Tajemnice Nalewek/Część III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część III-cia
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
TRUCIZNA

Dawno nie widzieliśmy starego bankiera, szefa domu „Ejteles i Sp.“
W chwili, kiedy odbywały się wypadki, o których mowa w poprzednim rozdziale, znajdujemy starca spoczywającego na szezlongu, w znanym już nam gabinecie.
Starzec rozdrażniony nerwowo, powtarzał tysiąckrotnie, z coraz nowemi, inaczej i silniej akcentowanemi szczegółami, nieskończoną swą spowiedź, spoglądając z niepokojem w oczy córki i szukając w nich rozgrzeszenia.
Abraham Ejteles zaczynał rozumieć, że wina musi być odkupiona. Tymczasem chwytał się półśrodków, które mu podsuwała panna Fela, a któremi były złożenie kaucji i rękopis, dostarczony przez pannę Felę adwokatowi „Julkowi“, jednakowoż codzień mniej nieprawdopodobnem zdawało mu się przedsięwzięcie środków stanowczych, wypowiedzenia słowa decydującego, głośne wyznanie win.
Stary bankier przypominał sobie w chwilach, kiedy o tem rozmyślał, słowa które kiedyś powiedział Halberson: „Zgrzeszyliśmy — zapłacimy“. Mojżesz już zapłacił... Teraz kolej na niego.
Na decyzję bankiera, napoły już powziętą, wpływał także w znacznej mierze „książę Stasz“. Ten pustak, szałaput, z którego śmiała się cała złota młodzież Warszawy, miał dziwnym trafem świeże i gorące serce, które nagradzało próżnię mózgu. Co rana, witając dziadka, przypominał mu Janka Strzeleckiego i pytał, kiedy on będzie wolny? Przekonywał starego bankiera, że trzeba koniecznie uwolnić Strzeleckiego z więzienia, a złe głosy złośliwych umilkną na zawsze.
— Niech dziadzio to zrobi! — wołał „książę Stasz“ — niech zrobi! Ja bardzo proszę, jak ta kura grzędy.
Ejteles, mimowoli uśmiechając się, obiecywał.
Powoli więc w głębi jego umysłu formowało się postanowienie. Zresztą kosztowało go ono wiele, zaprzeczyć temu nie można. Upokorzona duma i miłość własna podnosiły głowę na tę myśl. Gorący rumieniec wstydu przypływał nieraz do jego bladej twarzy. Niepokój i rozdrażnienie dręczyły jego nerwy.
Niekiedy był ofiarą halucynacyj. Przez parę ostatnich nocy zdawało mu się, że widzi jakąś postać przy swojem łóżku... Wyobraźnia odtwarzała mu rysy pana Natana...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili, kiedy znajdujemy starca spoczywającego na szezlongu, umysł jego pracuje.
Przed dwoma godzinami posłał wnuka do adwokata „Julka“, ażeby dowiedział się o stanie sprawy Strzeleckiego. Gorączka paliła starca. Pragnął wiedzieć, czy i kiedy wypadnie mu zrobić ostateczne poświęcenie. „Księciu Staszowi“ nie trzeba było dwa razy powtarzać tego polecenia. On i tak, sam, z własnej woli i chęci, odwiedzał ciągle adwokata, dowiadując się o losy Janka, niepokoił go i przeszkadzał w pracy.
Gdy „książę Stasz“ wyszedł, starzec na parę chwil zasnął. Przez sen miał dziwną halucynację. Zdawało mu się, że umieszczone w głębi pokoju, zawsze zamknięte drzwi, oddzielające jego pokój od kawalerskiego apartamentu pana Lurjego, otworzyły się, że wszedł przez nie jakiś człowiek i, korzystając z mroku, który zapadał, posunął się niedosłyszalnemi krokami w kierunku stolika, na którym znajdowała się szklanka z uspokajającym napojem, przepisanym przez doktora Zermana. Człowiek ów, który z postaci zadziwiająco był podobny do pana Natana Lurjego, poruszył szklanką i po krótkiej chwilce zniknął znów za drzwiami, zamykającemi się za nim bez szelestu.
Starzec zadzwonił na lokaja i kazał mu zapalić lampę.
Teraz spoczywa na szezlongu i obciera pot, który mu występuje na czoło. Myśl o tajemniczej halucynacji mimowoli wraca ku panu Natanowi. — A gdyby to była prawda? — pyta sam siebie, pełen niepokoju. Jego rozgorączkowana wyobraźnia daje się unosić naprzód.
Miwowoli starzec unosi się na szezlongu. Wziął w rękę lampę i drżącemi krokami zbliża się ku drzwiom. Naciska je... mocniej... mocniej... Drzwi ustępują bez skrzypu, otwierają się.
Tego niedość. Bankier, energicznym, chociaż drżącym krokiem, kieruje się w stronę stołu, na którym stoi szklanka z napojem. Pochyla się nad nią. Lampa w jego ręce drży i kołysze się. Dziwna, nieprawdopodobna rzecz! Kolor napoju jest ciemniejszy i bardziej brunatny, niż przed godziną...
Pan Abraham odruchowo, z głośnym brzękiem szkła upuścił raczej, niż postawił lampę na stole. Oparł się o jakiś sprzęt, ażeby nie upaść.
Przez jego głowę przebiegają wzburzone fale myśli. Stara się powoli, na zimno, rozważyć to, co w tej chwili sprawdził. A więc niedość, że go okradziono i okradano. Chciano się go jeszcze pozbyć — trucizną. Wszak to nie może być nic innego, jak tylko trucizna.
Krew uderzyła do głowy starcowi. Gniew go począł przejmować. Porwał się, chciał wołać na pomoc. Ale ten pierwszy odruch wkrótce przeszedł.
— Poco? — pytał sam siebie. Jakkolwiekbądź, on musi być ofiarą, tak każe logika wypadków. Czy nie lepiej w ten sposób, niż inaczej? Nie będzież stokroć lepiej spocząć w mogile, niż prowadzić dalej tę egzystencję, wypełnioną moralną torturą?
Wziął lampę ze stołu i zbliżył się z nią do biurka. Usiadł w fotelu. Przez chwilę trzymał głowę w dłoniach, jakgdyby dla przyprowadzenia myśli do porządku.
Ujął pióro. Oto kilka wierszy, które rzucił na papier:
„Przed śmiercią, która za parę minut nastąpi, proszę i upoważniam córkę moją, Felę Ejtelesównę, ażeby niezwłocznie przedstawiła sądowi złożony na jego ręce rękopis, opatrzony moim podpisem, który zawiera szczegółowe opisanie wypadków z dawno minionej przeszłości, dowodzących, że Jan Strzelecki nie może być winien popełnienia kradzieży 300,000 rubli z kasy mojego banku. Wina ta może ciążyć jedynie na Natanie Lurjem i Joachimie Landsbergerze, których o to, jak również i o zamach na moje życie oskarżam. Co własnoręcznie stwierdzam.

Abraham Ejteles.“

Kiedy bankier podniósł się od biurka, na jego twarzy malowało się silne postanowienie. Powoli zbliżył się do stołu, na którym stała szklanka z napojem, zabarwionym na kolor brunatny.
Podniósł ją do ust.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.