Towarzysze Jehudy/Tom I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.
Poszukiwania.

Dwie osoby oczekiwały Rolanda: jedna z niepokojem, druga z niecierpliwością. Byli to Amelia i sir John. Żadne z nich nie zmrużyło tej nocy oka.
Amelia zdradziła swój niepokój tem, że otworzyła drzwi, słysząc wejście Rolanda, i zamknęła je, gdy wchodził na schody. Usłyszał to Roland i, przechodząc koło jej pokoju, powiedział:
— Uspokój się, Amelio. To ja.
Amelia wybiegła z pokoju.
— Nic ci się nie stało, Rolandzie? — zawołała, ściskając brata.
— Nie.
— Ani tobie, ani nikomu?
— Ani mnie, ani nikomu.
— Nic nie widziałeś?
— Tego nie mówię.
— Cóżeś widział?
— Opowiem ci to później; zresztą nikt nie zabity, ani raniony.
— Chwała Bogu!
— A teraz radzę ci, siostrzyczko, idź spać. Dobranoc!
Roland wszedł na drugie piętro. W korytarzu czekał nań sir John.
— No i co? — zapytał. — Widziałeś duchy?
— Widziałem coś, co na to wygląda.
— Opowiedz mi.
— Oto w kilku słowach cała historya.
I Roland treściwie opowiedział wydarzenia nocy ubiegłej.
— Dobrze — rzekł sir John — mam nadzieję, że zostawiłeś coś dla mnie.
— Boję się — odparł Roland — że zostawiłem dla ciebie rzecz najtrudniejszą... Ale sądzę, że dziś, po śniadaniu obejrzymy klasztor za dnia: przyda ci się to na nocną wycieczkę. Tylko nikomu ani słowa.
Roland powrócił do swego pokoju.
Po śniadaniu młodzi ludzie znaleźli się pod murem klasztoru w tem samem miejscu, w którem Roland poprzednio przedostał się do ogrodu klasztornego.
— Oto droga, milordzie.
— No, to idźmy tędy.
Wkrótce obaj byli po drugiej stronie muru.
Roland poprowadził przyjaciela do drzwi, wychodzących na ogród z gmachu klasztornego. Zanim weszli do gmachu, Roland rzucił okiem na zegar. Zegar, który szedł w nocy, był nieruchomy w dzień.
Następnie przyszli do refektarza, Roland pokazał Anglikowi przewrócony stołek, stół, na którym położył pistolety, i drzwi, przez które wszedł duch. Zbadali potem drogę, którą Roland szedł za widmem, obejrzeli miejsce, z którego Roland dał strzał, lecz kuli znaleźć nie mogli.
Kształt korytarza, był taki, że skoro kula nie pozostawiła śladów na ścianach, musiałaby trafić widmo. A jednak widmo nie zostało nawet zranione, ponieważ nigdzie nie było śladów krwi.
Lord Tanley już gotów był przypuścić, że Roland miał do czynienia istotnie z duchem.
— Ktoś musiał tu być po mnie — rzekł Roland, — i sprzątnąć kulę.
— Lecz jeśliś strzelał do człowieka, to jakżeż kula nie przebiła go?
— Bardzo proste; musiał mieć pod całunem pancerz.
Oficer i Anglik prowadzili dalej badania. Doszli wreszcie do końca korytarza i znaleźli się na drugim krańcu ogrodu.
Tutaj to Roland po raz drugi dojrzał był widmo, które zniknęło pod ciemnem sklepieniem.
Poszedł prosto do cysterny. Zapalili dwie pochodnie, które przynieśli z sobą, i zaczęli szukać przejścia, w którem zniknęło widmo.
Cysterna wybrukowana była płytami kamiennemi, doskonale przystającemi do siebie. Wtem natrafił Roland stopą na kamień; odepchnął go i ujrzał kółko żelazne, wpuszczone w płytę. Nic nie mówiąc, schwycił za kółko, wsparł się na nogach i pociągnął mocno.
Płyta obróciła się lekko (snadź często ją podnoszono) i ukazało się wejście do podziemia.
— At tu właśnie zniknęło widmo — zawołał Roland i szedł w dół, a za nim sir John. I poszli tą samą drogą, którą szedł Morgan, aby zdać sprawę ze swej wyprawy. Po pewnym czasie doszli do kraty, zamykającej grobowce.
Roland potrząsnął kratą, która się rozwarła.
Przeszli przez cmentarz podziemny i doszli do drugiej kraty, również, jak i pierwsza, otwartej.
Po kilku stopniach doszli do chóru kaplicy, w której rozegrała się znana już czytelnikowi scena pomiędzy Morganem a towarzyszami Jehudy.
Widoczne było, że tu był kres ucieczki pseudoducha.
— Ponieważ — odezwał się Anglik — ja mam dziś wieczorem śledzić duchy i ponieważ mam prawo wyboru miejsca obserwacyi, więc będę tutaj czuwał.
I wskazał na rodzaj stołu, zrobionego z pnia dębowego.
— Dobrze — rzekł Roland — ponieważ możesz jednak zastać kamień zapieczętowany, albo kratę zamkniętą, więc szukajmy innej a krótszej drogi.
W pięć minut drogę tę znaleźli, mianowicie drzwi starej zakrystyi prowadziły na chór, którego okno wychodziło na las.
Młodzi ludzie przez okno to weszli w gąszcz leśny w pobliżu tego miejsca, gdzie zabili dzika.
— Wszystko dobrze — zwrócił się Roland do Anglika — ale ponieważ w lesie tym nie zoryentujemy się po nocy, więc odprowadzę cię aż tutaj.
— Dobrze; ale natychmiast powrócisz do domu. Pamiętam, coś mówił o wrażliwości duchów. Jeśli zwiedzą się, że jesteś ze mną, nie zechcą się ukazać. Tyś już widział jednego, ja chciałbym też zobaczyć.
— Odejdę — odparł Roland — ale boję się...
— Czego?
— Te duchy nie będą bardzo rade tobie, jako Anglikowi i heretykowi.
— Co za nieszczęście — odparł poważnie Anglik — że do wieczora nie zdążę wyrzec się swej herezyi.
Obejrzawszy wszystko, co było do obejrzenia, młodzi ludzie powrócili do zamku, gdy już podano do stołu.
O godzinie dziesiątej, jak zwykle, wszyscy rozeszli się do swych pokojów. Tylko Roland był u sir Johna.
Sir John przygotowyał się na wyprawę, jak na pojedynek. Starannie nabił pistolety i ubrał się w krótką kurtkę.
O w pół do jedenastej obaj zeszli ostrożnie. Przed jedenastą byli już pod oknem chóru. Tutaj mieli się rozstać, podług umowy, którą przypomniał sir John.
— Umowa, to umowa — rzekł Roland — przyjmij tylko jedną radę.
— Jaką?
— Strzelaj w twarz.
Anglik kiwnął głową na znak zgody, uścisnął dłoń młodego oficera i, skacząc po kamieniach, znikł w zakrystyi.
— Dobrej nocy — zawołał Roland.
I z właściwą żołnierzowi niefrasobliwością Roland, zgodnie z daną obietnicą, powrócił do zamku Noires-Fontaines.

KONIEC TOMU I-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.