Trębacz cesarski/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trębacz cesarski |
Podtytuł | Powieść z r. 1830—31 |
Wydawca | Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła |
Miejsce wyd. | Miejsce Piastowe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ponurym, żółtym gmachu korpusu kadetów imienia cesarza Pawła panował gorączkowy ruch.
Na placu, gdzie zwykle odbywały się musztry, biegali oficerowie i wachmistrze, krzyczeli, rzucali w pośpiechu rozkazy, wymachiwali rękami. Wydawać się mogło, że gdzieś w pobliżu wybuchnął pożar.
Żołnierze w ogólnem zamieszaniu zamiatali plac, usypany opadającemi liśćmi, które zrzucił z drzew zimny wiatr październikowy.
Przed sztachetami od strony ulicy gromadził się tłum, przyglądając się panującemu przed gmachem korpusu zgiełkowi i nie rozumiejąc, co się właściwie stało.
Dopiero, gdy żołnierze zaczęli okrywać stopnie ganku czerwonem suknem, wśród widzów przeszedł pomruk:
— Z pewnością oczekują cesarza!
W ogromnej, zimnej sali, oświetlonej setkami świec, płonących w żyrandolach, huczało, jak w ulu.
Kadeci od najmłodszych, 10-letnich chłopców, do najstarszych — którym już na dobre wysypywały się wąsy, wbiegali i szybko stawali w szeregach, klasa za klasą.
Oglądano sobie wzajemnie mundury, zapinano guziki, obciągano pasy i otrzepywano z kurzu buty.
Oficerowie, bladzi i niespokojni, obchodzili szeregi, wskazując kadetom na drobne niedokładności w umundurowaniu i co chwila powtarzając wzruszonemi głosami, w których brzmiała pogróżka:
— Zuchowato głowy trzymać! Oczami pożerać jego cesarską mość, lecz jednocześnie wzrokiem wyrażać wiernopoddańcze uczucia i miłość synowską! Prężyć się jak struna! Powieką nie mrugnąć!
Jakaś trwoga, niby zmora straszna, zakradała się do piersi kadetów i, chociaż były to jeszcze dzieciaki, jednak wkrótce, ponure milczenie zaległo salę o żółtych, pozbawionych ozdób kolumnach i niskich, szeroko rozpartych sklepieniach.
Na plac przed korpusem wyprowadzono siódmą klasę i wyciągnięto w dwa szeregi.
Najstarsi, na wiosnę opuszczający już korpus kadeci zostali wyznaczeni do kompanji honorowej, witającej surowego, nie znającego litości cesarza, gwałtownego Mikołaja, syna szaleńca Pawła, którego oficerowie gwardji przybocznej zamordowali byli przed laty.
Przed szeregami stał trębacz.
Był to niewysoki, lecz bardzo krępy i barczysty kadet o wesołej, rumianej twarzy i śmiałych, szarych oczach.
Trzech oficerów stanęło przy kompanji.
Wreszcie zjawił się dyrektor korpusu, słynny z wojny bałkańskiej, generał Paszkow, który miał być podobno potomkiem ulubionego ordynansa Piotra Wielkiego i przez tego cara do godności szlacheckiej wyniesionego.
Kadeci sprezentowali broń i zamarli. Sztywni, jak posągi, odprowadzali generała wlepionemi weń, niby w tęczę, oczyma.
— Zdorowo, kadety! — huknął Paszkow, stając przed kompanją.
— Życzymy zdrowia waszej ekscelencji! — zagrzmiał okrzyk, a tak zgodny, jakgdyby wydała go jedna potężna gardziel.
Generał uśmiechnął się z zadowoleniem i rozpoczął przemowę:
— Kadeci! Wielkie szczęście spotyka nas, bo będziemy oglądali ubóstwiane oblicze pomazańca Bożego, umiłowanego pana i ojca naszego — jego cesarskiej mości, imperatora Mikołaja Pawłowicza! Pamiętajcie, że musicie sprawnością swoją i zuchowatością zwrócić na siebie uwagę monarchy. Jest to kwestja honoru, bo dotychczas jeszcze żadna szkoła wojskowa w Rosji nie dorównała wysokiemu poziomowi podchorążych szkoły warszawskiej, prowadzonej przez wielkiego księcia Konstantego. Musimy dowieść, że i stolica posiada pierwszorzędny materjał na przyszłych oficerów, a nie tylko jacyś tam Polacy! Musimy zasłużyć na pochwałę jego cesarskiej mości. Pamiętajcie o tem!
Po szeregach kadetów znowu przemknął okrzyk:
— Postaramy się, wasza ekscelencjo!
Przez bramę na plac wpadł szalonym galopem kozak, zakręcił konia młyńcem i, krzyknąwszy: „Cesarz jedzie!“ — tym samym pędem wyleciał na ulicę, gdzie rozbrzmiewały już biegnące zdaleka „hurra“, którem zebrane tłumy witały monarchę.
Po chwili przed gmach korpusu zajechała dworska kareta, otoczona setnią kozaków, a za nią inne powozy ze świtą cesarską.
Z karety wysiadł Mikołaj i, zrzuciwszy płaszcz na ręce olbrzymiego lokaja, zamaszystym krokiem zbliżył się do kompanji honorowej.
Trębacz, przycisnąwszy trąbkę do ust, odegrał sygnał, ustalony przez cara Pawła na powitanie monarchy. W armji opowiadano sobie straszne rzeczy o tem, jak za złe wykonanie zawiłego sygnału obłąkany car rozkazywał kijami zabijać trębaczy.
Kadet, stojący przed kompanją, posiadał, widać, niezwykle potężną pierś, bo wszystkim się zdawało, że czyste, lecz ogłuszające dźwięki rozsadzą srebrny instrument, że lada chwila rozpryśnie się on na drobne kawałki.
Cesarz natychmiast zwrócił na to uwagę, zatrzymał się i słuchał.
Dumną i brutalną twarz jego rozjaśnił nagle uśmiech zadowolenia. Mikołaj, nie witając podchodzącego z raportem generała Paszkowa, zawołał:
— Nawet w gwardji huzarów nie słyszałem tak pięknego sygnału! Zuch trębacz.
— Rad jestem starać się, wasza cesarska mość! — odpowiedział donośnym, radosnym głosem kadet, nieruchomy, wyprostowany, niby w ziemię wrośnięty.
Cesarz wysłuchał raportu dyrektora, podał mu rękę i, obejrzawszy kadetów ostrym, przenikliwym wzrokiem zimnych oczu, krzyknął:
— Zdorowo, rebiata!
Kompanja, wytężając piersi, na całe gardło ryknęła ustawowe powitanie:
— Życzymy zdrowia waszej cesarskiej mości!
Mikołaj, mając przy sobie dyrektora korpusu, a za sobą, — całą świtę w barwnych, kapiących złotem mundurach, białych rejtuzach, lśniących botfortach, szybkim krokiem skierował się do gmachu.
Nagle obejrzał się i krzyknął:
— Trębacz, za mną! Graj pobudkę!
Znowu drgała i rozbrzmiewała trąbka, rozsadzana parciem potężnego oddechu, a cesarz z lubością słuchał tych dźwięków przedziwnie czystych, trwożnych, jeszcze bardziej oszałamiających sztywne, nieruchome szeregi kadetów, zgromadzonych w sali.
Mikołaj powitał młodzież zwykłem, żołnierskiem pozdrowieniem i kazał im przejść przed sobą.
Kadeci maszerowali sprawnie, wpatrując się prawie nieprzytomnie w surowe oblicze i zimne, blade oczy cara.
Mikołaj rzucał kompanjom krótkie podziękowanie, na co chłopcy odpowiadali hucznemi okrzykami.
Podczas marszu, gdy dochodziła szósta klasa, zaszedł nieoczekiwany wypadek.
Na czele kompanji szedł stary, powszechnie lubiany kapitan, weteran dwóch wojen.
Opuszczając przed carem szablę, oficer zawadził rękawem o pas, a urwany guzik potoczył się po posadzce.
Cesarz nagle tupnął, podbiegł do szeregu i krzyknął ze wściekłością:
— Kompanja, stój!
Podszedłszy do kapitana, spytał go:
— Nazwisko twoje?
— Kapitan Głotow, wasza cesarska mość — odparł zmieszanym głosem wylękły oficer.
— Nie kapitan, ośle jeden, lecz szeregowiec! — wrzasnął Mikołaj, podnosząc pięść. — Nie możesz być oficerem, jeżeli gubisz guziki na rewji, bałwanie! Kompanja, naprzód, marsz!
W powietrzu zawisła burza. Od najmniejszego kadeta do generała — wszyscy zrozumieli, że straszliwy car był w złem usposobieniu. Dyrektor korpusu zbladł i spochmurniał.
Cesarz potoczył dokoła szyderczym wzrokiem i spostrzegł trębacza.
— No, zuchu, zagraj pobudkę do pogotowia bojowego!
Dźwięki krótkie, urwane, rozbiegające się niby myszy spłoszone, pomknęły na wszystkie strony.
Kolebać się zaczęły płomyki świec w żyrandolach, brzękły żałośnie mętne, stare szyby okien.
— Zuch! — rzekł cesarz i znowu się uśmiechnął.
Na placu odbyła się zwykła musztra. Kadeci przechodzili do ataku z okrzykiem „hurra“, padali na ziemię, błyskawicznie powstawali i biegli, rozsypując się w tyraljerkę, aż wreszcie rozpoczęli popisy gimnastyczne i bój na bagnety.
Cesarz, siedząc w głębokim fotelu, przyglądał się z zamiłowaniem ćwiczeniom wojskowym.
Skończywszy popisy, kompanje kadetów stanęły w szeregach nieruchome i strwożone pod badawczem, zimnem wejrzeniem cara.
Nagle Mikołaj zaśmiał się głośno i, klasnąwszy w dłonie, zawołał:
— Waśka, do mnie!
Od powozu cesarskiego nadbiegł lokaj.
Było to wybujałe nadmiernie chłopisko o barach szerokich, twarzy płaskiej i oczach wąskich i skośnych. Olbrzym miał na sobie czerwoną liberję, obszytą szerokiemi, złotemi galonami, przetkanemi czarnemi orłami dwugłowemi, białe pończochy i trzewiki z klamrami.
— Patrzcie, chłopcy! — rzekł ze śmiechem car. — Mój Waśka osadza konia w biegu i łamie podkowę, jak suchą gałąź. Kto, borykając się z nim, potrafi przez dwie minuty sprzeciwiać się temu siłaczowi, ten dostanie w upominku ode mnie złoty zegarek z orłem cesarskim. No, kto się chce spróbować z Waśką?
Z szeregów siódmej klasy wystąpił kadet, wysoki i mocny, jak młody dąb.
Po kompanjach przebiegł szmer głosów:
— Rodjonow... ten może borykać się najdłużej...
Jednak nie zgadli koledzy, bo ledwie się zwarli przeciwnicy, Rodjonow krzyknął głucho i padł, rozkładając ręce i oddając krew ustami.
Ciężkie, złowrogie milczenie zapanowało na placu.
— Chyba nikt już się nie waży? — urągliwym, złym głosem spytał car.
Natychmiast padła odpowiedź z poza fotelu carskiego:
— Jeżeli wasza cesarska mość pozwoli...
Mikołaj obejrzał się.
Wpatrzony w niego stał wyprostowany, nieruchomy trębacz, trzymając rękę przy daszku czapki.
— Ty? Taki mały? — rzucił pytanie zdziwiony cesarz.
— Jeżeli wasza cesarska mość pozwoli... — powtórzył kadet.
— No, cóż? — wzruszył ramionami Mikołaj. — Spróbuj...
Przeciwnicy wyszli na środek placyka. Setki oczu utkwiły w nich.
Car śmiał się, patrząc na tak dziwną parę zapaśników.
— Dawid i Goljat! — zawołał car, klaszcząc w dłonie. — Tylko tym razem zwycięży Goljat, bo w żadnym pułku nie znalazłem dla Waśki godnego przeciwnika. No, zaczynajcie! Trzymaj się mocno, Waśka, bo ten „wielkolud“ zgniecie ciebie, cha, cha!
Lokaj wykrzywił twarz po błazeńsku, przysiadł na zgiętych nogach, ręce opuścił do ziemi i, trzaskając w palce, wołał:
— Do nogi, do nogi, szczeniaku!
Trębacz pochylił się nagle i chwycił draba za ręce powyżej dłoni. Waśka szarpnął się, lecz ręce jego, zaciśnięte żelaznemi palcami trębacza, nie mogły się oderwać od ziemi. Kadet zgiął szeroki kark w kabłąk, wparł nogi w ziemię i trzymał przeciwnika w schylonej postawie.
Waśka szamotał się rozpaczliwie, rozkraczał i wierzgał nogami, ryczał, sapał i klął ohydnie, zapominając, że znajduje się w obecności cara.
Trębaczowi kark nabrzmiał, wyprężone zwały mięśni poruszały się na grzbiecie, lecz twarz, jak zwykle, pozostawała rumiana i spokojna.
Wreszcie lokaj carski cisnął się raz jeszcze, nie zdołał jednak wyrwać rąk ze straszliwego uścisku kadeta.
— Puszczaj! — zamruczał urwanym głosem.
Mikołaj wybuchnął głośnym śmiechem i zawołał:
— Udał mi się ten mały! Po skończeniu korpusu przydzielić go do mojej straży przybocznej! N-no, teraz proś, Waśka, pardonu u młodzika!
— Puszczaj! — powtórzył olbrzym, krzywiąc twarz z bólu. — Przebacz... puść!
Trębacz jeszcze bardziej wyprężył kark i, nagle się prostując, odrzucił od siebie zsiniałe, obrzękłe ręce przeciwnika.
Waśka z rykiem runął nawznak.
Kadet w okamgnieniu obciągnął na sobie pas i mundur i już stał nieruchomo, patrząc w oczy cesarza.
— Kiedy skończysz nauki, zuchu? — spytał Mikołaj.
— Na wiosnę roku przyszłego, wasza cesarska mość! — odpowiedział chłopak.
— Po skończeniu przypomnisz generałowi Paszkowowi, że masz być zaliczony do mojej straży!
— Najpokorniej dziękuję waszej cesarskiej mości! — na całe gardło, jak nakazywał regulamin garnizonowy wrzasnął uradowany trębacz.
— Jak się nazywasz? — spytał znowu cesarz.
— Władysław Lis, wasza cesarska mość! — natychmiast odpowiedział kadet.
— Władysław?! — powtórzył Mikołaj, mrużąc oczy i marszcząc brwi. — Polak?
Dyrektor korpusu, salutując, zaczął dawać objaśnienia:
— Wasza cesarska mość pozwoli, że zamelduję pokornie! Tego chłopca, gdy miał zaledwie trzy lata, znalazł przy drodze w swoim majątku na Inflantach generał Fersen. Chłopak był przywiązany do drzewa, a w kieszeni kurtki miał papier, z którego się dowiedziano, że ma lat trzy, na imię — Władysław, syn Ignacego nazwiskiem Lis, chrzczony podług obrządku rzymskiego...
— Dalej! — syknął car.
— Generał Fersen był wtedy już w stanie spoczynku, więc odesłał chłopaka do Petersburga, gdzie polecił umieścić go w cesarskim sierocińcu wojskowym, w roku ubiegłym przekształconym na korpus kadetów... — zakończył generał swój raport.
— Masz krewnych? Mówisz po polsku? Modlisz się po katolicku? — rzucał cesarz niecierpliwe pytania, surowo patrząc na zdumionego, nic nie rozumiejącego kadeta.
— Wasza cesarska mość pozwoli, że ośmielę się wyjaśnić co następuje... — znowu podnosząc rękę do czapki, odezwał się Paszkow. — Ten chłopak jest sierotą, o pochodzeniu swojem nic nie wie, nigdy nie opuszcza korpusu i nikt go nie odwiedza. Po polsku nie mówi, razem z innymi kadetami uczy się zasad religji prawosławnej, modli się w naszej cerkwi... Możemy dać o nim najlepszą odezwę.
— Hm... — mruknął cesarz. — W takim razie należy go ochrzcić podług naszego prawosławnego rytuału!
— Rozkaz, wasza cesarska mość! — odparł generał.
— No, a ty co powiesz na to, kadecie? — spytał car.
— Rozkaz, wasza cesarska mość! — krzyknął trębacz, prężąc kopulastą pierś.
— Sam będę twoim ojcem chrzestnym! — rzekł Mikołaj, uśmiechając się życzliwie.
— Najpokorniej dziękuję waszej cesarskiej mości! — jeszcze głośniej wrzasnął chłopiec.
— No, a teraz masz zasłużony upominek i odtrąb marsz paradny! — powiedział cesarz, podając kadetowi własny zegarek.
Podziękowawszy raz jeszcze, trębacz odegrał potrzebne sygnały, a potem, stanąwszy ztyłu za kompanją, „żórawim, pruskim lub pawłowskim“ krokiem przedefilował przed cesarzem z dziarsko podniesioną głową i roziskrzonemi od szczęścia oczyma.
Wychowany w szkole wojennej wiedział, że tego dnia wygrał wielki los i że jego karjera życiowa została utrwalona na zawsze. Zdziwił się jednak chłopak, że ta bezmierna radość nagle przygasła, a jakieś dziwne uczucie, dotąd nieznane, ni to przygnębiające, ni to budzące zaciekawienie, ogarniało go.
Cesarz tymczasem pożegnał dyrektora i profesorów korpusu, wyraził swoje zadowolenie z doskonałego wyglądu i sprawności wychowanków, poczem odprowadzany ogłuszającem „hurra“ odjechał.
Generał Paszkow, oficerowie i kadeci otoczyli natychmiast szczęśliwca, winszowali mu niezwykłej łaski monarchy i przyszłej świetnej karjery wojskowej.
— Ależeś ucapił tego Waśkę! — dziwił się generał Paszkow. — Przecież to chłop sążnisty, a co za bary?!
Prostując się służbowo, kadet odparł z wesołym śmiechem:
— Wasza ekselencjo, gdyby nie miłościwie nam panujący cesarz, jabym temu drabowi łapska pourywał. Chciałem tak zrobić, lecz pomyślałem, że nie będzie mógł płaszcza jego cesarskiej mości podać.
Oficerowie i kadeci wybuchnęli głośnym śmiechem.
Generał Paszkow, oznajmiwszy trzydniową przerwę wykładów z powodu „najwyższej“ wizyty, pozwolił kompanji powrócić do gmachu.
Kadeci z krzykiem radosnym wbiegali na schody.
Oficerowie, otoczywszy dyrektora, powracali do swoich mieszkań.
Ztyłu za nimi wlókł się blady, zrozpaczony kapitan Głotow, weteran z dwu wojen, ranny potrzykroć, starzec, sterany ciężkiem życiem bojowem.
Poruszał grubemi wargami i szeptał, zaciskając pięści.
— Za was tyranów ukoronowanych krew przelewałem... dla ciebie, abyś się utrzymał na tronie, walczyłem z najszlachetniejszymi ludźmi, którzy podnieśli przeciwko tobie, cesarzu okrutny, bunt grudniowy... A tyś znieważył mnie tak okropnie i ukarał tak niesprawiedliwie... Poczekaj! Poczekaj, kacie!...