Tajemniczy ogród/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

„A JEDNAKŻE KTOŚ PŁAKAŁ“.

Dnia następnego padał od samego rana ulewny deszcz, i step osłonięty był gęstą, nieprzeniknioną szatą mgły. O wyjściu na dwór, o spacerze mowy być nie mogło.
— Cóż wy robicie w domu, gdy tak strasznie pada? — zagadnęła Mary Martę.
— Ano, najpierw musimy uważać, żeby się nie pognieść — odparła Marta. — Ojoj! jak też nas wtedy wydaje się wiele! Matka jest zawsze pogodna, ale wtenczas to mówi, że już i głowę można stracić. Starsi to idą bawić się do obory. Dick bo na deszcz nie zważa. Wychodzi sobie, jakby w pogodę. On mówi, że jak deszcz pada, to można widzieć przeróżne rzeczy, których się w pogodne, słoneczne dni nie ujrzy. Raz to znalazł młodego liska napoły zatopionego w jamie, więc go wziął i na piersiach za bluzę włożył, żeby go ogrzać, i do domu przyniósł. Starą liszkę zabito niedaleko od jamy, a jamę zalała woda z deszczu i resztę lisiąt zatopiła. Teraz go sobie w domu chowa. Innym razem znalazł młodą, też napół zatopioną wronę i także do domu przyniósł, i oswoił. Wrona się nazywa «Sadza», bo strasznie czarna, a skacze i lata za nim wszędzie.
I przyszła chwila, że Mary zapomniała oburzać się na poufałe gadulstwo Marty. Poczęła nawet w niem smakować, a była bardzo niezadowolona, gdy Marta przerywała lub wychodziła z domu. Bajki, które jej opowiadała Ayah w Indjach, różne były zupełnie od opowieści Marty o chacie wśród stepu i o czternaściorgu ludziach, którzy mieszkali w maleńkich czterech izdebkach i nigdy dosyć do jedzenia nie mieli. Dzieci skakały jak gromadka dzikich, poczciwych kózek. Mary czuła najwięcej sympatji do matki i do Dicka. Wszystko to, co Marta opowiadała o «matce», było jakieś miłe i poczciwe.
— Jabym się też chętnie pobawiła z młodym liskiem albo wroną — rzekła Mary. — Ale nic nie mam!
Marta spojrzała z ogromnem zdziwieniem.
— Umie panienka robić pończochę? — spytała.
— Nie — odparła Mary.
— A szyć?
— Nie.
— No, a czytać?
— Umiem.
— To czemuż sobie panienka nie poczyta, albo się nie pouczy trochę? Panienka już duża, powinnaby się uczyć!
— Kiedy bo widzisz, nie mam książek — odparła Mary. — Te, które miałam, pozostały tam, w Indjach.
— O, to szkoda! — rzekła Marta. — Dobrzeby było, gdyby pani Medlock pozwoliła panience pójść do bibljoteki. Tam dopiero moc książek!
Mary nie zapytała, gdzie się znajduje bibljoteka, bowiem nasunęła jej się myśl nowa. Postanowiła sobie sama pójść ją znaleźć. Mniejsza o panią Medlock! Toż siedziała ona ciągle nadole, w swoim wygodnie urządzonym saloniku. W tym dziwnym domu rzadko się kogoś widziało. Wogóle widywało się tylko służbę, która, pod nieobecność pana, żyła jak u Pana Boga za piecem; pomieszczeniem ich była ogromna kuchnia z błyszczącemi rondlami i równie olbrzymia sala, gdzie jadali pięć razy dziennie bardzo obficie, a baraszkowali wesoło, gdy pani Medlock nie było.
Posiłki Mary podawane były regularnie. Usługiwała jej Marta, lecz pozatem nikt się o nią zupełnie nie troszczył. Pan[1] Medlock odwiedzała ją codziennie lub co drugi dzień, lecz nikt nie spytał o to, co robi, nikt jej nie rozkazał, co ma robić. Mary myślała, że to może angielski sposób wychowywania dzieci. W Indjach uważała wciąż na nią Ayah, która jej towarzyszyła wszędzie i obsługiwała na każdym kroku. Nieraz dziewczynka była zmęczona jej towarzystwem. Teraz nikt za nią nie chodził, co więcej: uczyła się sama ubierać, gdyż Marta patrzyła na nią jak na warjatkę albo głuptasa, kiedy sobie kazała podawać lub kłaść na siebie to i owo.
Pewnego razu, kiedy Mary stała, czekając, aż jej Marta rękawiczki nałoży, ta wykrzyknęła:
— Czy panienka ma źle w głowie? Nasza Zuzia jest dwa razy dzielniejsza od panienki, a ma dopiero cztery lata. Czasem to mi się coś zdaje, że panienka niezupełnie dobrze ma w głowie.
Mary dąsała się potem przez godzinę, lecz znów nowe myśli w niej to obudziło.
Ranka tego, gdy Marta, wyczyściwszy kominek, wyszła z pokoju, Mary stała czas pewien przy oknie. Myślała o tem, co jej przez głowę przeszło, gdy usłyszała o bibljotece. Nie chodziło jej znów tak bardzo o bibljotekę, bo wogóle mało jeszcze czytała; lecz wzmianka o bibljotece przywiodła jej na pamięć owych sto pokoi o drzwiach zamkniętych. Ciekawa była, czy wszystkie są doprawdy zamknięte, i coby było, gdyby mogła się do którego z nich dostać. Czy też ich było rzeczywiście aż sto? Czemużby nie miała pójść i porachować drzwi? W każdym razie będzie miała zajęcie, skoro nie może wyjść do ogrodu. Nie zwykła była ona prosić o pozwolenie, by móc coś zrobić, nie miała pojęcia, co to jest «zwierzchność», to też na myśl jej nie przyszło prosić panią Medlock o pozwolenie chodzenia po domu, nawet gdyby ją była widziała.
Otworzyła drzwi, wyszła na korytarz i zaczęła wędrówkę. Był to długi bardzo korytarz, rozgałęziający się w kilku kierunkach; przechodzić musiała różne schodki, raz wgórę, to znów nadół wiodące. Drzwi i drzwi bez końca — na ścianach mnóstwo obrazów. Czasem były to ciemne, poczerniałe pejzaże, lecz najwięcej było portretów mężczyzn i kobiet w dziwnych, pysznych strojach z atłasu i aksamitu. Wreszcie Mary ujrzała się w długiej galerji, której ściany zawieszone były całkowicie portretami. Nie przypuszczała, żeby w jednym domu mogło ich być aż tyle. Wolno szła przez galerję, przyglądając się wszystkim twarzom, a one ze swej strony zdawały się spoglądać na nią. Mary miała wrażenie, że chcieliby wiedzieć, co tutaj wśród nich robi ta mała dziewczynka, która tu z Indyj przybyła. Niektóre portrety przedstawiały dzieci — małe dziewczynki w ciężkich, jedwabnych sukniach, sięgających im aż do stóp i szeroko odstających, chłopców z bufiastemi rękawami, kolorowemi kołnierzami, długiemi lokami, lub z kryzami naokoło szyi. Mary zatrzymywała się przed portretami dzieci i byłaby chciała wiedzieć ich imiona, wiedzieć, kim byli, dokąd odeszli i dlaczego tak dziwnie byli ubrani. Była tam między innemi mała, sztywna dziewczynka, bardzo do Mary podobna. Miała suknię z zielonej brokateli, a na ręku trzymała zieloną papużkę. Oczy jej miały przenikliwy, ciekawy wyraz.
— Gdzie teraz jesteś? — głośno spytała Mary. — Bardzobym chciała, żebyś była tutaj.
Pewno żadne dziecko jeszcze nie spędziło tak dziwnego poranka. Zdawaćby się mogło, że w tym ogromnym, dziwnym domu niema żyjącej istoty prócz małej Mary, wędrującej wgórę i nadół, szerokiemi i wąskiemi korytarzami, po których, jak jej się zdawało, nikt prócz niej nigdy nie chodził. Skoro zbudowano aż tyle pokoi, to przecież musieli tu ludzie mieszkać, lecz teraz było tu tak pusto, że się Mary w głowie nie chciało pomieścić, żeby to wszystko mogło być prawdą.
Dopiero gdy dotarła na drugie piętro, dziewczynka pomyślała o naciśnięciu klamki. Wszystkie drzwi były zamknięte, jak powiedziała pani Medlock, lecz wkońcu Mary położyła rączkę na klamce i nacisnęła. Na chwilę strach ją opanował, poczuła bowiem, że klamka otwiera się bez trudności, a gdy popchnęła drzwi, otworzyły się one zwolna. Były to ciężkie, masywne drzwi, prowadzące do wielkiej sypialni. Były tam haftowane portjery, a meble inkrustowane, jakie widziała w Indjach, stały w pokoju. Szerokie, staroświeckie okno, z małemi w cynę oprawnemi szybkami, otwierało widok na step; zaś nad kominkiem był drugi portret owej małej, sztywnej dziewczynki, która zdawała się patrzeć na Mary z większem jeszcze zdziwieniem.
— Może ona tutaj niegdyś sypiała — pomyślała Mary.— Patrzy na mnie, że aż mi się nieprzyjemnie robi.
Poczem zaczęła otwierać drzwi jedne po drugich. Widziała taką moc pokoi, że ją to zmęczyło, i pomyślała, że pewnie ich jest sto, choć ich zliczyć nie mogła. A we wszystkich prawie były stare obrazy i stare makaty, i gobeliny o bogatych wzorach.
W jednym pokoju, który miał wygląd buduaru, portrety były z haftowanego cudnie aksamitu, a w szklanej gablotce znajdowało się sto słoni z kości słoniowej. Były one różnych rozmiarów, niektóre miały na grzbiecie palankiny lub ujeżdżaczy swych, Hindusów. Jedne były bardzo duże, inne mniejsze, niektóre zaś tak małe, że wyglądały jak dzieci. Mary widziała rzeźby z kości słoniowej w Indjach, a o słoniach wiedziała wszystko. Otworzyła drzwi gabloty, weszła na stołeczek i długo, długo się bawiła. Gdy ją to zmęczyło, ustawiła słonie w porządku i gablotę zamknęła.
Podczas całej swej długiej wędrówki po korytarzach i pustych pokojach nie dostrzegła żywej istoty; lecz tutaj coś dojrzała. Kiedy zamykała gablotę, usłyszała delikatniuchny szelest. Skoczyła, rozejrzała się dokoła, i wzrok jej padł na sofkę przed kominkiem, skąd odgłos zdawał się dochodzić. W narożniku sofy była poduszka, a w aksamicie, który ją pokrywał — dziura; z dziury wyglądała para wystraszonych oczek.
Mary ostrożnie podeszła bliżej, chcąc zobaczyć, co to. Oczka należały do małej szarej myszki, która wygryzła dziurę w poduszce i wygodne urządziła sobie mieszkanko. Sześć malutkich myszek skulonych spało obok niej. Jeżeli nikogo tu nie było, było w każdym razie siedem myszek, które na samotne nie wyglądały.
— Żeby się one nie bały, tobym je z sobą zabrała — pomyślała Mary.
Długo, długo wędrowała, wreszcie poczuła się zbyt zmęczoną, by wędrować dalej, i zawróciła zpowrotem. Dwa lub trzy razy zmyliła drogę, wszedłszy na inny korytarz, i musiała błądzić, zanim trafiła na właściwy: lecz wreszcie dotarła na swoje piętro, jakkolwiek od swego pokoju była jeszcze daleko i nie wiedziała dobrze, gdzie się znajduje.
— Zdaje mi się, że znów złą drogą idę — rzekła do siebie, przystając, jak jej się zdawało, na końcu krótkiego pasażu z ścianami osłonionemi makatami. — Teraz sama nie wiem, w którą stronę iść trzeba. A, jaka też cisza!
Właśnie kiedy tak stała i wyrzekła te słowa, ciszę przerwały jakieś odgłosy. Był to znów płacz, lecz inny, niż w nocy; był to tylko urywany, krótki, zły wrzask niegrzecznego dziecka, stłumiony przez grube mury.
— Teraz to o wiele bliżej było, niż wtedy — pomyślała Mary z bijącem serduszkiem. — No, i znowu płacz!
Przypadkowo wsparła się ręką o ścianę, pokrytą zasłoną, i w tejże chwili odskoczyła przerażona. Zasłona ukrywała drzwi, które się rozwarły i ukazały dalszy ciąg korytarza, a w nim panią Medlock z pękiem kluczy i bardzo zagniewaną miną.
— Co tu panienka robi? — rzekła, biorąc Mary za rękę i pociągając za sobą. — Co panienka ma zapowiedziane?
— Zbłądziłam — tłumaczyła się Mary. — Nie wiedziałam, w którą stronę iść, gdym usłyszała, że ktoś płacze.
Nienawidziła pani Medlock w tej chwili, lecz znienawidziła ją gorzej jeszcze w następnej.
— Nie słyszała panienka żadnego płaczu, ani nic podobnego — rzekła ochmistrzyni. — Proszę zaraz iść do swego pokoju, albo dostanie panienka za uszy.
I wziąwszy ją za rękę, ciągnęła za sobą, raz po raz popychając przez parę korytarzy, póki jej nie wepchnęła do jej pokoju.
— Teraz proszę siedzieć tam, gdzie panience każę inaczej zamknie się panienkę na klucz. Pan powinienby dać panience nauczycielkę, jak to zresztą mówił. Panienkę to trzeba bardzo krótko trzymać, a ja mam bez tego dosyć do roboty.
Wyszła, trzaskając za sobą drzwiami, a Mary usiadła przed kominkiem, blada z wściekłości. Nie płakała, lecz zgrzytała zębami.
— A jednakże ten ktoś płakał — płakał — i już! — rzekła do siebie.
Dwa razy już słyszała, no, i dojdzie ona do źródła tego płaczu. Wogóle dużo rzeczy różnych odkryła tego ranka. Miała wrażenie, że była w dalekiej podróży; w każdym razie nie nudziła się przez cały ten czas, bawiła się słoniami i widziała szarą myszkę z dziećmi w gniazdku z aksamitnej poduszki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pani.