Tajemnice Nalewek/Część II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI
REWIZJA

Przyszli.
W godzinę po opisanej dopiero scenie kantor Apenszlaka zaludnił się. Przedstawiciele władzy, ajenci policyjni, wreszcie budowniczy cyrkułowy i inne osoby przybyły do kantoru. Apenszlak, schylony nad dużą księgą handlową, w której z powagą zdawał się sumować wysokie kolumny cyfr, przyjął gości, pełen zimnej krwi i jednocześnie pewnego zdziwienia.
— A, pan pułkownik! — rzekł, zwracając się do urzędnika policyjnego.
— I pan radca? — dodał na widok budowniczego. — To pewno o kominy... Ja zawsze mówię panu rządcemu, że tu kiedy może być ogień.
Odpowiedź, którą mu dano na pytanie, była dość wymijająca.
— Bądź pan łaskaw dać klucze od piwnicy. — odezwał się ktoś.
— Z wielką przyjemnością! — odpowiedział ugrzeczniony Apenszlak.
Wkrótce stara i brudna kucharka przyniosła klucze. Apenszlak, którego miano na oku, sam prowadził wszystkich przez korytarze.
Obejrzenie piwnic nie doprowadziło do żadnego rezultatu.
Znaleziono w nich beczkę kapusty, parę korcy węgli, trochę różnych gratów. I oto wszystko... Ani śladu izby, opisywanej przez „Frygę“, ani śladu machin i pieców... nic. Napróżno pukano w ściany, szukano śladu drzwi. Piwnic zresztą było niewiele, tylko trzy, położone przy niewielkim korytarzyku.
Opukawszy jeszcze ściany kantoru, urzędnicy wyszli z oficyny, odprowadzeni przez uniżenie kłaniającego się Apenszlaka, na którego ustach przebijało się coś, w rodzaju szyderczego uśmiechu.
— Ja zawsze mówię panu rządcemu — powtarzał z powagą i grzecznością Apenszlak — że tu jest wilgoszcz. Jak tylko się skończy mój kontrakt, ja się zaraz wyprowadzę z tej rudery. Moje uszanowanie panu pułkownikowi!
Urzędnik policyjny był zakłopotany. Rezultat rewizji stanowczo wypadł niepomyślnie. Nic nie stwierdzało tego, co opowiadał „Fryga“.
Od ulicy Sapieżyńskiej znaleziono wprawdzie śpichrz z rozkładem wewnętrznym, odpowiadającym zupełnie temu, o którym mówił ajent policyjny, a jeden z kolegów „Frygi“ znalazł nawet w murze ślady, prawdopodobnie od kul, ale zato w śpichrzu nie było ani jednej paczki, ani jednej skrzyni. Coprawda, zadziwiło to nawet miejscowych, ponieważ do śpichrza przywożono ciągle towary i ruch był znaczny. Jednocześnie przecież i wywożono je.
Do śpichrza należało się dostać przy pomocy ślusarza, ponieważ drzwi były zamknięte, a kupiec, wynajmujący śpichrz, nie pokazywał się już od kilku dni. Zapytany o niego rządca, nie pamiętał dobrze nazwiska.
— Zapłacił zgóry za pół roku, do pierwszego stycznia — mógł tylko zapewnić.
Wreszcie w jakiejś książce notatkowej znalazł jego nazwisko: Sznapsfogel. Nazwisko to objaśniało niewiele.
— Gdzie mieszka? — pytał urzędnik policyjny.
— Podobno gdzieś na Świętojerskiej. Zresztą dobrze nie wiem.
— Jak przynajmniej wygląda?
— Gruby, niski, z brodą.
Słowem, zagadkowa osobistość tajemniczego Sznapsfogla, który przywoził do śpichrza tyle towarów, a obecnie miał pod kluczem tylko... puste ściany, rozpływała się we mgle.
Urzędnik policyjny kazał szukać drzwi w podłodze. Pomimo zapewnienia rządcy domu, że pod spichrzem niema żadnych piwnic, odkryto niebawem drewnianą ramę, przedstawiającą coś, w rodzaju drzwi. Były one zabite. Przy pomocy oskardów wywalono je.
Rezultat był żaden.
Pod drzewem znaleziono cegłę, czarną i nawet zmurszałą, widocznie fundament śpichrza. Wprawdzie jeden z ajentów, noszący przezwisko „Wicherka“, upierał się, że cegły, kiedy w nie uderzano, wydawały oddźwięk, dowodzący, że pod spodem znajdowała się próżnia, ale trudno było dla jego przywidzeń, szczególnie wobec zupełnego braku wszelkich innych danych, rozbijać fundamenty budynku.
Od Franciszkańskiej, w oficynie Apenszlaka otrzymano równie małoznaczące rezultaty.
To też urzędnik policyjny, wyszedłszy z oficyny, stanął na podwórzu, otoczony przez podwładnych, zły i niespokojny.
— Do licha! spudłowaliśmy — zaklął.
Urzędnik nie oskarżał „Frygi“. Pomimo wszystkich pozorów, najwidoczniej coś było pod tem ukryte. Tylko przeciwnicy zdołali się tak urządzić, iż byli górą. Nieznaczący rezultat rewizji przedstawiał jednak wiele niejasności, różnie się dających tłumaczyć. Niewątpliwie, w gruncie rzeczy było coś i to coś niezwykłego...
Urzędnik przygryzał niecierpliwie wąsa, rzucając okiem na obecnych; na jego czole rysowały się zmarszczki.
— Najgorzej, że są teraz ostrzeżeni! — myślał.
W tej chwili zbliżył się do niego „Wicherek“, nawiasem mówiąc, z liczby ajentów najbliższy przyjaciel „Frygi“, który też całą rzecz wziął bardzo do serca. Szepnął on parę słów do ucha zwierzchnikowi.
— A!... — była odpowiedź.
Za chwilę całe grono skierowało się w stronę załamu muru, z boku oficyny, z którego to miejsca, jak pamiętamy, rozpoczęła się owej pamiętnej nocy podziemna wędrówka „Frygi“. „Wicherek“ uderzył parę razy ręką w zagłębienie, utworzone przez rodzaj framugi; tutaj rzeczywiście dawał się słyszeć oryginalny, pusty oddźwięk, dowodzący, że niewątpliwie istniała tu próżnia.
„Wicherek“ kręcił się około owej framugi, zaglądał pomiędzy cegły, naciskał je. Urzędnik zachęcał go spojrzeniem.
Ajent schylił się ku ziemi. Odsunął kupkę kamieni, którą, jak pamiętamy, napotkał już w czasie swej podróży „Fryga“. U dołu był tu rodzaj drewnianego progu, z którego wystawały duże główki gwoździ.
Uderzenie w trzecią zkolei główkę wywołało niespodziewany rezultat. Dał się słyszeć skrzyp, a w tej samej chwili część cegieł framugi odsunęła się wbok, jak otwierające się drzwiczki. Ukazał się ciemny otwór. Wionęło zeń wilgotne, piwniczne powietrze.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie obecnych.
Po chwili jednak podziw zniknął, ustępując miejsca ciekawości. Co tam jest? Każdy zadawał sobie to pytanie.
Urzędnik policyjny, ze zwykłą mu energją, zarządził w tej chwili potrzebne środki. Ajenci otoczyli kołem otwór, ażeby z zewnątrz niewidziano, co się tu dzieje. Zresztą już poprzednio zabroniono wpuszczać na drugie podwórze zbyt ciekawych. Za chwilę znalazła się drabina i parę latarek.
Urzędnik policyjny zeszedł na dół pierwszy, trzymając w ręku rewolwer. Zgóry któryś z ajentów przyświecał latarką. Niebawem przedstawiciele policji znaleźli się pod ziemią.
Znamy już podziemie z powodu peregrynacji, jaką odbył „Fryga“. Od czasu bytności ajenta policyjnego wiele się tu jednak zmieniło. Znikły wszystkie paki i paczki, w których labiryncie tak długo błądził „Fryga“. W wielkiej izbie nie było widać ani machiny, ani otworu pieca, ani śladów życia i ruchu. Wreszcie żadnego otworu, żadnego wyjścia!
Dopiero po paru minutach „Wicherek“ odkrył w ścianie występ i w środku rodzaj plamy kwadratowej, jaśniejszego koloru. Przekonywał on, że tutaj musiał być otwór pieca, obecnie zamurowany.
Urzędnik policyjny machnął ręką.
Jakkolwiekbądź, ptaszki uleciały dawno. A co najważniejsza, pomiędzy tem podziemiem, położonem znacznie głębiej, niż piwnice Apenszlaka, a temi piwnicami, oglądanemi przed chwilą, nie było, przynajmniej na pozór, żadnej komunikacji.
Bądź co bądź, należało złożyć o tem raport władzy. Urzędnik polecił strzec tymczasem podziemia, a sam wyszedł na podwórze. Oddalając się w towarzystwie budowniczego, urzędnik znacząco spojrzał w okna „Kantoru“.
Za tem oknem, zasłonięty firanką, stał, trzymając się konwulsyjnie krzesła, Apenszlak.
Zimna krew, jaką okazywał niedawno wobec urzędników, znikła. Zęby mu szczękały, jak w febrze. Przez zęby mruczał półgłosem jakieś niezrozumiałe słowa. Była to modlitwa — do Jehowy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakim cudem nastąpiły w podziemiu, w ciągu 36 godzin, tak dziwne zmiany? Gdzie znikły paki z towarami i przyrządy?
Nasi czytelnicy domyślili się już tego dawno.
Apenszlak i Spółka przewidywali niejedno i w tym celu posiadali aż trzy składy, połączone przez nich piwnicznemi przejściami. Stosownie do rady, danej Apenszlakowi przez barona von Rajta, to wszystko, co mogło ich kompromitować, zostało niezwłocznie przeniesione podziemną drogą ze śpichrza przy Sapieżyńskiej i z piwnic przy Franciszkańskiej do najmniej niebezpiecznego składu na Muranowie. Stamtąd zaś wszystko natychmiast wywieziono.
Dokąd?... Zobaczymy.
Co do przejść i połączeń, te, korzystając z wolnego czasu, zamurowali z niepospolitą zręcznością bandyci, pozostający w służbie czcigodnej spółki. Jak się przekonamy niedługo, byli to prawdziwi majstrowie do wszystkiego, ci ludzie Apenszlaka!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.