Tajemnice Nalewek/Część II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część II-ga |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
„Fryga“, po krótkiem omdleniu, powrócił do świadomości.
Dokoła niego panowała cisza i ciemność. Powietrze było zaduszone, sparte, piwniczne.
„Fryga“ przedewszystkiem obmacał się. Czuł w kilku miejscach ciała ból i chciał przekonać się, czy nie ma jakiego członka nadwyrężonego. Rezultat wypadł dość pomyślnie. Oprócz kilku siniaków, tylko na prawem kolanie „Fryga“ znalazł niewielkie uszkodzenie. Spodnie były rozdarte, a z ranki sączyła się jakaś wilgoć. Była to widocznie krew.
Ajent wyjął chustkę z kieszeni i obandażował sobie mocno kolano.
Z zimną krwią przystąpił następnie do rozpoznania sytuacji.
— Najwidoczniej wpadłem w jakąś dziurę — rozmyślał. — Z jednej strony jest to bardzo niepokojące, z drugiej jednak cieszy mnie niewymownie... znajduję się bliżej tajemnicy Apenszlaka.
Rzeczywiście, hałas, który przed chwilą jeszcze na podwórzu uderzył słuch „Frygi“, tutaj dochodził, chociaż stłumiony, ale jednak już daleko wyraźniejszy.
— Zobaczymy, gdzie jesteśmy — rzekł do siebie ajent.
Z łatwością przekonał się, że leżał na zwykłej piwnicznej podłodze, którą stanowiła gruba warstwa kurzu, pod którą były cegły. Opierał się plecami o dolne stopnie jakichś schodków.
„Fryga“, jak go znamy, był niezłym strategikiem.
Przedewszystkiem tedy pomyślał o zabezpieczeniu sobie odwrotu. W tym celu, pomimo bólu w kolanie, począł się wdrapywać po stromych i wąskich schodkach. Naliczył ich szesnaście. Kończyły się one rodzajem małej platformy.
Próżno jednak ajent upatrywał w górze lub z boków jakiego otworu, którego jaśniejszy, odróżniający się od otaczających go ciemności zarys, wskazywałby miejsce, przez które możnaby wyjść nazewnątrz.
„Fryga“ stanął na platformie i podniósł ręce do góry. Nie trafił na żadną ścianę. Dokoła była próżnia. Tylko ręce ajenta, wzniesione do góry, zachwyciły długie pasma pajęczyny, zwieszające się skądś, z niewidzialnego sufitu.
A więc odwrót był odcięty.
— Tem gorzej — rzekł do siebie „Fryga“. — Pójdziemy naprzód.
Zeszedł ze schodków. Usiadł. Zastanawiał się nad kwestją, w jaki sposób znalazł się w tem podziemiu, lub w tej piwnicy: wypadkiem, czy też... inaczej? Była to ważna kwestja.
Ostatecznie wszystko przemawiało za wypadkiem. Oprócz stłumionego szmeru, podobnego do dalekiego grzmotu lub sapania maszyny, żaden inny odgłos nie przerywał milczenia. Nie można się było domyślać w pobliżu żadnej żyjącej istoty.
„Fryga“ zrobił sobie bardzo słuszną uwagę:
— Gdyby ściągnięto mnie tu z zamiarem, napewno miałbym już obok siebie kogoś ktoby się mną interesował.
Ajent przyszedł tedy do wniosku, że trafił przypadkowo na jakieś ukryte drzwi, które wskutek uderzenia otworzyły się i dały mu w ten sposób dostęp do tajemnic Apenszlaka. Stanowczo, przypadek mu sprzyjał.
Gdyby w tej chwili oświetlono twarz ajenta, dostrzeżonoby na niej szyderczy uśmiech.
— Martwiłem się właśnie — mówił do siebie — jak się dostać do pałaców Apenszlaka. Oto w nich jestem. Idźmy więc naprzód.
Podniósł się i postąpił dwa kroki, wyciągnąwszy przed siebie ręce. W tej chwili jednak musiał się zatrzymać, uderzył głową o sufit.
Pokazało się, że tylko schodki znajdowały się w rodzaju studzienki, której pułapu nie można było dosięgnąć. Samo podziemie było dość, a nawet bardzo niskie. „Fryga“, pomimo swego niewielkiego wzrostu, musiał uklęknąć i w ten sposób posuwać się naprzód, na kolanach.
Przed nim roztwierał się rodzaj korytarza, jak o tem mógł się przekonać za pomocą dotykania. Ściany stanowiły ciężkie paki, widocznie czemś naładowane. Ajent próbował którą z nich usunąć. Udawało mu się to z wielką trudnością.
Upłynął kwadrans. „Fryga“ powoli i z wielkiemi ostrożnościami posuwał się naprzód. Zdawało mu się dziwnem, że nie dosięgał żadnego celu. Tajemniczy hałas ciągle dochodził do niego, z jednakową prawie mocą.
— Cóż u licha! — mruknął sam do siebie „Fryga“ — jeszcze z parę minut, a znajdę się pod Placem Teatralnym.
Znów przeszło parę chwil.
Naraz ajent omal nie krzyknął. Trafił na jakieś schodki. Przyszło mu na myśl, że tędy może mieć zapewniony odwrót. Odbył szczegółową całą ich eksplorację. Schodki były takie same, jak pierwsze: tak samo szesnaście schodów i platforma. Tylko mniej pajęczyny zwieszało się u góry.
„Fryga“ znów puścił się w drogę. Za dziesięć minut znów trafił do schodków. Rezultat badania był taki sam, jak już dwa razy poprzednio. Ajent aż zaklął:
— Cóż do stu tysięcy djabłów! Nastawiali schodków, które nigdzie nie prowadzą.
Miał już puścić się w dalszą drogę. Wtem trafił ręką na jakiś przedmiot. „Fryga“ omal nie wybuchnął śmiechem. Była to jego własna czapka, która zleciała mu z głowy w chwili upadku.
Najwidoczniej tedy krążył ciągle dokoła i wracał do tego samego miejsca, skąd wyszedł.
— A to osioł ze mnie! — zawołał ajent, jak zwykle, nie żałujący dla siebie dość ubliżających epitetów.
Trzeba było zmienić system. „Fryga“ nie namyślał się długo. Postanowił kierować się za ciągle doń dochodzącym szmerem.
Niedługo jednak przekonał się, że nie jest to wcale łatwe.
Idąc za szmerem, trzeba się było przeciskać pomiędzy pakami, usuwać je. Ajent coraz bardziej czuł zmęczenie. Zaczynał mieć gorączkę. Stłuczenia i starcia na ciele, oraz ranka na kolanie paliły go dotkliwie. Uczuwał pragnienie.
Od czasu do czasu odpoczywał.
— To trudno, mój kochanku! — mówił sam do siebie — żeby złapać takie grube ryby, trzeba się trochę pomęczyć.
Trwało to, nie wiedział już, jak długo. W każdym razie parę godzin. Zdawało mu się, że to się nigdy nie skończy. Chwilami tracił niemal przytomność. Zdawało się mu, że znajduje się w cichej izdebce na Starem-Mieście, obok Karolci, że tam, nad komodą, świeci lampka przed obrazem Matki Boskiej... Po chwili dopiero przebudził się.
Głowa mu strasznie ciężyła. W oczach czuł gorąco.
Pomimo to, powtarzał ciągle:
— Trzeba iść naprzód!
Popychał i przesuwał ciężkie paki, rozdzierał sobie ubranie, kaleczył palce.
Chwilami obejmował go niewymowny przestrach. Zdawało się mu, że się nigdy nie wydobędzie z tego podziemia, z tych strasznych ciemności. Powietrze, panujące tutaj, dusiło go, padało mu na płuca.
Chciał krzyczeć.
Tylko cała energja rozsądku przytłumiała te nierozsądne zachcianki, które mogły być dlań tak zgubne w skutkach.
Tymczasem szmer, za którym się kierował, odzywał się coraz wyraźniej, coraz głośniej. Teraz zdawało mu się, że odróżnia stuk przesuwanej prasy.
Znów upłynęło sporo czasu.
„Fryga“ upadł przy jakiejś cięższej pace. W głowie mu się kręciło. W pierwsi brakło oddechu. Ręce miał jakby ołowiane. Leżał, ciężko dysząc.
— Nie, nie mogę — mówił do siebie — dalej nie pójdę.
Wzrok jego błądził dokoła, starając się odkryć coś nowego w ciemności.
Wtem wydał stłumiony okrzyk.
— Światełko? — pytał sam siebie. — Niepodobna!
Rzeczywiście, w dali, pomiędzy pakami, widniał jakiś blask złotawy.
Ajent porwał się. Nie bacząc na straszne zmęczenie, z gorączkową energją począł dążyć za tem światełkiem. W kwadrans przebył przestrzeń, która go dzieliła od owego światełka. Jak piórka, usuwał z drogi najcięższe paki.
Oczy jego, przywykłe do ciemności, odrazu zdołały ocenić położenie, kiedy wyszedł na trochę swobodniejszą przestrzeń. Znajdował się w rodzaju korytarza, na który wychodziły przedzielone drewnianemi przegródkami niby piwnice, niby celki.
Złotawy błysk przedzierał się przez szczelinę w zewnętrznej ścianie jednej z takich celek.
We „Frydze““, pomimo gorączki, która go ogarniała, pomimo całej słabości, obudził się znowu instynkt policjanta. Ostrożnie, powoli, zbliżył się, położył na jakimś barłogu, który znalazł na ziemi, przytknął oko do szczeliny i spojrzał.
Widok, jaki mu się przedstawił, był wielce dziwny.
Przed nim roztwierała się w dole, o jedno piętro niżej, obszerna izba, pełna światła.
W jednym kącie znajdował się ogromny piec, w którym, wpośród płomieni, stał kociołek, pełen jakiegoś srebrzystego płynu. Ów płyn czerpał od czasu do czasu wielką łyżką jakiś człowiek, następnie wlewał do naczynia, stojącego na stole. Płyn przechodził stąd pod ręczną praskę, którą manewrował drugi człowiek.
Z pod praski wypadały małe, niewielkie, błyszczące krążki.
— Ach, ach! — rzekł sam do siebie „Fryga“ — wyręczają komorę, robią plomby.
W drugim końcu izby znajdowała się maszyna, podobna do prasy drukarskiej, poruszana przez półnagich ludzi. Jej to odgłos przyprowadził tutaj ajenta.
Trzeci człowiek od czasu do czasu wyjmował z pod maszyny jakieś czerwone papierki.
„Fryga“ przyglądał się im uważnie.
— Dziesięciorublówki — rzekł wreszcie.
Po chwili maszynę zatrzymano. Papierki zostały złożone na stole. Wszyscy trzej ludzie przeglądali je uważnie. Niektóre, uznawane za dobre, składali na małą kupkę, pozostałe odrzucali na bok. Potem wrzucano je do pieca.
— Ładna fabryka! — mruknął do siebie ajent. — Teraz naczelnik nie powie, że to romanse.
Zmęczenie „Frygi“ coraz bardziej się wzmagało. Czuł w głowie jakiś szum, w uszach mu dzwoniło. W kościach czuł łamanie, strzykanie. Robiło się mu raz strasznie gorąco, to znów okropnie zimno. W ustach miał straszne palenie i suchość.
— Dałbym rubla za parę kropel wody! — rzekł do siebie półgłosem.
Było mu jakoś dziwnie, bardzo dziwnie. Brała go ochota do płaczu i do śmiechu razem.
Naraz uczuł, że kręci mu się w głowie. Zdawało mu się, że płomienie w izbie, którą miał przed oczyma, wirują, że cała izba się kręci, tonie w jakiejś mgle, znika gdzieś daleko. Z tej mgły wyskakiwały tylko od czasu do czasu gorejące języki ognia i migały czarne, osmolone postaci ludzi, pracujących w izbie.
„Fryga“ stracił znów przytomność.
W godzinę potem znajdujemy ajenta policyjnego na dole, w izbie, którą przed chwilą obserwował.
Pozór izby zmienił się nie do poznania. Robota, którą tu prowadzono przed godziną tak energicznie, ustała. Ogień przygaszono; w tej chwili tylko, od czasu do czasu, wzniesie się niebieskawy płomyk z dogasających węgli i znów zagaśnie. Izbę oświetla niewielka lampka, stojąca na stole. W jej niepewnym blasku widzimy „Frygę“, leżącego nieopodal pieca, na ziemi. Ma skrępowane nogi i ręce. Trochę dalej siedzi na ławce dwóch ludzi, od czasu do czasu spoglądających nań z uwagą.
Wszystkie charakterystyczne przyrządy, machina, której hałas przywiódł tutaj „Frygę“, praski, ołów — wszystko to znikło.
„Fryga“ leży nieruchomo, z zamkniętemi oczyma. Pomimo to, oddech jego przekonywa, że żyje, co więcej, odzyskał przytomność.
Nastąpiło to wkrótce potem, kiedy go skrępowano i przyniesiono tutaj. Straszny ból, jaki mu sprawiały cienkie sznury, wpijając się w ręce, otrzeźwiły go z gorączkowego stanu bezświadomości, w jaki wpadł przed chwilą.
Była to jednak żelazna natura ten „Fryga“.
Ból dojmował go tak, że omal w pierwszej chwili nie krzyknął na cały głos. Zdołał się jednak powstrzymać. Ostrożnie, napół otworzywszy oczy, sprawdził zmiany, jakie zaszły w izbie. Przywołał całą swą przytomność umysłu. Pomimo strasznego bólu, pomimo trawiącej go gorączki, starał się na zimno ocenić swoją sytuację. Jak zwykle, zaczął rozumować.
— Źle z nami! — myślał „Fryga“. — Od czasu, jak człowiek dostał nożem w ramię przy aresztowaniu Fajbusia na Smoczej, nie było tak źle... Zostałem odkryty... Ale jak?
Odpowiedź na to pytanie nie dała na siebie długo czekać.
Dwaj ludzie, siedzący na ławie, zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem. Mówili żargonem żydowskim. Na szczęście, „Fryga“ wybornie rozumiał ów żargon i sam nawet nim mówił.
Dowiedział się tedy z ich rozmowy, że jeden z drabów zajętych na dole, wracając do komórki, stanowiącej jego sypialnię, znalazł „Frygę“ omdlałego na swym barłogu. Rozmawiający byli bardzo zaniepokojeni. Widocznie obecność „Frygi“ w podziemiu stanowiła dla nich zagadkę, której w żaden sposób wytłumaczyć sobie nie mogli. Przypadek był ich zdaniem, niemożebny. A więc musiał to być szpieg! Taka była opinja ich i towarzyszów. To też przedsięwzięli natychmiast środki w celu ukrycia swych robót, a jednocześnie dwaj z nich pobiegli uprzedzić „rebe“. O tym rebe w ciągu rozmowy wspominali parękroć.
— Jak się tu „ten“ dostał? — zapytywał jeden z drabów, ukazując na „Frygę“.
Drugi zrobił uwagę:
— Jeżeli on tu wszedł, mogą lada chwila wejść i inni. Bo przecież sam, nie mając nikogo za sobą, nie ośmieliłby się wślizgnąć.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Dlaczego rebe nie przychodzi? — pytał któryś z drabów.
Te parę słów sprawiło, że ajentowi dreszcz przeszedł przez całe ciało.
Kto może być ów rebe, o którym wspominają? Najpewniej Apenszlak, w którego domu w piwnicach to wszystko się dzieje. A jeżeli tak — „Fryga“ mógł być pewny, że zostanie poznany. Przebranie jego teraz nie na wiele mu się przyda. A wówczas?
Skóra ścierpła ajentowi.
W każdym razie, ktokolwiek byłby ów rebe z chwilą jego przybycia rozpocznie się badanie „Frygi“ i sąd. Zbyt poważne rzeczy widział w tym podziemiu, ażeby go można było stąd tak łatwo wypuścić.
Serce zaczęło gwałtownie bić ajentowi. Pomimo osłabienia, pomimo gorączki, uczuł, że gotów byłby w tej chwili wszystko przedsięwziąć, ażeby tylko uniknąć ostatecznego spotkania się z tym rebe.
Pilnujący go znów zaczęli rozmawiać.
— Pewno rebe sprawdza, czy niema nic groźnego nazewnątrz — rzekł jeden z nich.
— Może — odpowiedział drugi.
— A potem przyjdzie przecież popytać naszego chłopca, skąd tu przyszedł.
Obydwaj roześmieli się przytłumionym, cynicznym śmiechem.
„Frygę“ znowu przeszedł dreszcz. Wszystkie jego pragnienia i chęci, cała energja, sformułowały się w dwóch słowach:
— Trzeba uciec!
Ale jak i którędy?
Ajent mimowolnie, odruchowo natężył związane ręce, próbując zerwać krępujące go sznury. Gorączka dodawała mu siły. Sznury wyprężone aż trzasnęły. Ale skutek był tylko taki, że sznur jeszcze głębiej wpił się w skórę, raniąc ją i sprawiając niewypowiedziany ból.
„Fryga“ z heroizmem, na któryby się kiedyindziej nie zdobył, ani syknął.
— A jakby gagatek nie chciał odpowiadać, to mu pomożemy! — rzekł jeden z drabów.
Śmiech ze strony drugiego był odpowiedzią na ten dość zagadkowy frazes.
— Pamiętasz, Icele — ciągnął pierwszy — tego karczmarza pod Grodnem, co to nie chciał powiedzieć, gdzie ma kerbełe?
— Pamiętam.
— Ładnie zaczął przebierać nogami, kiedy mu pokazaliśmy czerwonego koguta.
Rozmawiający zaczęli się znowu śmiać.
„Fryga“ aż nadto dobrze zrozumiał te cokolwiek zagadkowe słowa. Jego praktyka, jako ajenta, wystarczała na to. Mówiono o operacji, zwanej przypalaniem nóg.
Te słowa nie mogły nie dodać „Frydze“ energji. Zdawało mu się, że osłabienie, które go przed chwilą pozbawiło przytomności, znikło, że przybyło mu w trójnasób sił. Trzeba najpierw uwolnić ręce i nogi z więzów, a potem się zobaczy.
Ponowne usiłowanie „Frygi“ nie doprowadziło jednak do lepszego rezultatu, niż pierwsze.
„Fryga“ leżał na ziemi na grzbiecie. Ręce miał związane przed sobą. W chwili, kiedy zrobił gwałtowny wysiłek, mimowoli posunął się trochę wbok. Uczuł wówczas nowy, przejmujący ból w boku. Trafił na jakiś twardy i nawet ostry przedmiot, leżący na podłodze. Ów przedmiot rozciął mu ubranie i zadrasnął skórę.
„Fryga“ leżał nieruchomo. Przez głowę przebiegały mu bezładnie tysiączne pomysły.
Wreszcie, spoglądając co chwila z pod przymrużonych powiek w stronę zajętych rozmową drabów, zaczął robić usiłowania, ażeby móc powoli i bez zwrócenia na siebie uwagi przewrócić się twarzą ku ziemi. Po dziesięciu minutach, manewr ten, dzięki nierówności podłogi, udał mu się najzupełniej.
Węgle w piecu przestały błyskać iskrami; w kącie, w którym leżał „Fryga“, panował zupełny prawie zmrok. Dwaj łotrzy zajęci byli gawędą.
Wstrzymując jęki bólu, wydobywające się mu na usta, „Fryga“ skierował związane ręce na ów twardy, ostry przedmiot. Kaleczył mu on dłonie, ale jednocześnie przecinał sznurki.
W sekundę „Fryga“ znalazł się z powrotem na grzbiecie. Ręce miał przed sobą złożone tak, jakgdyby sznurki krępujące je ciągle jeszcze trzymały.
W tej chwili dał się słyszeć szmer. Wszedł trzeci drab.
— Cóż? — zapytał dwóch siedzących na ławie — nie ruszał się?
— Nie — była odpowiedź.
— Rebe kazał tobie przyjść na górę, Icele. A ty rozwiąż mu nogi i obudź go. Zaprowadź go do śpichrza — rzekł przybyły, wskazując ręką jeden z kątów, gdzie, pomimo półmroku, można było spostrzec zarys drzwi. — Rebe tam zaraz przyjdzie.
— A jak nie będzie chciał się obudzić? — zapytał drab.
— To już twoja rzecz...
Wszyscy trzej roześmieli się.
Dwaj ludzie wyszli, został tylko jeden. Przeciągnął się on, splunął i mruknął jakieś niezrozumiałe przekleństwo żydowskie.
Przystąpił do ajenta, leżącego nieruchomo, i zaczął mu rozwiązywać nogi.
„Fryga“ czekał cierpliwie końca tej operacji. Jak tylko uczuł, że nogi ma wolne, wyciągnął rękę i, pochwyciwszy nią garść popiołu, którego spora kupka leżała przed piecem, rzucił w oczy swemu stróżowi. W sekundę potem był już na nogach, trzymając w ręku przedmiot, który mu posłużył do przecięcia sznurów na rękach.
Wszystko to nastąpiło w jednej sekundzie.
W chwili, kiedy drab, oślepiony popiołem, rzucił się naprzód, pragnąc ciężarem swego ciała przydusić więźnia, „Fryga“ znajdował się już przy drzwiach, które przed chwilą wskazywał drab, dający towarzyszowi instrukcje.
Ajent z niezmierną szybkością i przytomnością umysłu usnuł plan, który tak szczęśliwie udało mu się wykonać. Nie mając innego wyjścia, postanowił umknąć do owego „śpichrza“, o którym mówiono przed chwilą. Przypuszczał, że drzwi będą otwarte, ów „śpichrz“ mógł mieć jakieś wyjście. Zresztą sądził, że ci, którzy podążą za nim w pogoń, nie odrazu wpadną na myśl, że udał się w tamtą stronę. W każdym razie, ponieważ słyszał, że rebe miał dopiero przyjść do „śpichrza“, przypuszczał, że go tam w tej chwili niema. Rozbierając tedy wszelkie ewentualności, wolał pójść tam, gdzie nie było nieprzyjaciół, niż tam, gdzieby ich musiał spotkać napewno. Miał wreszcie w ręku kawał żelaza, który mu już oddał tak znakomitą usługę. Było to duże i ostre dłuto.
Przypuszczenia „Frygi“ okazały się do pewnego stopnia słuszne.
Drzwi rzeczywiście ustąpiły i „Fryga“ znalazł się w niskim, ciemnym korytarzu.
Na jedną sekundę zatrzymał się. Dochodził doń straszny ryk draba, któremu popiół rzucony w oczy sprawiał widocznie straszny ból,
— Aj waj! gewałt! zbój!... Aj waj!...
Ajentowi dodało to tylko energji. Nasłuchując i macając po ścianach, zaczął się posuwać korytarzem. W tej chwili jednak poczuł dopiero, jak był słaby. Energja, podniecona na chwilę, naprężenie nerwów, doprowadzone do najwyższego stopnia, pozwoliły mu szczęśliwie uniknąć niebezpieczeństwa. Ale obecnie wracało osłabienie.
Musiał oprzeć się o ścianę, ażeby nie upaść. Czuł zamęt w głowie. Pomimo to, posuwał się naprzód, trzymając się ścian.
Trwało to parę minut.
Powietrze było w korytarzu zgęszczone, piwniczne. Zaledwie mógł oddychać. Pierś jego poruszała się ciężko. Z ręki sączyła mu się powoli krew.
Nagle „Fryga“ poczuł jakgdyby przypływ strugi świeżego powietrza. Podniósł głowę i otworzył oczy, na które mimowoli opadały strudzone powieki; w ukośnej linji ukazało się coś w rodzaju światełka. Mrok przynajmniej nie był taki gęsty.
„Fryga“ odetchnął.
Nadzieja dodała mu sił; posuwał się naprzód. Niebawem uderzył nogą o pierwsze stopnie schodów. Owe schody prowadziły widocznie do tego światełka, które dla biedaka „Frygi“ było symbolem swobody i ratunku.
Zaczął się wspinać po schodach.
Szło mu to dość trudno. Nogi znów odmawiały posłuszeństwa. Już na czwartym schodzie musiał się zatrzymać, oddychając ciężko.
W tej chwili z głębi korytarza doszedł doń hałas...
Stukano. Słychać było głosy i przekleństwa. Jednocześnie z załamku muru ukazał się odbłysk światła.
— Tutaj, tutaj! — wołał ktoś po żydowsku — na piasku widać ślady krwi.
„Fryga“ zebrał ostatnie siły. Schody teraz uciekały pod jego nogami. Piął się coraz wyżej. W parę sekund znalazł się u ich wierzchołka. Wąski, niezamykany otwór prowadził do obszernej, wysokiej blisko na dwa piętra izby, stanowiącej w samej rzeczy rodzaj śpichrza.
Panował tu półmrok. Widocznie na dworze świtało, a światło z zewnątrz dostawało się małemi okienkami, znajdującemi się u samej góry, na wysokości drugiego piętra.
Ajent stanął u otworu. Jednem spojrzeniem obrzucił wnętrze śpichrza. Śpichrz był murowany. W głębi widniała potężna brama, zamknięta od zewnątrz na żelazne sztaby, których śruby widać było z tej strony. „Fryga“ zrozumiał, że się stąd tak łatwo nie wydostanie.
Tymczasem z głębi schodów, z korytarza, dochodziły coraz to głośniejsze okrzyki.
Niebezpieczeństwo stawało się coraz groźniejsze. Za chwilę prześladowcy będą tuż, tuż... „Fryga“ silniej ścisnął w dłoni rękojeść dłuta. Stanął gotowy do walki.
Wtem nowa myśl przeszła mu przez głowę.
Tuż obok otworu, którym mieli się dostać jego prześladowcy, znajdowała się duża paka. „Fryga“ przysunął się do niej, ukląkł i z potężnym wysiłkiem zaczął ją pchać w stronę otworu. Był to ogromny ciężar. Kiedyindziej ajent aniby go ruszył z miejsca. Teraz uczuł, że paka się porusza, ustępuje naporowi jego ramion.
„Fryga“ roześmiał się dzikim, nieludzkim śmiechem.
Oczy niemal wychodziły mu na wierzch. Jeszcze parę cali, jeszcze trochę i paka znajdzie się nad otworem.
Tymczasem z głębi dochodził coraz bliższy gwar głosów. Światło, wydobywające się z otworu, rozpraszało panujący w śpichrzu półmrok.
„Fryga“ uczuł, że paka już częścią swej podstawy wysunęła się nad otwór. Pchnął jeszcze raz ramieniem.
Dał się słyszeć potężny trzask.
Paka znikła w otworze. Chmury kurzu wytrysnęły z głębi. Dało się słyszeć kilka przeraźliwych krzyków, kilka strasznych przekleństw. Światło, które przed chwilą przeświecało stamtąd, zagasło.
Przez krótką chwilę odzywał się z dołu jakgdyby odgłos podziemnego gromu, wreszcie wszystko zamilkło.
„Fryga“ klęczał, pochylony nad otworem, oparty na rękach.
Czekał.
Dokoła panowało milczenie... Upłynęło parę minut. Ajentem owładnęło zdumienie; zdawał się nic nie rozumieć. Był jakgdyby osłupiały. Zadawał sobie pytanie:
— Co się tam stało?
Wreszcie podniósł się.
Zimna rozwaga, która go nigdy na czas dłuższy nie opuszczała, wróciła mu. Powiedział sobie, że niebezpieczeństwo bynajmniej nie zostało ostatecznie usunięte. Za chwilę znowu niewątpliwie przyjdą. Partja stała tak, że nie mogli jej zostawić nierozegraną. Szło im o wszystko! Tymczasem on był coraz słabszy. Obecnie znów zaledwie trzymał się na nogach.
— Trzeba się stąd wydostać... koniecznie! — powtarzał „Fryga“.
Opierając się o paki, zaczął obchodzić dokoła spichrz. Próbował krzyczeć: „ratunku!“ Najwidoczniej jednak głos jego nie wydostawał się na zewnątrz przez grube mury.
Zbliżył się do bramy.
Ostatnim wysiłkiem uderzał w nią pięściami i całem ciałem. Z wściekłością wstrząsał potężną zaporę. Zagłębiał dłuto w drzewie.
Wszystko napróżno...
Wściekłość go ogarniała. Czuł że siły go odbiegają coraz bardziej. Chwilami nasłuchiwał. Wszędzie panowało milczenie. Z otworu nie słychać było żadnego szmeru.
To jeszcze bardziej drażniło jego naprężone nerwy; ta cisza zdawała mu się wróżyć coś niedobrego.
Spoglądał dokoła. W coraz bardziej rozświetlającym się półmroku ujrzał dwie galeryjki, obiegające dokoła śpichrz, jedną na wysokości pierwszego piętra, drugą tuż pod otworami, dającymi światło. Na galeryjkach rozstawione były mniejsze paczki. Na pierwszą z nich prowadziły schody, wyżej szła drabina.
— Znalazłem! — zawołał do siebie, Fryga“.
W dwie minuty znajdował się na wysokości pierwszej galerji.
Ściągnął już ręce ku drabince, prowadzącej na drugą galerję, gdy wtem uwagę jego zwrócił cichy szmer. Odwrócił głowę.
To, co ujrzał, zmroziło krew w jego żyłach.
W oddalonym kącie śpichrza, z maleńkich drzwiczek, których istnienia nigdyby nie przypuszczał, wydobywało się w tej chwili kilka osób. Pomimo półmroku, „Fryga“ w jednej z nich poznał Apenszlaka. Inni byli to dwaj czy trzej Żydzi, których widział niedawno w izbie podziemnej. Trzymali w rękach rewolwery.
Widok ten znów podniecił energię „Frygi“. Zaczął się drapać po drabinie.
— Ognia! — rzekł jakiś głos.
Parę kul świsnęło około ajenta.
Za chwilę był on już nietknięty na drugiej galerji. Energicznym ruchem odtrącił drabinę, która upadła, uderzając w ramię któregoś z nadbiegających prześladowców.
— Jeszcze raz — odezwał się ten sam głos.
„Fryga“ wychylił głowę przez drewnianą kratę jednego z otworów, podobnych do okien.
— Ratunku! — wołał.
Ale ratunek nie przychodził. Znów parę kulek świsnęło koło niego. Rozpacz zaczynała ogarniać „Frygę“.
— A więc niema żadnego sposobu — pomyślał sobie.
Uwiesił się obiema rękami u drewnianych krat otworu. Za chwilę kraty pękły. „Fryga“ podniósł się i wychylił całem ciałem przez wązki otwór. Zrobił gwałtowny ruch na zewnątrz.
„Fryga“ spadał z wysokości drugiego piętra, z okienka śpichrza.