Tajemniczy ogród/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemniczy ogród |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1937 |
Druk | F. Wyszyński i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga Włodarkiewiczowa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
KLUCZ OD OGRODU.
W dwa dni po tem wszystkiem, Mary, otworzywszy z rana oczy, usiadła niezwłocznie na łóżku i zawołała Martę.
— Spojrzyj na step! spojrzyj! — zawołała.
Deszcz ustał, a szarą mgłę i obłoki w nocy wiatr rozwiał. Wiatr także ucichł, a ponad stepem jaśniała świetna, ciemnoszafirowa kopuła niebios. Mary nigdy, nigdy nie myślała, by niebo mogło być tak szafirowe. W Indjach bywało rozpalone, płomienne; tutejsze miało głęboki, chłodny błękit, niby jeziora bezdennego, a tu i owdzie, wysoko, wysoko, płynęły małe, śnieżno-białe obłoki. Rozległy obraz stepu sam pobłękitniał, porzucając swą ciemną, szaro-purpurową, smutną szatę.
— Aha! — rzekła Marta z radością. — Huragan ustał. Zwykle tak bywa o tej porze roku. Jedna noc, i już go niema, jakby udawał, że nigdy tu nie bywa i być nie myśli.
— A ja myślałam, że w Anglji wciąż pada i wciąż ciemno — odparła Mary.
— Oj, co to, to nie! — rzekła Marta, siadając na piętach wśród swych szczotek i czernidła.
— Yorkshire to najsłoneczniejsze miejsce na świecie, jak słońce świeci. Zaraz mówiłam, że tylko poczekać trochę,
to już panienka stepy polubi. A niech tylko panienka poczeka, aż zakwitnie janowiec i żarnowiec żółty, a wrzosy czerwone, a niechno motylki zaczną latać, a pszczółki brzęczeć, a skowronki śpiewać! To panienka o wschodzie słońca będzie chciała w step polecieć i dzień cały po nim biegać, jak Dick!
— A czy będę mogła tam pójść? — spytała Mary smutno, patrząc przez okno na daleki błękit. Było to dla niej nowe, potężne, przedziwne i tak niebiańsko błękitne!
— Bo ja wiem? — odparła Marta. — Panienka nigdy nie wprawiała się w chodzenie, odkąd panienka żyje, tak mi się coś zdaje. Nie uszłaby panienka pięciu mil angielskich. Bo pięć mil jest stąd do naszej chatki!
— Chciałabym bardzo widzieć wasz dom.
Marta ze zdziwieniem i ciekawością spojrzała na nią, poczem zaczęła znów czyścić kominek. Pomyślała sobie, że ta drobna, mała twarzyczka nie wygląda wcale taka skwaszona, jak owego pierwszego ranka, kiedy tu przybyła. Była raczej podobna do małej Zuzi, gdy ta o coś bardzo prosiła.
— Poradzę się matki co do tego — rzekła. — Ona jest jedną z tych, co zawsze wiedzą, jak się do czego wziąć trzeba. Dzisiaj moja wychodna, i idę do domu. O! Jakam też rada! Pani Medlock bardzo matkę szanuje. Może będzie matka mogła z nią pomówić.
— Lubię twoją matkę — rzekła Mary[1]
— Wierzę — przyznała Marta, nie przerywając czyszczenia.
— Nigdy jej nie widziałam — dodała Mary.
— Wiem — odrzekła Marta.
Usiadła na piętach, potarła koniec nosa ręką, jakby zdziwiona na chwilę, poczem dodała stanowczo:
— Tak, matka jest dobra, pracowita, wesoła i porządna, że nie można jej nie lubić czy ją się zna, czy nie. Jak w moją wychodną idę do domu, to skaczę z radości z chwilą, gdy na wrzosy wchodzę.
— I Dicka też lubię, a nie widziałam go nigdy — dodała Mary.
— Ano, toć powiedziałam panience — odparła Marta z godnością — że nawet ptaki go lubią i króliki, i owce dzikie, a nawet i lisy. Ciekawa jestem, coby Dick o panience powiedział? — dodała, patrząc na Mary w zamyśleniu.
— Nie lubiłby mnie — powiedziała na swój dawny, szorstki sposób. — Nikt mnie nie lubi.
Marta znów się zamyśliła.
— A czy panienka lubi samą siebie? — zapytała takim tonem, jakby rzeczywiście chciała wiedzieć.
Mary zawahała się chwilkę i zastanowiła się.
— Doprawdy, wcale nie — odrzekła. — Ale nigdy przedtem o tem nie pomyślałam.
Marta skrzywiła się zabawnie, jakby przypominając coś sobie.
— Matka tak do mnie raz powiedziała. Stała przy balji, a ja byłam zła i zaczęłam wygadywać na ludzi, a ona odwraca się do mnie i mówi: «Ty mała czarownico! Co ty sobie myślisz, żeby mówić, «tego nie lubię — a tamtego nie lubię. A siebie lubisz?» Roześmiałam się i zaraz się opamiętałam.
W doskonałym humorze pobiegła do domu, skoro tylko podała Mary śniadanie. Miała zrobić pięciomilowy spacer i pomóc matce uprać i upiec chleba na tydzień, i całą duszą się radować.
Mary pod jej nieobecność czuła się więcej samotną, niż zwykle. Wyszła do ogrodu, jak mogła najśpieszniej, i najpierw obiegła ogród z fontanną dziesięć razy dokoła. Liczyła starannie, ile razy przebiegła, a gdy skończyła, poczuła się w lepszym humorze. Słońce nadawało całkiem inny wygląd całemu ogrodowi. Wysoka, błękitna kopuła niebios zaciągała się i nad Misselthwaite, a Mary, wgórę podniósłszy główkę i patrząc w niebo, rozmyślała nad tem, jakieby się miało uczucie, żeby tak można położyć się na jednym z owych śnieżno-białych obłoczków i hen wdal popłynąć. Weszła potem do pierwszego ogrodu warzywnego i zastała tam Bena Weatherstaffa z dwoma innymi ogrodnikami. Wydawaćby się mogło, że zmiana powietrza i na niego dobrze wpłynęła. Pierwszy do niej zagadał.
— Wiosna się zbliża — rzekł. — Czuje panienka?
Mary poczęła wciągać noskiem powietrze, i zdawało jej się, że poczuła.
— Czuję coś miłego, świeżego, wilgotnego — odparła.
— To ta kochana, bogata ziemia — odparł ogrodnik, kopiąc dalej. — Cieszy się ona, że już gotowa do przyjęcia ziarna w swe łono. Wesoła ona, gdy czas siewu nadchodzi. Nudno jej zimą, jak nie ma nic do roboty. W ogrodach kwiatowych zaczną roślinki kiełkować. Słoneczko je ogrzewa. Niedługo już zobaczy panienka, jak to małe zielone kiełki z czarnej ziemi wychodzą.
— A co z nich będzie? — spytała Mary..
— Krokusy, pierwiosnki, narcyzy. Zna je panienka?
— Nie, nie znam. Po deszczach w Indjach wszystko jest zielone — rzekła Mary — i mnie się zdaje, że tam w jedną noc wszystko wyrasta.
— Nasze kwiatki nie wyrastają w jedną noc — rzekł Ben Weatherstaff. — Będzie panienka musiała na nie poczekać. Tutaj wyrosną trochę wyżej — tam znów wypuszczą parę kiełków więcej — tu jednego dnia listek rozwiną — innego dnia inny. A panienka niech ich pilnuje.
— Ach, i jak chętnie! — wykrzyknęła Mary.
Niebawem usłyszała cichy lot w powietrzu i domyśliła się odrazu, że to gil. Był strasznie śmiały, ożywiony i skakał tak blisko jej nóg, i przechylał główkę, tak przebiegle na nią patrząc, że dziewczynka spytała ogrodnika:
— Jak myślicie, czy on mnie pamięta?
— Czy pamięta panienkę? — odrzekł Ben oburzony. — Toć on zna każdy głąb kapusty w ogrodzie, a nie miałby znać ludzi! Przedtem nigdy on tu nie widział dziewczyny, więc teraz sobie postanowił panienkę poznać. Przed nim to i nie trzeba nic ukrywać.
— A czy w tym ogrodzie, w którym on ma gniazdko, też już roślinki puszczają kiełki? — dopytywała Mary.
— W jakim znów ogrodzie? — zamamrotał stary, przybierając swój niemiły wygląd.
— No, w tym, gdzie to rosną stare krzaki róż. — Nie mogła powstrzymać się od pytania, tak bardzo bowiem pragnęła wiedzieć coś pewniejszego. — Czy tam wszystkie kwiatki umarły, czy też jeszcze niektóre ożywiają się na wiosnę? A czy są tam zawsze róże?
— Niech panienka zapyta jego — i Ben Weatherstaff skinął głową w kierunku gila. — On jeden coś o tem wie. Nikt inny nie zajrzał tam od dziesięciu lat.
— Dziesięć lat to strasznie dawno — myślała Mary. Ona się urodziła dziesięć lat temu.
Odeszła zwolna, pogrążona w myślach. Zaczęła lubić ów ogród, tak samo, jak zaczęła lubić gila i Dicka, i matkę Marty. Zaczęła lubić i Martę. Strasznie jakoś dużo było do lubienia — tem bardziej, jeśli się przedtem nikogo i nic lubić nie umiało. O gilu myślała, jak o «osobie». Poszła na swój ulubiony spacer, wzdłuż długiego, okrytego bluszczem muru, ponad którym dostrzec mogła wierzchołki drzew; a kiedy drugi raz przechodziła wzdłuż muru, spotkało ją coś dziwnego i podniecającego, a wszystko przez ogrodnikowego gila.
Usłyszała świergot, a spojrzawszy na ogołocony klomb, po lewej ręce ujrzała ptaszka skaczącego i udającego, że wydziobuje coś z ziemi, żeby czasem nie myślała, że za nią tu przyleciał. Ale Mary wiedziała, że właśnie za nią podążył, i zdumienie, a równocześnie radość taka ją opanowała, że poczęła drżeć.
— Więc mnie pamiętasz! Pamiętasz! — wołała radośnie. — Jesteś najśliczniejszy na całym świecie!
Świergotała, szczebiotała, przypochlebiała mu się, a on skakał i ogon rozkładał, i ćwierkał. Zdawało się, że rozmawia. Czerwona kamizelka jego była jak jedwabna, a drobną pierś wydymał i puszył się, i był przytem taki drobny, a taki śliczny, jakby rzeczywiście chciał jej pokazać, że to gil może być podobny do człowieka. Mary zapomniała, że kiedykolwiek w życiu była rozkapryszona, gdy ptaszek pozwolił jej coraz więcej do siebie się zbliżać i nachylić się, i rozmawiać, i usiłować wydawać dźwięki do świergotu jego podobne.
Och! i pomyśleć, że ptaszek pozwolił jej tak blisko do siebie podejść! Wiedział on dobrze, że za nic na świecie nie wyciągnęłaby do niego ręki i nie wystraszyła najdrobniejszym ruchem. Wiedział, bo był jak prawdziwy człowiek — tylko z wszystkich ludzi najśliczniejszy. Mary tak była szczęśliwa, że lękała się odetchnąć.
Klomb nie był zupełnie pusty. Nie było w nim tylko kwiatów — zaś zimnotrwałe przycięto. Były jednakże od tyłu klombu mniejsze i większe strzyżone krzewy, a podczas gdy tak gil skakał wśród nich, Mary spostrzegła, że przeskoczył grudkę świeżo poruszonej ziemi. Przystanął na niej, by poszukać owada. Ziemia była poruszona przez psa, który polował na kreta i wydrapał głęboką jamę.
Mary patrzała, nie wiedząc, skąd się tu wzięła taka głęboka dziura, a patrząc, dostrzegła coś nawpół zagrzebanego w świeżo wyrzuconej ziemi. Było to coś w rodzaju kółka z mocno rdzą okrytego żelaza lub mosiądzu, a gdy ptaszek pofrunął na pobliskie drzewo, Mary wyciągnęła rękę i przedmiot ów podniosła. Było to jednak coś więcej, niż kółko; był to stary klucz, który wyglądał tak, jakby oddawna był zagrzebany w ziemi.
Mary stała i przestraszona przyglądała się wiszącemu jej na palcu kluczowi.
— A może go zagrzebano dziesięć lat temu — rzekła sobie w duchu. — Może to klucz od ogrodu!