<<< Dane tekstu >>>
Autor Marie-Joséphine Calmon
Tytuł Tamta
Wydawca Drukarnia S. Lewentala
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Źródło skan na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Długo jeszcze siedziano w salonie po odbytéj próbie ze sztuki, którą za parę dni późniéj odegrać miano, i dwunasta już biła, gdy Joanna ujrzała się u siebie nareszcie.
Mimo, że wszelkich sił dokładała, aby Armanda de Bréaux trzymać jak najdaléj od siebie, towarzyszył jéj jednak przez cały wieczór nieodstępnie, a co więcéj, nigdy dotąd nie ośmielił się być do tego stopnia natarczywym.
Przywykła rozbierać się sama, była już zupołnie[1] rozebraną i w łóżku leżała, gdy lekko do drzwi jéj zastukano, i w téj-że saméj prawie chwili, ostrzegłszy ją tylko o swém przybyciu, ale nie czekając na pozwolenie wejścia, wszedł Raul.
Zdjąwszy już frak i biały krawat, narzucił kurtkę z białéj flaneli i na szyję białą fularową chustkę włożył. Poraz to piérwszy w nocnym takim negliżu wchodził do pokoju żony, po raz piérwszy zresztą wchodził do niéj, gdy w łóżku już leżała. Zdziwiła się téż Joanna.
— To ty, Raulu? — spytała zmieszana.
— Tak, ja, — odparł, trochę także zmieszany, siadając na stojącym obok łóżka, fotelu. — Przy tylu ciągłych gościach, nie widujemy się prawie i niéma nawet możności wymienienia z tobą kilku słów.
Joanna odpowiada niewyraźnym tylko uśmiechem.
— Zdawało mi się, — dodał Raul, — że zmęczoną się czułaś wieczorem... Przyszedłem więc zapytać, jak się miewasz... Twoja panna służąca powiedziała mi, że znowu dziś rano zrobiło ci się niedobrze, a wiész, jaką mnie obawą omdlenia twoje przejmują.
— Dziękuję ci, Raulu, za twoję dobroć. Ale to nic... to przejdzie.
Obszerny, wysoki bardzo pokój, cały obity jedwabną, blado-niebieską materyą, zaledwie oświecony był lampą, przesłonioną wielkim plisowanym abażurem, a postawioną na małym, w kącie pokoju, stoliczku. Wielkie staroświeckie łóżko, z baldachimem, którego toczone z białego drzewa filarki podtrzymywały coś nakształt kopuły, uwieńczonéj pięknie rzeźbionym bukietem kwiatów, całe otoczone fałdzistą kotarą z brokateli, w zupełnym prawie stało cieniu. Głowa Joanny spoczywała na poduszce, długie rozpuszczone jéj włosy opływały ją falą złoawą[2].
— Więc dobrze się czujesz? zupełnie dobrze? — machinalnie powtarzał Raul, widocznie myśląc o czém inném, podczas gdy palce jego błądziły w roztargnieniu po peliowanym deseniu kołdry.
Naśladowanie Jesusa Chrystusa leżało jeszcze otwarte na stoliczku.
— Czytałaś coś, Joanno.
— Skończyłam czytać przed chwilą.
Znowu zapanowało milczenie. Oboje spoglądali na siebie ukradkiem, ona zdziwiona, on zakłopotany dziwnie.
— A przytém, — dodał jeszcze Raul, — przyszedłem tu po to... aby cię zapytać, czy nie znajdujesz... że cię w dziwny sposób zaniedbuję... zapytać cię, jedném słowem, czy mi przebaczyć zechcesz.
Joanna żywym oblała się rumieńcem.
— Co ci mam przebaczyć, Raulu? Nic a nic ci nie wyrzucam, nie skarżę się na ciebie... A wiész dobrze, że chcę tego tylko, czego i ty chcesz....
— A zatém, Joanno, czy zechcesz.... czy pozwolisz mi pamiętać o tém, że mężem twoim jestem? Pozwolisz?...
Milczała, samę siebie pytając, co go skłaniało do tak nieprzewidzianego kroku? Zdawało się jéj, że ulegał raczéj powziętemu po namyśle postanowieniu, niżeli uniesieniu chwili, że mówił jak ktoś, powtarzający z góry przysposobione zdanie. I nie myliła się. Zazdrość, uczucie owo, które droższém nam czyni to, co ktoś odebrać usiłuje, instynktowne przeczucie mogącego grozić niebezpieczeństwa, a może także i słowa doktora i mimowolne politowanie nad tą śliczną istotą, dlatego więdnącą, że życiu jéj szczęścia miłości brakło: wszystkie te powody, razem bezładnie zmieszane, przywiodły Raula do łoża żony. Szedł tam z mocném postanowieniem dopełnienia zamiaru; stał teraz przy niém wahający się, a widoczną było rzeczą, że, wychodząc z pokoju Joanny, odetchnie z głębi piersi, jak ktoś, uczucia ulgi doznający.
Joanna słuchała ze spuszczonemi oczyma, nad wszelki wyraz wzruszona. Gwałtowna walka toczyła się w jéj sercu. Zezwolić na jego prośbę, albo, — prawdziwiéj mówiąc, — przyjąć jego ofiarę, było to ponętną, nader ponętną pokusą. Miéć go w objęciu swojém, należéć do niego... ach! to życia jéj spełnione marzenie! Nie odpowiadała jednak, powstrzymywana uczuciem wspaniałomyślności raczéj, niż dumy. Wreszcie, podnosząc na niego głębokie oczu swoich spojrzenie i pochylając się na przód, jakby baczniéj mu się przypatrzyć chciała:
— Czy kochasz mnie, Raulu? — spytała.
Wahał się przez chwilę z odpowiedzią, zbladłszy nagle straszliwie. Słów tych, które ona usłyszéć chciała, on wymówić nie mógł. Wola jego nie miała dość siły, by je na usta wywołać. Tamta, owiana całym czarem wspomnień, pochwyciła go znowu w moc swoję.
Milczał więc, co widząc Joanna:
— A zatém.... nie! — stanowczo, z mocą rzekła. Odrzuciła w tył głowę na poduszki, ręce skrzyżowała na piersiach i — złamana walką, którą sama z sobą stoczyła, zawodem nadziei, która zaledwie błysnąwszy, wnet znowu zagasła — płakała łzami, cicho po twarzy płynącemi.
Długo milczeli oboje. Raul wstał, rozumiejąc, że położenie podobne przedłużać się nie może, ujął rękę jéj w swoje, i każdéj chwili do odejścia gotów, a chcąc jednak przyczynę kroku swego wytłomaczyć:
— Joanno, — rzekł, — słowo jeszcze o tém, co już jest dzisiaj przeszłością. Tamta.... umarła!
— Umarła! — powtórzyła Joanna, jak ktoś nierozumiejący dobrze. Potém, niespodzianie dobrocią serca uniesiona:
— Raulu, biedny mój Raulu! — zawołała z akcentem najszczerszego politowania, — ileż ty wycierpiéć musiałeś!
Słowa te, z serca płynące, przełamały lodową zaporę, dotychczas między nimi leżącą.
Raul usiadł na łóżku i, głowę na ramieniu żony oparłszy, płakać zaczął, jak dziecko. Joanna łagodnie włosy jego ręką gładziła.
— Tyś cierpiał, a ja cię zmuszałam do znoszenia tego hałasu w domu, téj wesołości rozbawionéj! Powinnam się była domyśléć.... O! jakże wyrzucam to sobie! Czy ty mi to kiedy przebaczysz? czy ja sama przebaczę sobie kiedy?
W téj chwili, w saméj rzeczy była przekonaną, że ona-to, ona tylko nieskończenie jest winna. Powinna była domyśléć się, zrozumiéć. Od czegóż serce, jeżeli nas objaśnić nie może, że ukochani nasi cierpią w skrytości? O tém tylko myślała, aby wśród zabaw odciągnąć od siebie uwagę Raula i uniknąć obrażającego ją politowania.... siebie, tylko siebie miała na myśli!
— Nie masz sobie nic do wyrzucenia, Joanno, i odtąd nie wracajmy do tego bolesnego przedmiotu. To, co uważałem za właściwe dzisiaj ci powiedziéć, powiedziałem dlatego, aby cię uwolnić od wątpliwości i podejrzeń, które ci sprawiają cierpienie; czułem także potrzebę dorównać ci otwartością. Cierpliwość twoja nie zachwiała się ani razu podczas téj trudnéj próby, głęboko ci za to wdzięczny jestem. Dziękuję ci, Joanno droga.
Pochylił się ku niéj i po raz piérwszy pocałował ją w czoło, a potém wyszedł wolnym krokiem.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zupełnie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – złotawą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marie-Joséphine Calmon.