<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Testament dziwaka
Rozdział Ostatnie dziwactwo dziwaka
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk Towarzystwo akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Daniszewska
Tytuł orygin. Le Testament d’un excentrique
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ostatnie dziwactwo dziwaka

W jednej chwili, jakby pod działaniem prądu elektrycznego, poruszyli się wszyscy mieszkańcy Chicago. Wielki i mały, bogaty i ubogi, biegł co mu sił starczyło, na cmentarz Oakswoods. Niebawem znane nam mauzoleam zostało znów otoczone przez wielotysięczny tłum, tak jak w ów pamiętny dla wszystkich dzień pogrzebu. Z trudnością przez tę zbitą masę przecisnęli się wybitniejsi obywatele z rejentem Tornbrockiem, przedstawiciele władzy administracyjnej i wojskowej, członkowie Klubu Dziwaków, a wreszcie partnerzy gry, słowem wszyscy, którzy otrzymali bilety wejścia do kaplicy.
Odgłos dzwonów nie ustawał. Wreszcie wnętrze budynku, oświetlonego znów rzęsiście, zapełniła się po brzegi i uroczysta zaległa cisza.
Każdy z obecnych wstrzymywał oddech w oczekiwaniu czegoś niezwykłego... Stojącym bliżej wspaniałego sarkofagu zdawało się nawet, iż słyszą w nim szmery jakoweś, choć rozsądek kazał im to uważać za niedorzeczne złudzenie.
Nagle, wraz z uderzeniem 11-ej usuwa się marmurowe wieko sarkofagu i przed oczami przerażonych i zdumionych zarazem podnosi się z głębi i staje nietylko żywy i zdrów, ale świetnie wyglądający członek Klubu Dziwaków, William I. Hypperbone...
Jakże to być mogło?.. Cóż za cudowne zmartwychwstanie!
O nie było w tem cudowności żadnej. Po prostu Hypperbone, wbrew opinii lekarzy nie umarł, lecz zapadł tylko w sen letargiczny, z którego się obudził, gdy jeszcze stróż mauzoleum nie zdążył pogasić świateł w dzień pogrzebu.
Z jego też pomocą wydostał się z pod ciężkiego pokrycia, a nakazawszy mu najgłębsze milczenie, jednego tylko Tornbrocka wezwał do siębie i naradził się co do dalszego postępowania. Przedewszystkiem nie chciał, aby świat wiedział, że żyje, przynajmniej do jakiegoś czasu, i zgodnie z tem, mimo przedstawień rejenta, życzył utrzymać ważność testamentu.
Oryginalność, która się teraz sama wytworzyła, była świetnym dalszym ciągiem dziwactwa, jakiem członek Klubu Dziwaków zapragnął wsławić się, choćby po swej śmierci. Aby jednak i jemu przypadła jeszcze teraz jakaś rola, uczynił dopisek w testamencie, mocą którego, pod tajemniczemi literami X. K. Z. stanął jako siódmy partner, ubiegający się o swój własny majątek. Może wygrać, ale łatwiej jeszcze może przegrać, lecz chociaż wtenczas zostanie bez grosza, będzie to znowu jeszcze oryginalność w swoim rodzaju.
Odtąd, jako siódmy partner żył cicho, niepoznany przez nikogo i z tego ukrycia starał się przedewszystkiem poznać osoby, które wyborem losu należały do wielkiej gry. Jeżeli więc ani Urrican ani Crabbe ani Titbury nie mogli zyskać jego sympatyi, dla Kymbala miał już więcej życzliwości, a już szczególniej polubił Rèala i Helenę Nałęczównę i dał nawet tej ostatniej po dwakroć dowody swej życzliwości, pod przybranem nazwiskiem Weldona.
To krótkie objaśnienie udzielone teraz przez samego Tornbrocka zebranym w mauzoleum, musiało zadowolnić wszystkich, każdy też pośpieszył powitać go uściśnieniem ręki, a Helena z Jowitą wyraziły mu zaraz przy tej sposobności swe szczere podziękowanie.
Że zaś Yankesi łatwi są do uniesień, więc znaleźli się tacy, którzy ujęli go na swe ramiona i wynieśli tryumfalnie z cmentarza Oakswoods, tak jak tryamfalnie został tu wprowadzony, trzy i pół miesiąca temu.
A jeżeli nie wszyscy przyjęli chętnie takie rozwiązanie sprawy, którą zainteresował się cały świat cywilizowany, cóż to szkodziło dziwakowi? Wszakże każda gra jest ryzykowną i z konieczności, gdy jeden partner wygrywa, inni przegrać muszą.
Aby jednak godnie zakończyć szereg swych dziwactw, miał jeszcze Hypperbone przygotowane dwie niespodzianki, które nie miały przejść niepostrzeżenie. Oto najpierw w wigilię zaślubin Maksa Rèala z Heleną Nałęczówną, przyszedł złożyć im swe życzenia i jako upominek ślubny doręczył im akt notaryalny, mocą którego oddał im połowę swej odzyskanej, szczęśliwym trafem losu, sześćdziesięciomilionowej fortuny.
Gdy zaś po skończonej w kościele ceremonii, której obecny był cały świat finansowy miasta Chicago, grono przyjaciół zebrało się w gościnnych progach pani Rèal — William I. Hypperbone, już nie jako wiekiem pochylony pan Weldon, lecz jako odmłodzony, rzeźki, pełen krzepkich sił mężczyzna, przedstawił Jowicie, promieniejącej szczęściem swej przyjaciółki, a prawdziwie uroczej w stroju druchny, swą prośbę, aby zechciała zostać jego żoną. I zapewne nie zadziwi nikogo, że dziewczę zgodziło się na to szczerem i chętnem sercem.
A teraz, jeśli czytelnik ma jaką wątpliwość co do prawdziwości opisanych tu wypadków, niechże przedewszystkiem przypomni sobie, iż działo się to... w Ameryce.


KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.