Towarzysze Jehudy/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Towarzysze Jehudy |
Podtytuł | Sprzysiężeni |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les compagnons de Jehu |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Koń Morgana był już gotów do drogi.
Zaledwie młodzieniec wskoczył na siodło, wrota klasztoru rozwarły się przed nim; koń pomknął ostro, jakby już zapomniał o odbytej niedawno drodze.
Za wrotami Morgan po krótkiej chwili wahania skręcił na prawo; czas jakiś jechał wzdłuż ścieżki, prowadzącej od Bourg do Seillon, skręcił znowu na prawo poprzez pole, zanurzył się w las, wkrótce wyjechał z drugiej strony lasu i wyjechał na gościniec bity Pont-d’Ain i po pół godziny jazdy zatrzymał się przy grupie domów, zwanej obecnie Maisons-des-Gardes.
Nad jednym z tych domów wisiał pęk ostrokrzewu, wskazujący, że tu odpoczywali i posilali się włościanie i piesi podróżni.
I tutaj, jak pod klasztorem Kartuzów, Morgan zastukał we wrota rękojeścią pistoletu.
Wkrótce usłyszał kroki stajennego; wrota zaskrzypiały, a człowiek, który je otworzył, poznawszy jeźdźca z pistoletem w ręku, zrobił instynktownie ruch, jakgdyby chciał wrota zamknąć.
— To ja, Pataut — rzekł młodzieniec nie bój się.
— A prawda. To pan Karol. Ale widzi pan, teraz ostrożność jest najlepszym środkiem bezpieczeństwa!
— Masz racyę, Pataut — odparł młodzieniec, dając mówiącemu sztukę srebra. — Ale bądź spokojny. Wrócą lepsze czasy.
— A czy długo będziem na to czekali?
— Pataut, obiecuję ci postarać się, abyś długo nie czekał. Śpieszę się nie mniej, niż ty. To też chciałbym, abyś się nie kładł spać, kochany Pataut.
— Pan wie, że, kiedy pan tu jest, nie kładę się wcale. Co się tyczy konia... Pan chyba codzień zmienia konia. Dziś pan jest na karym.
— Tak, jestem kapryśny z natury. Zresztą koń niczego nie potrzebuje. Popuść mu wędzidła, siodło postaw. Czekaj-no! Włóż pistolet do olster, a te dwa potrzymaj.
Z temi słowy młodzieniec oddał chłopcu pistolety z za pasa.
— Ho! — zaśmiał się ten — pistoletów mamy dosyć.
— Wiesz, Pataut, że drogi nie są bezpieczne.
— Ja myślę. Czyż mało mamy, panie Karolu, rozboi? Przecież w ostatnim tygodniu zatrzymano i ograbiono dyliżans, jadący z Genewy do Bourg.
— Tak? — zapytał Morgan. — A kogo o to posądzają.
— Komedya prawdziwa! Mówią, że to towarzysze Jezusa. Ale nie wierzę temu. Przecież towarzysze Jezusa — to apostołowie?
— No, chyba — odparł wesoło Morgan — innych nie było.
— Otóż to — ciągnął Pataut — oskarżać dwunastu apostołów o ograbienie dyliżansu! Tylko tego brakowało! Oj, panie, żyjemy w czasach, kiedy niema nic świętego.
I potrząsnąwszy głową, jak zdeklarowany mizantrop, Pataut odprowadził konia do stajni.
Morgan zaś, popatrzywszy chwilę za odchodzącym chłopakiem, obszedł płot, otaczający ogród, i skierował się do grupy wysokich drzew, ocieniających małą wioskę, nazywaną pompatycznie zamkiem des Noires-Fontaines.
Gdy Morgan doszedł do ogrodzenia zamku, na kościele w Montagnac zegar wybijał godzinę. Młodzieniec naliczył jedenaście uderzeń.
Morgan zrobił jeszcze kilka kroków, obejrzał ogrodzenie, jakby szukając znajomego miejsca, a znalazłszy je, oparł się końcem buta o wyłom w kamieniach, podskoczył jak jeździec na siodło, złapał się za wierzch muru lewą ręką, z rozpędu siadł okrakiem na murze i w oka mgnieniu zsunął się na drugą stronę muru.
Tam zatrzymał się na chwilę, wpatrując się pilnie w ciemności. Wszystko było cicho i spokojnie.
Morgan ostrożnie posunął się naprzód, przemknął się na brzeg klombu drzew. Doszedłszy do polanki, na drugiej stronie której stał zameczek, Morgan pilnie wpatrywał się w okna domu.
W jednem tylko oknie widniało światło, mianowicie na piętrze w rogu domu.
Pod oknem tem był balkonik, obwity winem. Nad oknem, wychodzącem wprost na balkon, splatały się gałęzie dwu drzew.
W oknie wisiała żaluzya, podnoszona przy pomocy sznurów. Poprzez tę żaluzyę właśnie Morgan dojrzał światło.
Pierwszym odruchem młodzieniec chciał iść wprost przez trawnik w kierunku okna, lecz jakaś obawa powstrzymała go.
Pod zajazd prowadziła aleja lipowa. W tę to ciemną aleję wszedł Morgan. Jednym susem przebył dystans od końca alei do domu i skrył się w cieniu, rzucanym przez budynek. Cofając się w tył tak, aby nie wyjść z cienia, miał oczy utkwione w okno. Po chwili klasnął trzykrotnie w ręce.
Na głos ten jakiś cień zamigotał w pokojach i zbliżył się do okna.
Morgan zaklaskał ponownie.
Otworzyło się okno, żaluzya poszła w górę i czarująca dziewczyna w nocnem ubraniu, z włosami blond rozsypanymi na ramionach, ukazała się w ramach zieleni.
Młodzieniec wyciągnął ręce. Naprzeciw nim wysunęły się dwie ręce dziewczyny i dwa głosy wybiegły na spotkanie:
— Karolu!
— Amelio!
Następnie młodzieniec, chwytając się za sploty wina i występy w murze, znalazł się na balkonie.
To, co sobie mówili potem młodzi ludzie, było tylko szeptem miłości, zagłuszonym nieskończonymi pocałunkami.
Młodzieniec jednak wysiłkiem woli wprowadził jedną ręką dziewczynę do pokoju, a drugą puścił sznur żaluzyi, która spadła z hałasem.
Potem zamknęło się okno, światło zgasło i cały dom pogrążył się w ciemnościach.
I trwały ciemności z kwadrans czasu. Wtem rozległ się turkot kół na drodze, idącej od Pont-d’Ain ku zamkowi.
Turkot ucichł; kolasa zatrzymała się widocznie przed bramą.