Trębacz cesarski/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trębacz cesarski
Podtytuł Powieść z r. 1830—31
Wydawca Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła
Miejsce wyd. Miejsce Piastowe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII.
Troski i radości.

Generał Dwernicki odpisał dziedzicowi Pyszkowa i w liście swoim potwierdził przynależność „młodego, bohaterskiego porucznika“, Władysława Lisa, do 2-go pułku ułanów swego korpusu, wspomniał o dostarczeniu przez niego nader ważnych listów oraz o zniesieniu przez tego „dziarskiego młodziana“ dwóch partyj nieprzyjacielskich.
Generał okrywał podejrzanego o szpiegostwo ułana swoją powagą i w końcu pisma swego zalecał, aby, jeżeli zajdzie potrzeba, zaaresztowanego stawiono na sprawę do Warszawy, po całkowitem chorego wydobrzeniu, co usilnie nakazywał też miejscowemu komendantowi.
Lecz komendant, kapitan Czyżewski, dostał już był osobny rozkaz z głównej kwatery, o czem natychmiast powiadomił pana Kobierzyckiego, wyrażając ubolewanie z powodu przygody, która spotkała jego gościa, a co usprawiedliwionem być może tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, jako to: niepoprawnością mowy polskiej pana porucznika Lisa, oraz karygodną „gorączką“ jednego z żołnierzy, patrolujących na szosie.
List generała Dwernickiego nadszedł był właśnie wtedy, kiedy ranny młodzieniec, po czterech dniach zmagania się ze śmiercią, do przytomności powrócił i mowę odzyskał.
Ujrzawszy nad sobą wzruszoną, spłakaną i przybladłą twarz panienki, drgnął, słabemi, drżącemi rękami oczy przetarł, spojrzał znowu i nagle krzyknął:
— Juljanno!... panno... Juljanno!...
Nic już więcej mówić nie mógł, bo szlochać zaczął, jak bezradne, skrzywdzone dziecko i ustami poruszać cicho, tak cicho, że tylko Juljanna posłyszała urwane słowa modlitwy, tego „Ojcze nasz“, co go sama niegdyś nauczyła.
Młodość, potężne siły i miłość miały lepszy skutek niż wszystkie dekokty cyrulika.
Chłopak szybko powracał do zdrowia, tylko słabość nie opuszczała go i gwałtowne bóle głowy dolegały mu jeszcze.
Jednak Francuz miał i na te przypadłości wypróbowane leki, więc poił pacjenta coraz to nowemi ziołami, bańki i pijawki przystawiał i raz nawet „krew otwierał“.
Skuteczne to były zabiegi, bo po tygodniu Lis już siedział na tapczanie i, obłożony poduszkami, opowiadał szczegółowo o swej ucieczce z Petersburga i o przygodach w drodze do Pyszkowa.
— Jakiś niecny człowiek porąbał pana! — zawołała słuchająca go pani Sempolińska, niewiasta serca wrażliwego.
Lis z oburzeniem przerwał jej, mówiąc:
— Gdy wiem teraz, co mnie spotkało, rad jestem! Widzę, że dowództwo myśli o wszystkiem i nad wszystkiem czuwa. Sam jestem winien, że bez papierów pojechałem. Kiedy wojna, to — wojna, trzeba, żeby wszystko w porządku było! Ten żołnierz ustawowo postąpił: uciekałem, więc ciął mnie szablą. Dobry żołnierz i służbę zna!
Wszyscy się dziwili, słysząc to, a ten i ów z obecnych szepnął:
— Dzielny chłopak i serce ma sprawiedliwe! Zamiast zemstę knować, usprawiedliwia krzywdziciela...
Zaledwie zmniejszyły się bóle głowy, Lis, składając ręce, jął prosić Juljanny, aby zechciała go dalej uczyć.
— Niech dobra pani nie odmawia mi tego, chyba, że chce, aby mnie za moją tatarsko-moskiewską polszczyznę znowu gdzieś w innem miejscu usieczono lub postrzelono! — mówił, gorąco patrząc w promienne oczy dziewczyny.
— Z radością, panie Władeczku! — zgodziła się natychmiast. — Trafiłeś do Pyszkowa doskonale, bo, oprócz mnie, będziesz miał doborowych preceptorów. Powiem panu, że gości u nas pan Jędrzej Zaleski, asystent znakomitego uczonego, profesora Joachima Lelewela. Ten dopiero pana w mig oświeci i nauczy historji, geografji i literatury polskiej, bo sam rozprawy uczone pisze i poezje układa bardzo piękne. Jest też pan Jelski, brat polityka znakomitego, a człek wielce uczony, bo studja w uniwersytetach zagranicznych odbywał!
We dworze państwa Kobierzyckich znowu płynęły Lisowi godziny i dni, spędzane, jak to bywało niedawno w pałacu cesarzewicza, na nauce i rozmowach.
Wszyscy razem wzięli go w obroty, uczyli na wyścigi, doradzali i poprawiali mowę jego. Z wdzięcznością przyjmował to wszystko, lecz z utęsknieniem oczekiwał chwili, gdy mógł iść do panny Juljanny i przy niej czytać różne dzieła, albo słuchać, patrząc w jej oczy niebieskie, pogodne, a tak umiłowane, że, gdy myślał o tem, serce tłukło mu się w piersi gwałtownie, jak gdyby wyskoczyć chciało i lec u jej stópek drobnych.
Jednak żadne wyznanie, żadne wejrzenie miłosne nie padło z ust młodzieńca.
Coś potężniejszego od miłości nakazywało mu milczenie, coś przemawiało do rozsądku głosem ostrzegawczym, hamowało poryw nagły i ognisty.
Tą dziwną siłą, wstrzymującą uczucie młode i potężne, była troska o kraj.
W salonie państwa Kobierzyckich wisiała duża mapa, przed którą zbierali się domownicy i słuchali dziedzica, czytającego wiadomości polityczne, umieszczane w „Orle Białym“, „Dzienniku Powszechnym“, w „Kurjerze“ i „Gazecie Warszawskiej“, w uniwersałach dyktatora i w różnych ulotkach „extraordynaryjnych“.
Z pism dowiadywało się społeczeństwo lub domyślało o trudnościach, które napotykało tak ofiarnie rozpoczęte przez podchorążych warszawskich powstanie.
Dyktator Chłopicki wierzył jeszcze w możliwość układów z Mikołajem, co mu usilnie doradzali posłowie Prus i Austrji.
Dla nikogo nie było już tajemnicą, że Prusy niemal otwarcie występują przeciwko Rządowi Narodowemu. Na rozkaz z Berlina, na granicy Polski stanęły cztery korpusy pruskie pod naczelnem dowództwem generałów Gneisenau i Clausewitza. Władze zasekwestrowały gotówkę Banku Polskiego oraz prywatne kapitały polskie, złożone w bankach niemieckich, zakazany został wywóz broni, amunicji i materjałów lekarskich do Królestwa, skonfiskowano w portach transporty broni, zakupionej w Anglji.
Austrja pod naciskiem Metternicha działała też wrogo względem Polski, lecz jak zwykle tchórzliwie i skrycie. Tam też sekwestrowano Polsce broń, zamówioną we Wiedniu, lecz fabryki rządowe sprzedawały stare karabiny i inne materjały zarówno Polsce jak i Rosji. Jednak, zawdzięczając gubernatorowi Galicji, księciu Lobkowitzowi, z poza kordonu nadciągnęły liczne grupy ochotników, lekarzy i potajemne transporty broni, szpitalnego i ambulansowego zaopatrzenia.
Z Galicji do Kongresówki zbiegali studenci krakowscy i lwowscy, lekarze, młodzi rzemieślnicy, przekroczyła granicę cała kompanja piechoty austrjackiej, a najwięcej huzarów węgierskich, bo Węgry podtrzymywały gorąco hasło powstania.
Galicja też wystawiła legję nadwiślańską.
Wrogie zarządzenia Niemców również nie przeszkodziły napływowi ochotników do powstania. Z Wielkopolski gromadnie przybywała szlachta, porwana przykładem Mycielskich, którzy oddali ojczyźnie całą młodzież swoją; dążyli za nimi uczniowie gimnazjalni, mieszczanie i nawet chłopi.
Nadzieje i plany ks. Adama Czartoryskiego rozsiały się, jak dym. Ani interwencji, ani pomocy z zagranicy nie doczekał się sędziwy polityk, chociaż przez ajentów polskich o to czynił nieprzerwane zabiegi.
W Anglji minister Palmerston odmówił wszelkiego poparcia i skłaniał Polskę do niezwłocznego zdania się na łaskę Mikołajowi, „prawowitemu monarsze, do którego należy korona polska“.
Nieudolny, zawikłany w sprawę Belgji i wyglądający pomocy od cara rosyjskiego król francuski, Ludwik-Filip, odrzucał wszelkie propozycje radykałów, nalegających na poparcie Polski, i przez swego ministra Sebastjaniego radził Polakom rozpocząć układy z Rosją, zastrzegając się jednocześnie przed wszelką pomocą finansową lub nawet interwencją dyplomatyczną.
Turcja, na którą bardzo liczył Czartoryski, nietylko nie wystąpiła w obronie królestwa kongresowego, lecz, za namową posła rosyjskiego, wydaliła z granic swoich przedstawiciela polskiego rządu narodowego.
Szwecja, obawiając się potężnego sąsiada, wręcz zerwała wszelkie stosunki z rządem powstańczym i nawet ścigała emigrantów z Finlandji, którzy sprzyjali dążeniu Polski do obrony swoich praw i wolności, zagrożonych przez Rosję.
Nie było już żadnej wątpliwości, że Polska liczyć może wyłącznie na własne siły, ofiarność i męstwo.
Na szczęście, sprężyście i planowo działała Rada Administracyjna a nad sprawami tworzenia wojska miała oko Najwyższa Rada Tymczasowa, a także wyłoniona w składzie ludzi energicznych i fachowych Komisja Rządowa Wojny oraz Komisarjat Wojskowy.
To też przygotowania wojenne szły dość szybko i, jak na niewymownie ciężkie czasy, dość sprawnie.
Stawili się starzy, dymisjonowani już szeregowi, a nawet ci, którzy bili się w wojsku Kościuszki; ogłoszono nowy pobór, który dał materjał do tworzenia straży bezpieczeństwa, a z niej formowano też wojsko regularne. Powiększano kadry starej piechoty, szkolono pułki nowej, gdzie pod komendą bywałych już, bojowych oficerów, młodsi, werbowani z pośród pełnych zapału i miłości ojczyzny ziemian, studentów, urzędników, uczniów starszych klas gimnazjów, wychowywali żołnierzy na przyszłych wojowników.
Generałowie Dwernicki, Skarzyński, Umiński, Łubiński i podchorążowie Szkoły Jazdy, mianowani oficerami, bardzo szybko doprowadzali kawalerję do stanu bojowego.
Dochodziły do Pyszkowa słuchy, że najlepiej się jednak przedstawiała artylerja. Naczelne dowództwo pokładało w niej wielkie nadzieje, szczyciło się doskonałymi kanonjerami i szczególnie niezwykłą sprawnością artylerji konnej, którą uczył „szarż skokami“ Bem, oficer ognistego temperamentu.
Lis dziwił się, że wobec groźnego przeciwnika Rząd nie ogłaszał dotąd pospolitego ruszenia, o którem, jak sam słyszał w głównym sztabie w Petersburgu, napomykali nawet w Rosji. W Polsce zaś, jak mu się wydawało, było to wprost niezbędnem, wobec liczebnej przewagi nieprzyjaciela.
Pan Kobierzycki z westchnieniem objaśnił go, że pospolite ruszenie w Polsce z różnych powodów nie jest rzeczą łatwą.
— A gdzież zdobędzie rząd karabiny, amunicję, szable, konie i kulbaki dla takiej nawały nowych żołnierzy? — pytał szlachcic.
Lis westchnął ciężko i zamyślił się.
Strategję w korpusie wykładał kadetom sam dyrektor Paszkow, uważany w Rosji za jednego z najzdolniejszych generałów, więc Lis miał wpojone sobie w szkole pojęcia, dotyczące wojny.
Pamiętał doskonale, że Paszkow, wyjaśniając różne okresy minionej wojny z Napoleonem, dość otwarcie określał wartość żołnierza rosyjskiego. Określenia generała utkwiły mu w pamięci.
Wpatrując się w mapę Polski i Litwy, Lis mówił stroskanym głosem:
— Rosyjski żołnierz, prosty chłop i bezprawny niewolnik, wojny nie lubi i nigdy celu jej zrozumieć nie może. Bił się on dobrze z Francuzami, lecz w tem niema nic dziwnego. Napoleon zagroził wszystkim niezliczonym wsiom, gdzie ci niewolnicy mieli swoje rodziny. Bronili ich, stawali się bohaterami, dzikimi wojownikami, ponieważ nienawidzili najeźdźców. Polska powstająca? Co to może ich obchodzić? Idą na wojnę, bo muszą, nawykli do ślepego, pod groźbą kary zrodzonego posłuszeństwa. Jedna klęska i — stracą ducha! Przekonanie, że wojna ta nie jest marszem triumfalnym, zniechęci nietylko szeregowców, lecz nawet większą część oficerów. Musimy zatem zadać im tę klęskę i wzbudzić obawę przed niebezpieczeństwem. Dlatego należy podnieść powstanie na Litwie, Białej Rusi, Wołyniu, Ukrainie, przenosząc wojnę, chociażby obronną tylko, na kresy. Jeżeli zaś dowództwo postanowiło działać lojalnie i bronić się we własnych granicach, — to musi w takim razie przygotowywać niezbędną klęskę dla Moskali, inaczej spadnie ona na nas.
— Mądrze gada ten młodzik, niech go kule biją! — zawołał stary pan Prażmowski, weteran, który stracił nogę w legjonach Dąbrowskiego.
— Przecież każde państwo o możliwości wojny myśli ustawicznie bo bez tego nie można! — prawił Lis. — Mówicie sami, że generałów i pułkowników mamy dobrych. Jest Chłopicki i Skrzynecki, nazywaliście jeszcze Prądzyńskiego, Weyssenhofa, Dwernickiego, Dębińskiego, Chłapowskiego, Klickiego, Chrzanowskiego i wielu innych. Mamy też niezawodnie wywiad. Kto wie, może dowództwo zna dokładnie, czego warte są wojska feldmarszałka Dybicza, bo nie powiedziałem panom najważniejszego...
— No, to gadajże, poruczniku, bo aż mi serce rośnie, gdy cię słucham! — zakrzyknął krewki pan Limanowski, który wszystkich swoich synów, a nawet wnuków do wojska posłał bez namysłu.
Lis, posłyszawszy swój nowy, a tak zaszczytny tytuł porucznika, aż pokraśniał z radości i z dumą spojrzał na pannę Juljannę.
— Nie powiedziałem państwu, — ciągnął, — że w korpusie generał Paszkow przytaczał kilka wypadków, gdy to wojska rosyjskie, liczebnie silniejsze, ustępowały z pola bitwy z powodu popłochu, który wzbudzały w ich szeregach nieoczekiwane i szybkie ruchy nieprzyjaciela. Otóż myślę, że dowództwo, napozór tak lekkomyślnie wpuszczając Dybicza w granice Polski, przygotowało jakiś niespodziewany, piorunująco szybki manewr. Jeżeli da on dobre wyniki, — w armji rosyjskiej natychmiast zacznie się szerzyć popłoch. Dybicz będzie zmuszony do odwrotu, a wtedy Rząd ogłosi odezwę do Litwy i Wołynia, wzywając je do powstania na tyłach nieprzyjaciela! Co wtedy z tego wyniknie?
— Jak mi Bóg miły, odetniemy moskali od Rosji! — krzyknął pan Prażmowski i drewnianą nogą bił w podłogę. — Ależ, młodzieńcze, widzę, że ci w głowie nie igłą układano! Będzie miał pan Józef Dwernicki pociechę z tego porucznika od ułanów! Bo to mówię wam, panowie, ćwik z tego Dwernickiego! On to w ostatni dzień bitwy pod Lipskiem ostatni wyszedł, gdy odwrót polskich wojsk został zakończony, a przedmieścia były już ogarnięte pożarem. Car Aleksander pragnął przeciągnąć Dwernickiego na swoją stronę i adjutantów do niego w tej sprawie posyłał, a pan Józef, że to człek szparki, w gorącej wodzie kąpany, zamiast odpowiedzi chciał owego posła na gałęzi obwiesić. Cha — ha — ha! Znam ja pana Dwernickiego! Dobry, urodzony to wojak! Ho! ho! Zna się na żołnierzach stary zagończyk!
Inni panowie też chwalili młodego oficera i przepadali za nim, bo ducha, upadającego i skłonnego do przygasania rychłego, podsycał, mówił z taką wiarą i znajomością rzeczy, a przytem poważnie i fachowo, że koił troski i zwątpienia.
Takie to rozmowy codziennie powtarzały się w salonie dworu pyszkowskiego, a na te pogadanki zjeżdżali się nawet okoliczni sąsiedzi, mocno zaniepokojeni tem i owem, co dochodziło do ich uszu z Warszawy i Modlina.
Plotek i prawdziwych wieści było stanowczo za dużo, bo z nich korzystali ajenci austjaccy i pruscy, o wszystkiem skwapliwie donoszący do Lwowa, gdzie pod opieką rządu austjackiego działał sprawnie wywiad rosyjski. Korzystali też z tego węszący po całej Polsce tajni szpiegowie, kierowani za rosyjskie pieniądze przez niejakiego Zangla, który miał wspólników pośród warszawskich Żydów.
Gadatliwa, lekkomyślna i skłonna do wynurzeń szlachta niejedną tajemnicę bezwiednie odsłoniła nieprzyjacielowi z nałogu gadulstwa i przyzwyczajenia do krytykowania wszystkiego, co tej lub owej, mocno nieraz zakutej lub zawianej głowie, nagle się nie spodobało.
Lis uspokajał swoich nowych przyjaciół, lecz w sercu nosił troskę i trwogę. Czuł, że dzieje się nie tak, jak się dziać powinno w tak odpowiedzialnych, niebezpiecznych czasach, gdy wszystko stawiano na jedną kartę.
Życie jego płynęło w tak wielkiem, niczem, zdawało się, niezmąconem szczęściu obok ukochanej, złotowłosej dziewczyny, a jednak codzień pytał monsieur Feranda, czy pozwoli mu już wsiąść na koń i do pułku jechać.
Cyrulik, chociaż oczom swoim nie wierzył, widząc, jak szybko do zdrowia powraca jego pacjent, ciągle jeszcze wstrzymywał go, gdyż obawiał się, że ledwie zagojona blizna otworzyć się może.
Termin urlopu zbliżał się z nieubłaganą szybkością.
Lis wiedział dobrze, że panna Juljanna ma go już w swem sercu, rozumiał, że musi jej coś powiedzieć, aby to, co było wyczuwane tylko, ujęte zostało w kształt słowa twardego i niezłomnego.
Jakaś myśl, ledwie uświadomiona, wciąż wstrzymywała go od kroku stanowczego.
Znał Juljannę i to mu stało na przeszkodzie.
Uczciwy, myślący więcej o innych, niż o sobie, Lis, pozostając w samotności, rozumował tak:
— Jeżeli zwiążemy się słowem, co z tego wyniknie? Wojna będzie okrutna i ciężka. Nie wiem, czy wyjdę z niej cało, a wtedy pocóż mam pozbawiać wolności Juljannę? Przecież, złożywszy przysięgę, pozostanie mi wierną na całe życie i nigdy już nie zazna szczęścia żony i matki. Jak Bóg da, tak niech będzie! Powiem jej o miłości swojej po wojnie, oby Bóg dał, zwycięskiej!
Pewnego razu panienka znalazła go w bibljotece i usiadła obok, uporczywie mu się przypatrując.
Zdumiony młodzieniec zapytał:
— Czy pani się gniewa na mnie?
— Ktoby się mógł gniewać na pana Władeczka! — zawołała i, westchnąwszy, szepnęła:
— Niech mi pan powie, ale tak, jak na spowiedzi, czy pan istotnie wierzy w zwycięstwo nasze?
Opuścił oczy i odparł wymijająco:
— Żołnierz myśli tylko o zwycięstwie...
— Panie Władeczku, nie obracaj pan lisa ogonem, chociaż sam jesteś Lisem! — rzekła z wyrzutem. — Proszę o prawdę! Czy wierzysz, że możemy się przed taką potęgą, jak Rosja, obronić? Czy nie zmiecie ona nas za jednym zamachem?
Lis potrząsnął głową i rzekł poważnie:
— Wierzę, że każdą potęgę można zwalczyć, jeżeli przeciwnik jej ma gorętszy i ofiarniejszy duch. Moskwa nas za jednym zamachem nie zgniecie!...
— Dobrze... — szepnęła dziewczyna. — Czy wierzy pan w zwycięstwo nasze? Tak czy nie?
Lis milczał, unikając odpowiedzi, która bolała go, bo już ją oddawna nosił w sobie. Patrzał na Juljannę błagalnym wzrokiem, jagdyby oczekiwał od niej zwolnienia od nieznośnej męki.
— Tak czy nie? — prawie surowo powtórzyła panienka.
Lis westchnął i przez zaciśnięte zęby z jękiem rzucił jedno tylko słowo.
— Nie!
Dziewczyna ręce splotła na kolanach i szepnęła:
— Ja wiem to napewno!
— Pani?! — zawołał.
— Tak! — odparła. — Wiem, że wojnę przegramy, bo myślę, że już ją przegraliśmy. Nie znalazło się bowiem w Polsce nikogo, kto mógłby cały naród porwać do walki... Ale nie o tem chciałam mówić!
Lis słuchał z coraz większym zdumieniem i trwogą.
— Panie Władeczku, — szepnęła panienka, biorąc go za rękę, — chciałabym myśleć, że to ja wskazałam ci drogę do Polski...
— O, tak! — wyrwał się Lisowi namiętny okrzyk.
— Tak też myślałam... — ciągnęła Juljanna smutnym głosem. — To mię boli teraz!... Czuję wyrzuty sumienia... Może nie powinnam była wołać cię tu...
Młodzieniec podniósł głowę i patrzał na dziewczynę z oburzeniem.
— Niech pan słucha... — rzekła, ściskając mu dłoń. — Niech pan nic nie mówi dopóki nie skończę!... Ta myśl trapi mnie od przybycia pana tu do nas... Co cię spotkało w ojczyźnie? Podejrzenie o szpiegostwo i ciężka rana! To — okropne!
Wzdrygnęła się i zasłoniła oczy rękami.
Lis milczał i słuchał.
— Co pana czeka w przyszłości? Śmierć, albo stracenie przez Moskali, jeżeli dostaniesz się do niewoli... Straszne to!
Młodzieniec potakująco skinął głową, lecz wciąż milczał.
Panienka, załamując ręce, mówiła dalej głosem, w którym zrywała się rozpacz:
— Tymczasem w Rosji pozostałby pan szczęśliwym... zrobiłby świetną karjerę...
— Dość! Ani słowa więcej! — zawołał Lis i podniósł się, groźnie patrząc na dziewczynę. — Teraz ja będę mówił, mówił tak, jak myślę i czuję... Pomyliłem się... Myślałem, że pani jest silna i niezłomna... Niech padnę w bitwie, niech wezmą mnie do niewoli Moskale i powieszą! Umrę ze spokojnem i czystem sercem, bo spełnię swój obowiązek, o którym krzyczy każda kropla krwi mojej, każde uderzenie serca, każde westchnienie piersi! Rozumie pani? Cóż z tego, że wojna może być przegrana i na nas spadnie twarda ręka Mikołaja? Cóż z tego? Stanie się inna rzecz, stokroć większa i donioślejsza od zwycięstwa! Cały świat się dowie i ujrzy, że naród polski nie uznaje barbarzyństwa i gwałtu, że swoim rozpaczliwym czynem piętnuje obojętną, ohydnie, podle zdradliwą Europę, milczącą wobec przemocy i zbrodni, które nas spotkały! Przegrana wojna... porażka? Ależ one rzucą do duszy naszego narodu nieśmiertelne ziarna dążenia do wolności, wielką moc cierpienia i płomień wiary w dzień zmartwychwstania! W tej męce stopią się w jedną bryłę stali wszystkie stany, a, gdy przyjdzie godzina zemsty i wyzwolenia, naród wykuje z niej miecz zwycięski. Dumny będę w ostatniej chwili mego życia, że i ja się przyczyniłem do dzieła sławnego i wielkiego... Tak mi dopomóż Bóg!
Lis krzyknął zdumiony i przerażony, bo oto Juljanna schwyciła go za rękę i zanim się opamiętał, przycisnęła ją do ust, szepcąc:
— Matko Przenajświętsza! Dzięki Ci składam, Opiekunko nasza i Królowo, że posłyszałam słowa te!... Wysłuchałaś modlitwy mojej i spełniłaś błagania sługi Twej!
Nagle pojął wszystko Lis zdumiony i, już nie rozumując, nie walcząc ze sobą, porwał słodką dziewczynę w ramiona, usta drżące i oczy załzawione całował gorąco, szepcąc słowa nowe, nigdy nie mówione, rwące się same z serca i duszy, składał przysięgi i czynił wyznania płomienne, na które dziewczyna odpowiadała cicho, cicho:
— I ja kocham... kocham... na wieki wieczne... na dolę i niedolę... na radość i na mękę... kocham!
Taki wypadek w bibljotece państwa Kobierzyckich zaszedł 12 stycznia r. 1831, a w dwa dni później Lis opuścił gościnny Pyszków, pozostawiając w nim miłość wierną i przyjazne, rzewne o sobie wspomnienia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.