Tajemniczy ogród/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemniczy ogród |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1937 |
Druk | F. Wyszyński i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga Włodarkiewiczowa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
PRZEZ WRZOSOWISKO.
Mary długo tak spała. Po przebudzeniu się jej pani Medlock kupiła na jednej ze stacyj koszyk ze śniadaniem, w którym były kurczęta i wołowina na zimno, chleb z masłem i gorąca herbata. Deszcz padał zawzięciej, niż przedtem, a na stacjach wszyscy poubierani byli w płaszcze gumowe, lśniące i ociekające od deszczu. Konduktor zapalił lampy w wagonie, a pani Medlock rozkoszowała się swoją herbatą, kurczętami i wołowiną. Zjadła dużo, poczem sama zasnęła, a Mary siedziała, przyglądając się jej i jej kapeluszowi, który się smętnie zsunął na prawe ucho, aż wreszcie i ona zasnęła powtórnie, wtulona w kąt wagonu i ukołysana jednostajnem biciem deszczu o szyby. Było już zupełnie ciemno, gdy się zbudziła. Pociąg zatrzymał się na stacji, a pani Medlock zaczęła nią trząść.
— No, ale też panienka spała! — wykrzyknęła. — Wszakże czas już otworzyć oczy! Jesteśmy już w Thwaite, a jeszcze długa jazda przed nami.
Mary wstała i usiłowała otworzyć oczy, gdy tymczasem pani Medlock zbierała pakunki. Dziewczynce na myśl nie przyszło pomóc jej w tej czynności, gdyż w Indjach tubylcza służba zawsze wszystko za nią robiła, i zdawało jej się rzeczą zupełnie naturalną, żeby jej usługiwano.
Była to mała jakaś stacyjka, i nikt inny nie wysiadł tu prócz nich. Naczelnik stacji zaczął rozmawiać z panią Medlock w szorstki, ale poczciwy sposób, wymawiając wyrazy dziwnie rozwlekle, tak jak Mary później spostrzegła, że mówią w Yorkshire.
— Co to, już pani zpowrotem? I przywiozła pani tę małą?
— Aha, to ona — odparła pani Medlock, mówiąc też w narzeczu jorkszyrskiem i wskazując ruchem głowy Mary. — Jakże się ma żona?
— Nieźle, dziękuję. Powóz czeka po drugiej stronie.
Powóz stał istotnie przez zajazdem stacji. Mary spostrzegła, że powóz jest wykwintny, i że służący, który pomógł jej wsiąść do niego, również jest wykwintny. Długi jego płaszcz gumowy i pokrycie głowy lśniły i ociekały od deszczu, jak wszystko bez wyjątku, nie wyłączając grubego naczelnika.
Gdy służący zatrzasnął drzwiczki i usiadł obok stangreta na koźle, dziewczynka usadowiła się w wygodnym, miękkim kąciku, lecz senność całkiem ją odeszła. Siedziała, wyglądając oknem i pragnąc zobaczyć cośkolwiek na tej drodze, wiodącej do dziwnego domu, o którym mówiła jej pani Medlock. Nie było to dziecko lękliwe, i nie można powiedzieć, by była wystraszona, lecz czuła, że Bóg wie, co może się jej zdarzyć w domu, w którym jest sto zamkniętych pokojów, w domu, stojącym na krańcu wrzosowiska.
— Co to jest wrzosowisko? — spytała nagle panią Medlock.
— Patrz wciąż oknem, a za jakie dziesięć minut sama zobaczysz — odparła kobieta. — Musimy pięć mil jechać wrzosowiskiem, zanim dojedziemy do domu. Wiele panienka nie zobaczy, bo noc ciemna, ale cośkolwiek będzie można dostrzec.
Mary nie zadawała już więcej pytań, lecz czekała w swym kąciku, wpatrzona uparcie w okno. Latarnie rzucały przed powozem smugi światła, i Mary dostrzegała zarysy przedmiotów mijanych. Po opuszczeniu stacji, gdy przejeżdżali przez małą wioskę, dostrzegła białe domki i światła w domu ludowym. Potem minęli kościół, probostwo i domek z rodzajem okna wystawowego z zabawkami, słodyczami i rozmaitemi przedmiotami na sprzedaż. Później wyjechali na trakt, i Mary dostrzegła żywopłoty i drzewa. Potem długo nie było nic godnego uwagi, a Mary czas począł się dłużyć.
Wkońcu konie zwolniły biegu, jakgdyby wjeżdżały na wzgórek, i zdawało się, że już niema ani żywopłotów, ani drzew. W istocie Mary nie mogła dostrzec nic, prócz nieprzeniknionej ciemności po obu stronach. Pochyliła się naprzód i przytuliła twarz do szyby, kiedy naraz powóz podskoczył.
— No, teraz to już na pewno jesteśmy na wrzosowisku — powiedziała pani Medlock.
Latarnie rzucały trochę światła na nierówną, złą drogę, która była jakby poprzecinana krzakami i czemś nisko rosnącem, czemś, co się kończyło dokoła gdzieś na krańcu horyzontu. Powstał wiatr, który wydawał dziwne, dzikie, szumiące odgłosy.
— Czy to... czy to morze, czy nie? — spytała Mary swą towarzyszkę.
— Nie, to nie morze — odparła pani Medlock — ale też nie pola, ani góry, tylko mile całe, długie mile dzikiego pastwiska, gdzie nic nie rośnie, prócz wrzosów, i gdzie nic nie żyje, prócz dzikich koników, zwanych ponney, i owiec.
— A jednak czuję, że toby mogło być morze, gdyby była woda — powiedziała Mary. — Takie to zupełnie wydaje odgłosy, jak morze.
— To wiatr jęczy w zaroślach. Dla mnie to dosyć dzikie i samotne miejsce, choć mnóstwo ludzi je lubi, zwłaszcza gdy wrzosy kwitną.
Jechały tak coraz dalej w ciemności, a choć deszcz ustał, zerwał się silny wiatr, który świszczał i niemiłe wydawał dźwięki. Droga prowadziła to wgórę, to znów nadół, a kilka razy powóz przejeżdżał mostki, pod któremi z łoskotem szumiały spienione wody strumyków. Mary miała uczucie, że jazda ta nigdy się nie skończy, i że wielka zimna wydma to ciemny ocean, a ona jedzie przezeń wąskim pasem lądu.
— Nie lubię tej wydmy — powiedziała sobie w duchu i silniej zacisnęła cienkie wargi.
Konie pięły się wgórę drogi, gdy Mary pierwsza dostrzegła światełko. Pani Medlock spostrzegła je również i odetchnęła z uczuciem wielkiej ulgi.
— Kontenta jestem z tego światełka — zawołała — to światło w domku portjera. No, za chwilkę napijemy się gorącej herbaty.
Było to szczególne «za chwilkę», jak rzekła, bo powóz, przejechawszy bramę parku, musiał przebyć jeszcze dwie mile angielskie alei, a drzewa, które niemal zupełnie stykały się czubami, tworzyły nad niemi jakby długie, ciemne sklepienie.
Wyjechali zeń wreszcie na jaśniejsze miejsce i zatrzymali się przed ogromnie długim, nisko i nieregularnie zbudowanym domem. Narazie zdawało się Mary, że dom cały jest ciemny, dopiero gdy wysiadła, dostrzegła słabe światło w jednem z okien na piętrze.
Wchodowe drzwi olbrzymie, ciężkie, były zbite z masywnych, dziwnie rżniętych desek dębowych, nabijane wielkiemi, żelaznemi gwoździami i powiązane żelaznemi sztabami. Przez nie wchodziło się do olbrzymiego hall’u, który był tak słabo oświetlony, że Mary wcale nie czuła ochoty przyglądać się starym portretom pań i panów w całkowitem uzbrojeniu. Gdy tak stała na kamiennej posadzce olbrzymiego hall’u, wydawała się bardzo drobną i bardzo niezwykłą, czarną figurką i czuła się dziwnie nikłą i osamotnioną.
Ubrany bez zarzutu chudy, stary człowiek stał wpobliżu lokaja, który mu drzwi otwierał.
— Ma ją pani wziąć zaraz do jej pokoju — rzekł głosem zachrypniętym. — Pan nie życzy sobie jej widzieć. Rano wyjeżdża do Londynu.
— Doskonale, panie Pitcher — odparła pani Medlock. — O ile wiem, czego chcą ode mnie, to z pewnością wykonam.
— Czego od pani chcą, mościa dobrodziejko? — rzekł Pitcher. — Jedynie tego, aby on miał zupełny spokój i aby nie widział tego, czego widzieć nie pragnie.
Potem zaprowadzono Mary Lennox przez szeroką klatkę schodową i długi korytarz, i znów wgórę po kilku stopniach, i przez inny korytarz, i jeszcze przez jeden, póki nie natrafiono na drzwi, prowadzące do jej pokoju, gdzie znalazła ogień na kominku i kolację na stole.
Pani Medlock odezwała się bez ceremonji:
— No, jesteśmy na miejscu! Ten oto pokój i ten sąsiedni przeznaczone dla panienki — muszą panience wystarczyć. Proszę o tem nie zapominać.
W taki sposób panna Mary znalazła się w Misselthwaite Manor i chyba nigdy w życiu nie czuła się taką prawdziwą «kapryśnicą», jak w owej chwili.