Tajemnice Nalewek/Część II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część II-ga |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
„Fryga“ dość już dziś zrobił.
Mógłby z czystem sumieniem odpocząć. Ale ajent policyjny był zdania, że trzeba „kuć żelazo, póki gorące“. Miał szczęśliwy wieczór — i postanowił wyeksploatować tę serję szczęścia do końca... Znamy już dobrze „Frygę“. Wiemy, że rządził się on zawsze cokolwiek przeczuciem i fatalizmem. Wierzył w szczęśliwe chwile i zapewniał, że wtedy udaje się mu rozwiązywać bez trudu najbardziej zawikłane zagadki, o klucz do których kiedyindziej kusiłby się napróżno. Z takich chwil trzeba jednak korzystać.
To też „Fryga“ bynajmniej nie myślał zawieszać swych poszukiwań.
Pozostawał mu obecnie Apenszlak, oddalający się coraz bardziej w głąb Nalewek. Sylwetka jego widniała na jednym z trotuarów, w tej chwili pustych, w żółtawem świetle latarń gazowych. „Fryga“ przyśpieszył kroku. Już był niedaleko, już trzeba było przedsięwziąć środki, ażeby go Apenszlak nie dostrzegł... Gdy wtem ojciec Róży zatrzymał się przed bramą domu.
Był to dom, w którym mieszkał.
Apenszlak zadzwonił i wszedł. W chwili, kiedy zdyszany ajent dobiegał do kamienicy, brama zamknęła się za właścicielem „kantoru“. „Fryga“ stanął na trotuarze, zdekoncertowany.
— Jakto, więc już? — pytał sam siebie. — Sesja skończyła się?
Nie chciał wierzyć, aby wieczór, tak pięknie zaczęty, miał go doprowadzić tak niedaleko. Rzeczywistość jednak była stanowcza. Apenszlak najwidoczniej poszedł do domu spać. Toż samo pozostawało do zrobienia ajentowi.
Był on jednak na to zbyt uparty.
Postanowił jeszcze poczekać.
— Może co będzie? — myślał sobie. — Pół godziny niewielka rzecz, a zobaczymy...
Przeszedł na przeciwległy trotuar i zaczął się przechadzać, uważnie przyglądając się domowi. Ktoś, ktoby go obserwował, mógłby przypuszczać, że oczekuje czegoś niezwykłego, jakiegoś wypadku.
Dom zresztą nie przedstawiał nic zajmującego. Front, starszej widocznie struktury, odróżniał się od sąsiednich wielkich trzypiętrowych kamienic. Był on stosunkowo niski, jednopiętrowy z facjatkami. „Fryga“ znał dobrze tę posesję. Wiedział on, że w środku wąskiej a długiej nieruchomości znajduje się oficyna poprzeczna podobnej konstrukcji, dzieląca dwa podwórza, a w głębi drugiego podwórza oficyna, w której mieścił się „kantor“ Apenszlaka. Oficynę tę czytelnik już zna. Wszystkie te budynki były niskie i stare. Zato boczne oficyny, wznoszące się z obudwu stron posesji, wzdłuż obu podwórz, zostały wzniesione niedawno. Były to wysokie, czteropiętrowe gmachy.
Jak powiadamy, „Fryga“ uparcie przyglądał się domowi.
Upór jego został wynagrodzony. Zrobił odkrycie. Było ono napozór bardzo drobne, bardzo nieznaczne, ale w tym stanie podbudzenia, w jakim się w tej chwili znajdował ajent, najmniejsza drobnostka stanowiła bardzo poważny materjał dla jego wyobraźni.
Ponad dom wybiegło wgórę, wysoko, parę złotych iskier, migotało na tle ciemnego nieba i zagasło. Trwało to jedną tylko chwilkę. Ajent sądził pierwotnie, że jest ofiarą złudzenia. Po minucie jednak iskry znów wyleciały w powietrze.
— Co to ma znaczyć? — pytał sam siebie „Fryga“.
Przysłowie powiada: niema dymu bez ognia, tem bardziej iskier. Musiano więc palić ogień wewnątrz domu. Ale kto i w jakim celu? Pora była ciepła, o paleniu w piecach nikt jeszcze w całej Warszawie nie myślał. Posiłku gotować o tej godzinie nikt nie mógł. Zresztą całe Nalewki i dom spały.
Ajent łamał sobie napróżno głowę nad pochodzeniem tych tajemniczych iskier...
— A może to wprost zapaliły się sadze w kominie? — rozumował. — Nie, niepodobna. Do tej chwili byłby już większy wybuch. Zaalarmowanoby mieszkańców.
Znów wyleciały w powietrze dwie czy trzy iskierki, wzniosły się wysoko wgórę i zagasły.
— W tem jest coś tajemniczego — mruczał pod nosem „Fryga“.
Przeszedł się jeszcze parę razy. Objaw powtórzył się parokrotnie. „Fryga“ tarł sobie zapamiętale nos i rozważał.
— Ach, ach! — rzekł do siebie, zatrzymując się — jakiż ja jestem niedomyślny. Te iskry w żadnym razie nie mogą pochodzić ze zwykłego ognia na kominie lub w piecu. Nie wylatywałyby wcale, a przynajmniej nie wypadałyby tak wysoko. Pamiętam, kiedy mieszkałem na Okopowej, widywałem często wylatujące podobne iskierki z wysokiego komina fabryki.
„Fryga“ stanowczo znajdował się wobec zagadki.
Postanowił znaleźć jej rozwiązanie. Iskry wylatywały nie z kominów domu frontowego, lecz widocznie z głębi posesji, prawdopodobnie z oficyny poprzecznej, lub z oficyny, zajmowanej przez Apenszlaka. Ajent widział szczyty wysokich bocznych oficyn, górujących nad posesją, i mógł stwierdzić, że iskry nie pochodziły z ich kominów. Ażeby tę rzecz zbadać, należało bądź co bądź dostać się do wnętrza domu.
— W jaki sposób? — zadawał sobie pytanie „Fryga“.
Pierwotnie chciał wprost zadzwonić do stróża i pod pozorem, iż zapaliły się sadze, wejść do środka.
— Nie, nie — rzekł sam do siebie — to byłoby do niczego niepodobne. Jeżeli tam jest co do odkrycia, to najprostszy sposób spłoszenia ptaszków i stracenia śladu raz na zawsze.
Namyślał się. Wzrok jego, błądząc dokoła, padł na przymknięte do połowy drzwi jakiegoś sklepu. Był to bodaj jedyny sklep, o tej porze niezupełnie zamknięty na Nalewkach. Z poza zamkniętej szyby drzwi wejściowych widać było blade światełko. Na szybie znajdował się czerwony napis: „Restauracja“ i wymalowane były dwa pomarańczowe kufle, związane jaskrawo-żółtą wstążką.
— Zapomniałem o Szapsiowej — rzekł ajent.
Przeszedł przez ulicę i skierował się do drzwi „Restauracji“. Wewnątrz, w zaniedbanej i brudnej izbie sklepowej, było prawie zupełnie pusto. Za bufetem kiwała się, napół śpiąca gruba Żydówka, pod piecem siedział jakiś młody Żydziak. Przy oknie dwaj Żydzi, o dość nieszczególnych fizjognomjach, grali w domino.
„Fryga“ rezolutnie skierował się w głąb izby, do drzwi, znajdujących się nieopodal bufetu. Przy tamtych drzwiach zatrzymał się.
— Przynieść mi „tam“ szabasówkę i gęsiny — rzekł.
Otworzył drzwi i wszedł do ciemnego korytarza. Z pewnością siebie posuwał się naprzód. Trafił znowu na drzwi, do których zastukał w umówiony sposób. Za chwilę drzwi otworzyły się cokolwiek. Zionęła z nich fala spartego powietrza, przepełnionego wyziewami spirytusu i tytoniu. W otworze drzwi ukazała się potężna postać olbrzymiego Żyda, o rudej brodzie.
— Co tam? — zapytał.
— Interes do Suchara. Czy jest Suchar?
— Niema, ale zaraz będzie — była odpowiedź Żyda. — Można wejść.
„Fryga“ został wpuszczony do wnętrza. Była to izba nader charakterystyczna. Obszerna, pełna dymu, zastawiona stołami i krzesłami, mieściła w tej chwili kilkadziesiąt indywiduów, postaci wstrętnej i podejrzanej, z którymi nie bardzo bezpiecznie byłoby spotkać się gdzie na samotności. Byli tu Żydzi i chrześcijanie, jednakowo nie budzący zaufania. Pili, palili, grali w karty i kości. Szczególnie zwracała uwagę nader charakterystyczna grupa Żydów w jednym z kątów. Grali w „oko“, a ciągłe okrzyki zwiastowały lada chwila mającą wybuchnąć burzę. Wogóle panowała tu wrzawa nie do opisania, hałasu jednak na zewnątrz nie słyszano, ponieważ drzwi i okna były zaopatrzone aż nadto dobrze.
Co jakiś czas w którejś z grup wybuchało nieporozumienie. Zaciskały się pięści, błyskały złowrogo wejrzenia, z zaciśniętych ust wylatywały syczące słowa. Dłonie szukały w kieszeniach nożów lub za cholewami. Lada chwila miała wybuchnąć walka.
Wówczas interwenjował wielki, rudobrody Żyd. Uspokajał przeciwników jednem spojrzeniem, a gdy tego było za mało, wstrzymywał, jak w żelaznych kleszczach, podniesione dłonie.
Był to Szapsia, znany siłacz warszawski, który nieraz nawet w cyrku potrafił się mierzyć z cudzoziemskimi akrobatami. Żona jego, gruba Żydówka, którą widzieliśmy w pierwszym pokoju, utrzymywała „restaurację“, a on, jako niegdyś „pobytowy“, był gospodarzem w tylnym pokoiku, przeznaczonym dla gości, którzy nie bardzo lubią światło dzienne.
Odbywały się tu po nocach wstrętne orgje, to też nie każdy mógł być tutaj dopuszczony. Trzeba było znać sygnał i mieć rekomendacje.
„Fryga“ znał dobrze knajpkę, a przed kilkoma tygodniami robił tu nawet rewizję. Co do Suchara, na którego się powołał, był to jeden z najniebezpieczniejszych bandytów warszawskich. Obawiać się jego przybycia nie potrzebował, ponieważ tego samego ranka własnoręcznie zapakował go do kozy.
Ajent usiadł przy którymś wolniejszym stole.
— Obstalowałem szabasówkę i gęsinę — rzekł.
Za chwilę otworzyły się małe drzwiczki, ukryte w głębi izby, i ukazał się młody Żydek, niosąc talerz. „Fryga“, stosownie do przyjętego tutaj zwyczaju, musiał zgóry uiścić należność. Kiedy wreszcie postawiono przed nim wódkę, pochwycił w jednej chwili wielki kielich i wychylił go do dna.
Pomimo wszystko, było mu trochę nieraźno. Coby było, gdyby go poznali? Nie miał nawet odwagi rozglądać się po twarzach obecnych, ale był pewny, że znalazłby niejednego znajomego. Sam Szapsia widział go nieraz. „Fryga“ winszował sobie pomysłu ukostjumowania się.
Rzeczywiście, na widok obcej fizjognomji ajenta, zaczęły się odzywać w różnych kątach izby szmery, ale nazwisko Suchara, rzucone przez Szapsię, niebawem uspokoiło burzących się.
„Fryga“ oparł się o ścianę, przymknął oczy, jakgdyby czekał. W samej rzeczy rozmyślał.
Plan jego dotąd nie był stanowczo zdecydowany. Postanowił dostać się do wnętrza domu, a „restauracja“ Szapsiowej miała być dlań tylko etapem na tej drodze. Szło o to: jak pójść dalej? Pierwotnie „Fryga“ zamierzał czekać tu aż do jakiej drugiej lub trzeciej nad ranem i dopiero wtedy, gdy wszyscy będą wychodzili tylnem wyjściem przez bramę, zawieruszyć się na podwórzu. Niebawem jednak uznał ten plan za mało praktyczny. Najwpierw, długie jego oczekiwanie mogło wzbudzić podejrzenia, których rezultat byłby dlań zapewne fatalny. Powtóre, tajemnicza robota, powodująca ukazywanie się iskier, napewno w ciągu paru godzin ustanie.
— Trzeba działać śpiesznie — mówił sam do siebie „Fryga“.
Powziął postanowienie. Wstał i zbliżył się do rudobrodego Żyda.
— Panie Szapsia! — rzekł — nie mogę dłużej czekać. Powiedz pan Sucharowi, jak przyjdzie, że był tu Józiek z fabryki i kazał mu powiedzieć, że „granda“ idzie.
Szapsia, nic nie mówiąc, kiwnął głową i otworzył drzwi.
„Fryga“ znalazł się w ciemnym korytarzyku, którym się niedawno tu dostał. Posuwał się naprzód, macając po prawej jego ścianie. Naraz zatrzymał się, namacał drzwi. Z niezmiernemi ostrożnościami nacisnął klamkę. Serce mu biło, jak młotem. Klamka powoli ustępowała, poruszył nią, drzwi nie były zamknięte na zamek. „Fryga“ omal nie krzyknął z radości, drzwi te bowiem, jak sobie przypomniał, prowadziły do bramy.
Odemknął je cokolwiek i spojrzał. W bramie nie było stróża, w latarni zaledwo się kopciła mała lampa naftowa.
W sekundę ajent już był na podwórzu.
Panowała tu ciemność i milczenie. Cały dom zdawał się spać głęboko. Ani jednego światełka w oknie. „Fryga“ przytulił się do muru i spoglądał wgórę. Czekał wylotu iskier. Nic... Serce uderzało mu mocno, sądził że mu rozsadzi piersi.
Czyżby iskry już zagasły? Więc jego podróż byłaby zbyteczną!... Ślad znikał w chwili, kiedy go miał ująć. Ajent zaczynał być wściekły. Zarzucał sobie, że sam jest winien, że odrazu powinien był próbować przejść na podwórze drzwiami w korytarzu, które tak szczęśliwie znalazł otwarte.
Naraz przyszła mu myśl. Znajduje się na pierwszem podwórzu. Iskry prawdopodobnie wylatują z drugiej, poprzecznej oficyny. Tutaj był zbyt blisko i mógł ich nie widzieć, ponieważ zasłaniała je pierwsza poprzeczna oficyna. Ta myśl dodała nowej energji ajentowi.
Nie bacząc na to, że położenie jego w nocy, w obcym domu, bez dokładnej możności wytłumaczenia nawet przed zwierzchnikami celu swych poszukiwań, nie było do pozazdroszczenia, szybko przemknął przez drugą bramę.
Drugie podwórze było również milczące.
Stanął w kącie i oczekiwał. Upłynęło parę sekund, które zdawały mu się wiekami. Wszędzie było ciemno, w drugim końcu podwórza rozróżniał kontury oficyny, zajmowanej przez Apenszlaka. Na ciemno błękitnem tle nieba rysowały się wyraźnie dwa daleko ciemniejsze kominy tego budynku. Nie oświetlały ich żadne błyski.
Naraz — „Frydze“ zdawało się, że się myli — na jednym z kominów zaświecił jakgdyby świętojański robaczek... potem drugi, trzeci... Teraz nie mogło być wątpliwości. Snop złotych iskier wybiegł w górę, rozsypał się i zagasł.
„Fryga“ omal nie wywinął koziołka z radości.
Teraz mógł triumfować. Iskry ukazywały się z oficyny, zamieszkanej przez Apenszlaka; Apenszlak widuje się z brunetem z faworytami, który bywa u Temy i mieszka u Meinera; Meiner zamawia papier, na którym pisany jest list do Halbersona; wreszcie Apenszlak i Lurje bywają razem u Fajnhanda. „Fryga“ trzyma ich wszystkich w ręku.
Bez namysłu, chciał biec w tej chwili, zaraz, do naczelnika, objaśnić wszystko i zażądać aresztowania winnych.
Niebawem jednak przyszła rozwaga. O co ich może oskarżyć?... Oto wielkie zapytanie, które mu się nastręczyło odrazu. Naczelnik słusznie powie, że to „romanse“. Cóż, że z kominów oficyny Apenszlaka, w której wszyscy śpią, ukazują się iskry, jeżeli jednocześnie nie można go oskarżyć o żaden stanowczo zdecydowany czyn występny? Jest to, jak dotychczas, tylko niezwykłe, niewytłumaczone, ale jeszcze nie karygodne zjawisko... Trzeba mieć coś więcej, trzeba mieć dowody, ażeby móc działać.
Pod wpływem tych uwag, entuzjazm ajenta stopniał, jak śnieg majowy. Przed chwilą zdawało mu się, że jest już u celu, teraz widział, że znajduje się dopiero na początku drogi.
— Czy w tej chwili można prowadzić dalsze poszukiwania? — zadał sam sobie pytanie „Fryga“.
Odpowiedź była: nie. W tej chwili nie miał żadnej szansy wśliznięcia się do wnętrza domu Apenszlaka; nie mógł przecież przypuszczać, że drzwi będą otwarte, jak te, któremi dostał się na podwórze. Trzeba było obmyślić rzecz i uskutecznić wyprawę kiedyindziej. Taki był ostateczny wniosek „Frygi“.
Pomimo to, instynkt policjanta skierował go ku oficynie. Czuł potrzebę dotknięcia się jej, posłuchania, czy wewnątrz nie będą się odzywały jakie tajemnicze szmery.
Posunął się naprzód. Obszedł całą oficynę, nie odkrywszy nic godnego uwagi. Nacisnął nawet zlekka klamkę drzwi — napróżno.
W tej chwili był na prawym końcu oficyny. Tutaj znajdował się rodzaj zagłębienia: oficyna nie dochodziła do muru sąsiedniej posesji na parę łokci. Powonienie objaśniło ajenta, że musiał się tu mieścić śmietnik.
Ajent chciał już wracać i, obudziwszy stróża, wydostać się na ulicę, udając zapóźnionego gościa Szapsiowej.
Wtem na podwórzu posłyszał szmer.. Zdawało mu się, że rozróżnia stąpania.
„Fryga“ jednym skokiem znalazł się w zagłębieniu. Przysunął się do samego muru. W ścianie oficyny, zamieszkanej przez Apenszlaka, znajdowało się tu coś w rodzaju niszy, widocznie przeznaczonej na przebicie drzwi na wypadek przedłużenia oficyny. Obok leżało kilka brukowców.
„Fryga“ ukrył się w tej niszy, ukląkłszy na kamieniach.
Po chwili szmer ustał. Wszędzie panowała cisza. Ajent musiał się omylić. Znów zamierzał się podnieść. Przykuło go do miejsca nowe wrażenie akustyczne. Zdawało mu się, że, przyciskając ucho do ściany, słyszy jakgdyby daleki, stłumiony szmer, niby turkot naładowanego wozu, niby odgłosy gromu, ginące gdzieś w przestrzeni, niby ciężki oddech jakiejś maszyny.
„Fryga“ zadrżał cały.
Podniósł się. Próbował wspiąć się na kamienie, ażeby lepiej słyszeć ów daleki, dochodzący jakgdyby z pod ziemi odgłos.
Wtem parę kamieni usunęło się pod nim. Upadł i uderzył o ścianę. Uczuł dotkliwy ból. W tej chwili doznał nowego wrażenia. Zdawało mu się, że gdzieś spada...
Ściana usuwała się pod nim.