy.
— Rzeczywiście — zawołał po chwili „Fryga“ — „eiwa“, odczytane na odwrót, będzie „awie“, co może być zakończeniem wyrazu „prawie“, „łaskawie“, „sprawie“ i wielu innych, spotykanych w naszym języku; „mezc“ — to najwyraźniej „czem“; „ineimiw“ — to odwrócone „w imieni...“, zapewne „w imieniu“ lub „w imieniny“; jedno „ćp“ jest również nieprawdopodobnem, jak „pć“, chociaż może właśnie stanowić zbieg dwuch wyrazów.
— Sprawdzimy resztę tym samym systemem — rzekła Karolcia. — Pamiętam, na pensji chcąc uniknąć kontroli przełożonej, pisywałyśmy do siebie w ten sposób listy.. To mnie nawet naprowadziło na myśl.
„Fryga“ tymczasem odzyskał już całą swoją gorączkową ruchliwość, którą widzieliśmy podczas rewizji w mieszkaniu Halbersona. Był na tropie i to go zagrzewało. Oczy świeciły mu fosforycznie. Pochylił się nad źdźbłami papieru; zdawało się, że chciał je pochłonąć.
Upłynął kwadrans. Karolcia przyglądała się mu ciekawie. Naraz odrzucił się gwałtownym gestem wtył.
— Mam! — rzekł do niej. — Niewątpliwie twój pomysł jest trafny. Nietylko pozwala on objaśnić prawie wszystkie dźwięki i kombinacje liter, ale nawet daje do pewnego stopnia pojęcie o treści tej kartki.
— A więc już odczytałeś część tego pisma?
— Tak, posłuchaj. Ma się rozumieć, trzeba zacząć od samego końca i iść wierszami od dołu do góry. „W imieni(u) . . . . . rozka(z) stano(w)czy t.... czem...ów . . . . zrob(i)ć rz . . . . wiado(m)ą zło . . . . ćp ..... drzw(i)ach (w)ykonan(i)e ....ie, ....tawie ....r papi(e)r ..nisz(cz)yć ....groź(b)a“.
— To nieprawdopodobne! — mimowoli wyrwał się Karolci wykrzyk.
— A jednak bardzo proste. Sprawdź. Jak widzisz, tymczasem z tych szczątków dowiadujemy się, że kartka jest rozkazem danym zapewne Halbersonowi w imieniu, czyim? dowiemy się z pozostałych cząstek papieru. Kazano mu coś „zrobić“, zapewne rzecz „wiadomą“, i to — zwróć uwagę — w „drzwiach“ lub przy „drzwiach“. Czy to nie było otwarcie drzwi, zepsucie zamka? Wreszcie w kartce znajduje się polecenie zniszczenia papieru, co też nieboszczyk chciał uskutecznić. Na szczęście nie udało mu się to. Ostatecznie rozkaz przypieczętowany jest groźbą... jaką?... to należy zbadać!
Karolcia spoglądała z podziwem na „Frygę“, w którego twarzy w chwili, kiedy to wyjaśniał, wszystkie muskuły były w ruchu.
— Ale jakież to może mieć znaczenie dla owego biednego młodego człowieka, którego oskarżają o tę zbrodnię? — zapytała po chwili.
— Widzisz, w tej chwili wiedzieć nie można. Jesteśmy dopiero na samym początku nitki przewodniej, a przedewszystkiem nie mamy nawet całej kartki. Zresztą trzeba skombinować.
„Fryga“ zamyślił się przez chwilę.
— Zresztą jest tu wiele niewyjaśnionego. Dlaczego Halberson zabił się? A może został zabity, nie wykonawszy „rozkazu“ i to właśnie stanowiło urzeczywistnienie groźby? W każdym razie dla Strzeleckiego stąd wynika zawsze jedna pomyślna szansa. Widziałem jego charakter pisma i stanowczo twierdzę, że „to“ nie jest przez niego pisane. Nadto, przy jego sposobie życia i przeszłości, niemożebne jest, ażeby posiadał jakąś specjalną, tajemniczą władzę nad Halbersonem...
„Fryga“ milczał parę minut.
— A wreszcie najważniejsze. Kartka nie może pochodzić od niego. Pismo zawsze jest niebezpieczne. Strzelecki widział się tegoż dnia z Halbersonem, mógł się z nim widzieć dziesięć razy dziennie, pocóżby pisał?... Nie, ten młody człowiek jest stanowczo niewinny.
Karolcia położyła „Frydze“ rękę na ramieniu.
— Więc go uratuj! — rzekła.
— Uratuję — odrzekł, podnosząc ruchliwą główkę, „Fryga“. — A wiesz dlaczego? Dlatego, że ma oczy podobne do twoich...
Gorący uścisk zakończył rozmowę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.