Tajemnice Nalewek/Część II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Nalewek Część II-ga |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Leona Nowaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cała powieść |
Indeks stron |
Zostawiliśmy „Frygę“ w krytycznem położeniu.
Znajdujemy go nazajutrz nieprzytomnego na łóżku, w małej izdebce mieszkanka na Starem Mieście. Dopiero co odszedł doktór; skonstatował on, że stan „Frygi“ nie przedstawia nic wyjątkowo groźnego. Tylko znaczna liczba stłuczeń i dwie czy trzy ranki pokrywały jego całe ciało. Dołączyła się do tego gorączka, w której biedak rzuca się na łóżku, wymawia jakieś niezrozumiałe wyrazy, robi gwałtowne ruchy rękoma.
— Tam... tam... maszyna... czerwone płomienie... Zbliża się... ma w ręku nóż... Fałszerze... popiołu... popiołu... rzucić w oczy...
Karolcia, zapłakana, pochyliła się nad łóżkiem biedaka i starała się zimnemi okładami łagodzić gorączkę, zanim przybędzie stróżka, wysłana do apteki po lekarstwa, zapisane przez doktora.
— Ciemny korytarz... uciekajmy... czemprędzej... Oni gonią... są tuż... paka... jaka ciężka...
„Fryga“ naśladował odgłos czegoś ciężkiego, spadającego w głąb; po chwili znów zaczął rzucać urywane wyrazy:
— Zabici!... już ich niema... Odżyli... mają rewolwery... Strzelają... raz... dwa... trzy... Ach!
Porwał się i stanął na łóżku. Chciał gdzieś biec. Karolcia musiała użyć całej swej energji, ażeby go zmusić znów do położenia się. Osiągnęła wreszcie ten cel pieszczotami i pocałunkami.
— Józiu, Józieczku! — mówiła — nie bój się... To ja, twoja Karolcia... Jesteś w domu. A tam śpi Stach...
„Fryga“ uspokoił się. Schował się teraz cały pod kołdrą; drżał, zęby mu szczękały, jakgdyby z największego zimna. Karolcia okryła go jego paltem, położyła na wierzch swe futerko i siedziała przy łóżku, spoglądając na jego twarz, niespokojna. „Fryga“ zdawał się uspokajać; zasypiał.
W jaki sposób ajent policyjny znalazł się w izdebce na Starem Mieście? Na to pytanie należy się czytelnikowi odpowiedź.
Nie widząc innego wyjścia, zmuszony on był, jak wiemy, wyskoczyć przez okienko śpichrza.
Skok taki, z wysokości prawie drugiego piętra, był niewątpliwie bardzo ryzykowny, ale z dwojga niebezpieczeństw ajentowi to w danej chwili wydawało się mniejszem. Grad kul rewolwerowych narażał go lada chwila na śmierć pewną. Zresztą był słaby, wyczerpany, bez broni i sam jeden; miał nadto odcięte wszelkie wyjścia. Ich było kilku, a może w odwodzie jeszcze kilkunastu i posiadali broń. W ostatnim razie mogli się dostać na drugą galerję i tu z nim skończyć. Śmiałość ich dochodziła do ostatnich granic. Odgłosy wystrzałów, pomimo grubych ścian śpichrza, pomimo jego widocznie dość odosobnionego położenia, mogły zaalarmować sąsiadów. Pomimo to, napastnicy nie cofali się przed niczem. Byli zdecydowani.
Rozumowanie to w jednej sekundzie przebiegło przez mózg ajenta. Pozostawała mu jedyna droga przez otwór okienny. Wybrał ją. Wybił kratę i znalazł się nazewnątrz.
Spadał...
Jak już wiemy z opowiadania pana Natana Lurjego tuż obok śpichrza, pod okienkiem, którem wyskoczył „Fryga“, znajdował się rodzaj ogródka lub drugiego podwórza, a do samego muru śpichrza była przysunięta szopa. Na dach tej szopy upadł „Fryga“. To złagodziło bardzo znacznie siłę upadku. Z dachu stoczył się na ziemię i znalazł pod szopą, na piasku, obok złożonych naczyń domowych, łopat, mioteł i narzędzi ogrodniczych.
Dlatego też ani prześladowcy, pragnący z okienek śpichrza przekonać się o tem, co się stało z ajentem, ani rozbudzeni hałasem sąsiedzi, którzy zaczęli wyglądać z okien wielkiej, położonej naprzeciwko oficyny, nie widzieli „Frygi“, leżącego pod zakryciem dachu.
Wkrótce dotkliwy chłód obudził ajenta. Wczesne poranki w początku października odznaczają się przejmującem zimnem. Pierwszem wrażeniem „Frygi“ było zdziwienie, że jeszcze żyje. Przypomniał sobie, jak przez mgłę, scenę, która odbyła się w śpichrzu, nie wiedział dobrze, jak dawno, przed godziną, czy przed paru minutami; przypominał sobie ryzykowny skok. Gdzie jest? Jak się tu znalazł? Czy nie ma rąk albo nóg połamanych? Pomimo zimna, przejmującego go dotkliwie, osłabienia i gorączki, uderzającej mu coraz mocniej do mózgu, krótki wysiłek rozwagi pozwolił mu wkrótce zorjentować się w położeniu. Znajdował się na ziemi, a więc musiał przebyć ów ryzykowny skok. Widocznie wysokość nie była tak znaczna, jak mu się zdawało. Chłód, odrętwiający jego członki, nie pozwalał mu sprawdzić odrazu, czy nie ma czego złamanego. Czuł ból wszędzie. Wkrótce jednak „Fryga“ uspokoił się i w tym względzie. Po chwili chciał się podnieść ale nie mógł.
Upłynęło kilkanaście minut. Gorączka zaczęła ogarniać „Frygę“.
Wtem do jego uszu doleciał skrzyp drzwi. Dały się słyszeć ciężkie, wlokące się kroki i kaszel. Drzwi w parkanie otworzyły się i ukazała się zaspana figura stróża z czerwonym nosem. Niósł w ręku narzędzie swego powołania — miotłę.
„Fryga““ uniósł głowę i spojrzał.
— Jakób! — powiedział do siebie.
Nie dalej, jak przed tygodniem, osobiście doręczył temu cerberowi pięć rubli nagrody, wyznaczonej dlań przez władzę policyjną za złapanie złodzieja. Jakób był dobrą znajomością ajenta, który zresztą mógł się pochlubić, że znał sporo osób w mieście. Widok stróża był dla „Frygi“ całem odkryciem. Wiedział przecie dobrze, że Jakób jest stróżem w domu na Sapieżyńskiej, Nr..., jeśli tylko przypadkiem od tygodnia, co było mało prawdopodobne, nie zmienił służby.
A więc „Fryga“ znajdował się na Sapieżyńskiej. Niewiele kto zna tą wąską uliczkę, idącą kręto od Franciszkańskiej, mniejwięcej równolegle do Nalewek. Tyły tej posesji wychodzą na tyły domów położonych po prawej stronie Nalewek, pomiędzy Franciszkańską a Muranowską. „Fryga“ skombinował w tej chwili, iż na tem właśnie polega wyjaśnienie zagadkowej drogi, odbytej przezeń tej nocy, pełnej wypadków. Śpichrz, położony w głębi posesji od ulicy Sapieżyńskiej, musiał przytykać do tyłów oficyny, zajmowanej przez Apenszlaka w domu na Nalewkach, a pomiędzy budynkami istniało tajemne przejście. Śpichrz, umyślnie wynajęty w oddzielnej posesji, stanowił widoczne uzupełnienie podziemnych warsztatów Apenszlaka. Przez ulicę Sapieżyńską przywożono kontrabandę, która następnie od strony Nalewek wychodziła, przystrojona w fałszywe plomby, lub odwrotnie. Stąd pochodziła obfitość pak i paczek w piwnicach oficyny Apenszlaka, którą „Fryga“ tak niedawno zdołał sprawdzić. Stanowczo, rzecz była urządzona nieźle!
Takie myśli z szybkością błyskawicy przebiegały przez głowę ajenta. Uniósł się cokolwiek na rękach i odezwał głosem umyślnie przyciszonym:
— Jakóbie, Jakóbie!
Jakób był trochę głuchy, zresztą w tej chwili zażywał z hałasem tabakę; nie dosłyszał tedy wołania. Ajent powtórzył imię stróża głośniej.
Jakób aż się cofnął wtył.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał.
Pomimo bólu, na ustach ajenta ukazał się uśmiech.
— To nie duch. To ja, „Fryga“ — mówił, wysuwając się z poza kupki różnych gratów.
Zdziwienie Jakóba nie miało granic. Przez chwilę walczył ze sobą. Miał chętkę uciekać, a z drugiej strony brała go wielka ciekawość, skąd się tu mógł wziąć „pan naczelnik“, bo tak, od czasu otrzymania za pośrednictwem „Frygi“ gratyfikacji, zwykł go był nazywać. Jakób przetarł oczy.
— O la Boga! — pytał, niepewny swego — dyć to pon nacelnik!
— Ja sam.
— Jezusie! co zaś pon nacelnik tu robi?
Ajent nie miał zresztą zamiaru bawić się w długie gawędy ze stróżem. Korzystając z powagi, jaką posiadał w oczach cerbera, kazał mu w tej chwili sprowadzić dorożkę i pomóc sobie do powrotu do domu. Na pytania stróża, „Fryga“ odpowiedział jednem słowem: Interes nie twój i nie mój, ale „skarbowy“. To wystarczyło dla Jakóba. W kwandrans „Fryga“, podtrzymywany przez stróża, przeszedł przez podwórze pogrążonej jeszcze we śnie kamienicy i znalazł się w dorożce, którą aż z Muranowa, od znajomego dorożkarza, sprowadził Jakób. Stróż, poleciwszy żonie zamiatanie podwórza, wsiadł do dorożki, ażeby się opiekować coraz bardziej słabnącym ajentem.
— Jedź na Stare Miasto — rzekł „Fryga“ do dorożkarza.
Przedtem ajent na ćwiartce papieru napisał ołówkiem kilka słów i kazał Jakóbowi około dziesiątej rano doręczyć swemu naczelnikowi.
— Tylko do własnych rąk! — mówił.
W drodze tymczasem coraz straszniejsza gorączka ogarniała „Frygę“. Kiedy przyjechali przed kamienicę na Starem Mieście, ajent był już zupełnie nieprzytomny. Dopiero porozumiawszy się ze stróżem miejscowym, Jakób zdołał się dowiedzieć, gdzie należy odstawić biednego „Frygę“.
Łatwo sobie wyobrazić przerażenie zaledwie rozbudzonej ze snu Korolci, kiedy dwóch ludzi wniosło niemal jej Józia, jak go nazywała, pokrwawionego, w porozdzieranem ubraniu, nieprzytomnego.
Wkrótce jednak, ze zwykłą sobie energją i inteligencją, zrobiła wszystko, co należało w tem położeniu.
Wypytawszy się Jakóba o to, skąd przybywa jej „mąż“ (tak go nazywała wobec obcych), odprawiła go, obdarzywszy dwuzłotówką, i poleciła koniecznie zanieść kartkę do naczelnika. Następnie swego stróża posłała po doktora.
Po wyjściu doktora, uspokoiwszy się, Karolcia zaczęła się zastanawiać nad powodami fatalnego wypadku.
— To nic innego, tylko ta nieszczęśliwa sprawa, Ejtelesów! — mówiła do siebie. — Jemu się przez tę sprawę zdarzy jeszcze nieszczęście.
Nachyliła się nad łóżkiem i przyglądała twarzy „Frygi“, śmiertelnie w tej chwili bladej, pokrytej w paru miejscach siniakami; na czole miał on zdarty kawałek skóry. Łzy jej stanęły w oczach. Pocałowała go w czoło.
— Biedactwo! — szepnęła.
Przypomniało się jej tajemnicze pismo, które było punktem wyjścia śledztwa, prowadzonego przez ajenta. Zajrzała do pugilaresu: list znajdował się tam jeszcze. Ogarnęła ją trwoga. Jeżeli on będzie chory przez czas dłuższy, list ten, leżąc bez użytku w jego pugilaresie, może być powodem zguby owego młodego człowieka. Co robić?... Po krótkim namyśle Karolcia napisała i wysłała list, który widzieliśmy w ręku sędziego śledczego; wiemy już, jaki był jego skutek.
Dzień tymczasem zbiegał młodej kobiecie na krzątaniu się około chorego. Przy pomocy felczera opatrzyła ona wszystkie jego skaleczenia, a środki zapisane przez lekarza, dobroczynnie wpływały na zmniejszenie gorączki. Chory od czasu do czasu był przytomniejszy.
Kiedy Karolcia spoglądała na niego dużemi, niebieskiemi oczyma z zapytaniem i wyrzutem, odrzekł głosem zaledwie dosłyszalnym:
— Później... później...
Raz, czy dwa razy zapytywał się, czy niema wiadomości od naczelnika.
Około samego wieczora ajentowi zrobiło się znacznie lepiej. Maligna, po dłuższym śnie, ustała; już od pół godziny leżał spokojniejszy. Młoda kobieta krzątała się na palcach po izdebce. Niedługo miał przyjść znów lekarz.
— Karolciu! — odezwał się przytłumionym głosem „Fryga“.
Przybiegła do niego do łóżka.
— Co chcesz, moje dziecko? Lepiej może, żebyś się nie męczył. Spróbuj zasnąć.
Przez chwilę czekała na odpowiedź.
— Widzisz... moja droga... ja się koniecznie muszę zobaczyć... z naczelnikiem...
Ciężko odetchnął.
— Czy nie był naczelnik?
— Nie, i pewno już dziś nie będzie.
W oczach ajenta odbił się wielki niepokój.
— Czy to bardzo ważne? — pytała Karolcia.
Chory przymknął oczy na znak potwierdzenia.
— Jeśli chcesz, mogę w twojem imieniu do niego napisać.
Twarz „Frygi“ rozjaśniła się uśmiechem; znów zrobił znak potwierdzenia.
Karolcia przysunęła stolik do łóżka, zapaliła lampę i miała już siąść do pisania, gdy wtem zastukano do drzwi. Młoda kobieta pobiegła czemprędzej otworzyć. We drzwiach stanął wysoki pan, w uniformie. Był to znany już nam urzędnik policyjny.
— Czy tu mieszka „Fryga“? — zapytał głosem basowym.
Na twarz młodej kobiety uderzył rumieniec; było jej niewymownie przykro słyszeć to przezwisko.
— Tu — rzekła, spuszczając oczy.
Przybyły, przy świetle lampy, padającem z drugiego pokoju, przyglądał się młodej kobiecie. Widok jej dobrze go usposobił.
— A... a... to panienka... pani! — poprawił się. — No, a gdzież „Fryga“?
— Może pan naczelnik pozwoli dalej — rzekła głosem drżącym jeszcze od wzruszenia.
Za chwilę, urzędnik siedział przy łóżku ajenta. „Fryga“, z poczucia subordynacji i uszanowania, próbował unieść chociaż głowę z poduszek, ale nie udawało się mu to wcale.
— To ty, widzę, dobrze chory — zaczął wreszcie urzędnik. — Widzisz, mój kochany; chcę ci najpierw powiedzieć, że jesteś nie w porządku. Powinieneś być nie tutaj, ale w ratuszu lub w szpitalu. I to także do niczego niepodobne, żebyś pisał do swego zwierzchnika.
Karolcia stała przy drzwiach. Ajent skinął na nią ręką, żeby wyszła do kuchni. Młoda kobieta była posłuszna.
— Ale ja to uwzględniam. Ja, mój kochany, pamiętam, że tam, na Smoczej, gdyby nie ty, dostałbym dobrze nożem w bok.
W oczach „Frygi“ widać było radość.
— Panie naczelniku... — wybełkotał.
— No, no, nie martw się. Gadajże, czego chcesz i co się stało?
Pomiędzy zwierzchnikiem a podwładnym zaczęła się długa rozmowa, która trwała blisko godzinę. Dla „Frygi“ była ona niezmiernie męcząca. Biedak co chwila musiał przerywać. Parę razy wołał Karolcię z kuchni, żeby mu dała pić. Młoda kobieta przez cały czas siedziała w kuchni, na kuferku, przysłuchując się cichemu, przerywanemu szmerowi słów ajenta i wykrzyknikom jego zwierzchnika. Treść rozmowy zresztą nie dochodziła do jej uszu i nawet w tej chwili niewiele ją zajmowała. Obawiała się tylko, ażeby jej Józiowi, wskutek tej rozmowy, nie pogorszyło się.
Wreszcie naczelnik wyszedł; zdążał śpiesznie ku drzwiom.
Po drodze uśmiechnął się łagodnie do młodej kobiety.
— Nie martw się, pani — rzekł. — „Mąż“ będzie zdrów i pewno dostanie nagrodę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zobaczmy teraz, co robi Apenszlak.
W pół godziny po wyskoczeniu „Frygi“ z okna śpichrza Apenszlak, pomimo wczesnego ranka, dzwonił do bramy domu, gdzie mieszkał Meiner i dokąd poprzedniego wieczora, śledzony przez „Frygę“, odprowadzał młodego bruneta z faworytami, przyznającego się, jak wiemy, do dość dźwięcznego nazwiska barona von Rajt. W trzy kwadranse potem szli obydwaj razem w głąb Nalewek.
Lisia, wstrętna twarz Apenszlaka była w tej chwili jeszcze brzydsza, niż zwykle. Jego maleńkie, latające oczki pełne były niepokoju, a zmarszczki na czole zbiegały się w linje nieprawdopodobnie zawikłane. Szli prędko, milcząc, tylko młody człowiek rzucał od czasu do czasu urywane wyrazy.
— Niedbalstwo, niedbalstwo! — rzekł po chwili. — Nie rozumiem, jak można było w takim interesie do czegoś podobnego dopuścić.
Apenszlak tylko rozłożył ręce.
— Jeszcze pan, no... nie dziwię się. Ale znam przecież ludzi, którzy tam pracują... Wypuścić go z rąk!
Na to wspomnienie, krew aż uderzyła Apenszlakowi do głowy.
A ganef!
Przez chwilę panowało milczenie. Stanęli na kilka domów przed posesją, w której mieszkał Apenszlak. Ów obejrzał się uważnie, z trwogą w oczach. Dokoła nie było widać nic podejrzanego. Gdzie niegdzie tylko otwierały się z łoskotem bramy, i stróże, ziewając, wychodzili na ulicę z miotłami. Tu i owdzie ukazywało się kilku Izraelitów, zdążających z powagą do synagogi. Z pod ich ubrania wyglądały szaty, przeznaczone do modlitwy.
— Jeśli można jeszcze co uratować, uratujemy! — mówił baron von Rajt.
Apenszlak tylko poruszał małemi, zaczerwienionemi oczkami.
— W tej chwili do roboty! Żeby na dziewiątą, najdalej na dziesiątą rano, było wszystko skończone. Rozumiesz pan?
Apenszlak pochylił głowę.
— Ilu tam jest ludzi?
— Siedmiu.
— To wystarczy. Za godzinę furmanki przyjadą. Daj mi pan dokładny adres.
— Muranów, Nr. XX.
Baron von Rajt uśmiechnął się, notując adres w książeczce.
— Trzeba przyznać, że w zasadzie to urządzone nieźle. Ileż pan, do licha, miałeś spichrzów?
— Tylko dwa.
— No i piwnice pod domem?
— Tak.
— Gdyby nie to wczorajsze niedbalstwo! — zaczął baron von Rajt — byłoby wszystko nieźle. Ale, ale — dorzucił po chwili — siedź pan spokojnie w domu i rób swoje, jakgdyby nigdy nic.
Apenszlak skłonił się.
— Najwyżej możesz się pan zobaczyć z Lurjem i przestrzec. Tylko o mnie ani słówka!
— Rozumiem.
— A teraz do roboty!
Apenszlak wszedł do siebie.
Od tej chwili ani w domu na Nalewkach, gdzie mieszkał Apenszlak, ani w domu przy Sapieżyńskiej, gdzie działy się w nocy tak tragiczne sceny, nie nastąpiło przez cały dzień nic szczególnego. Wszystko szło zwykłym trybem. Pracowita ludność obydwu posesji, jak zwykle, przebudziła się ze snu dość wcześnie i rozbiegła do swych czynności, prac i zajęć. Ruch w sklepach i składach panował, jak zawsze. Śpichrz przy Sapieżyńskiej był tym razem cały dzień zamknięty. Kupiec, wynajmujący ów śpichrz, nie mieszkał w tym domu i zresztą nie codzień miał potrzebę składania towarów lub ich wywożenia, nie było więc w tym fakcie nic bardzo dziwnego. Tylko stróż Jakób przez cały dzień był jakby nieswój. Biegał coś ze dwa razy na miasto, aż go za to rządca zwymyślał od „szwiń“. Wieczorem Jakób z tego wszystkiego upił się w sąsiednim szyneczku i właśnie miał coś zacząć opowiadać zgromadzonym kamratom, gdy oto ukazała się we drzwiach jego baba i winowajcę par force zaprowadziła do domu.
Zato, gdybyśmy zajrzeli do domu na Muranowie, Nr. XX, ujrzelibyśmy tam już od wczesnego ranka ogromne ożywienie. Była to posesja niewielka, posiadająca w głębi śpichrz murowany. Już od siódmej rano zaczęły tu zajeżdżać furmanki. Wywoziły one liczne paki i paczki. Dawał rozporządzenia jakiś gruby Żyd z brodą.
O wpół do dziesiątej rano robota była skończona. Gruby Żyd odprawił ostatnią furmankę, zatrzasnął drzwi śpichrza, zamknął je starannie i klucze włożył do kieszeni.
W pół godziny potem Apenszlak przechadzał się po swoim kantorze, z miną człowieka zadowolonego. Jego małe, latające oczki tym razem świeciły szyderstwem. Próbował nawet zanucić jakiś „majufes“ na ton triumfalny, ale niebardzo mu się to udawało.
Od czasu do czasu przysłuchiwał się uważnie. Jakgdyby z pod podłogi, z pod ziemi, dochodził niekiedy jakiś oddalony szmer. Po dłuższej chwili dały się słyszeć trzy wyraźniejsze uderzenia.
— Gemacht — rzekł do siebie zacny p. Apenszlak. — Uni teraz mogą przyjść.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Upłynęła doba.
W chwili, kiedy w numerze „chambres garnies“ na Nowym Świecie dwaj wspólnicy firmy „Ejteles i Sp.“ prowadzili zajmującą rozmowę, znaną już czytelnikowi z jednego z poprzednich rozdziałów, a obok bramy Pawiaka na wychodzącego z więzienia Janka Strzeleckiego czekała kareta, w okolicach Nalewek panował niezwykły ruch.
— A rewizje... a rewizje! — powtarzali sobie Żydkowie.
— Gdzie?
— Sapieżyńskie gass.
— Wus y dues?
— A kontrabande.
Apenszlak, po zobaczeniu się z „Joskiem“ na Nalewkach, wpadł jak oparzony do siebie. Przed domem widział on kilka postaci, które, jak się zdawało, obserwowały bramę.
Apenszlak wszedł do kantoru. Pomimo pewności, z jaką poprzedniego dnia wyraził się, że „uni mogą przyjść“, na jego niemiłej twarzy widniał w tej chwili niepokój. Za chwilę będą!... Przypominał sobie, czy wszystko jest w porządku.
Jego twarz w jednej chwili zamroczyła się. Aż syknął.
A hamer[1] — mruknął sam do siebie.
Poskoczył do szafki, stojącej na uboczu. Wyjął z niej wielki pugilares, dobrze wypchany papierami. Przez chwilę był niepewny, co z nim zrobić. Próbował włożyć do kieszeni, ale pugilares wystawał zbyt widocznie. Oglądał się naokoło. Wreszcie znalazł.
— Oddam — Rózi — pomyślał.
Pobiegł na pierwsze piętro, do pokoików córki. Drzwi ustąpiły, ale dziewczęcia nie było w domu. Wiemy, gdzie znajdowała się ona w tej chwili i kogo witała. Niepokój odmalował się na twarzy Apenszlaka.
— Gdzie ona jest, gdzie ona jest? — powtarzał. — Najlepiej, żeby to schowała przy sobie. Nikomu przecież nie przyszłoby na myśl ją rewidować.
Przez krótką chwilę namyślał się.
— Ha, kiedy jej niema, zrobię tak...
Zbliżył się do dziewiczego łóżeczka Róży i, podniósłszy białe tiulowe okrycie i poduszki, schował pugilares w głębi pościeli. Niezręczną i drżącą ręką starał się uporządkować zrobiony nieporządek. Odsunął się i przyglądał białej pościeli i muślinowemu pawilonowi.
— Tak! teraz dobrze — rzekł do siebie — „tu“ nie znajdą.