Trębacz cesarski/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trębacz cesarski |
Podtytuł | Powieść z r. 1830—31 |
Wydawca | Wydawnictwo Towarzystwa Św. Michała Archanioła |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Towarzystwa Świętego Michała Archanioła |
Miejsce wyd. | Miejsce Piastowe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szosą z Łaska do Sieradza jechały szparko kryte sanie, zaprzężone w cztery tęgie konie, a jakiś krewki mąż co chwila wytykał głowę przez okienko i pokrzykiwał:
— Macieju, poganiaj!
Stangret strzelał z bata, lecz koni nie bił, bo same szły dobrym kłusem, aż grudki śniegu wylatywały wysoko z pod kopyt.
Na skręcie szosy kilka jeźdźców zatrzymało sanki.
— Kto jedzie? Pokazać glejt! — rozległy się głosy.
Szlachcic znowu wyjrzał, opuściwszy oszkloną ramę, i zapytał zdumiony:
— Co to za ludzie? Odkąd to obywatelom bez opowiadania się nie wolno jeździć szosami?
Jeden z jeźdźców, przyjrzawszy się baczniej, zawołał:
— Ach, to pan Kobierzycki! Przepraszamy bardzo, lecz posłano nas przełapywać szpiegów, których pono wszędzie nasadził Konstanty, a ci węszą i donoszą Moskalom.
Szlachcic wysiadł z sani, przeciągnął się, żeby wyprostować zdrętwiałe członki, i nagle spostrzegł leżącą postać i czarną plamę krwi na śniegu.
— A cóż to za wypadek? — spytał, niespokojnie patrząc na jeźdźców.
Oficer, dowodzący patrolem, pocierając uszkodzoną rękę, opowiadać zaczął o zajściu z jakimś osiłkiem, który, gdy go chcieli do sztabu odstawić, poturbował wszystkich, tego i owego razem z koniem obalając.
— Przepraszam, pana oficera, a za coście go napadli? — spytał pan Kobierzycki.
— Po polsku strasznie się źle wysławiał, Moskalem od niego trąciło, myśleliśmy, że szpieg... — odparł oficer.
— No, i cóż, istotnie się szpiegiem okazał? — pytał dalej szlachcic.
— Nie wiemy... bo jeden z moich żołnierzy zaciął go...
Pan Kobierzycki pochylił się nad leżącym.
— Zdaje mi się, że już po nim... — mruknął, i, przyklęknąwszy na śniegu, przyłożył ucho do piersi rannego.
Leżący w kałuży krwi człowiek nagle się poruszył i, robiąc straszliwy wysiłek, uniósł głowę.
— Władysław Lis... jadę do panny Juljanny... do Pyszkowa... — wybełkotał.
Skrwawiona głowa opadła znowu na śnieg, gdzie się rozpływała coraz szerzej wielka, czarna plama.
— Na miły Bóg! — zakrzyknął pan Kobierzycki. — Toż to chyba o krewniaczce księżny pani Łowickiej, Juljannie Truszkowskiej, bredził ów człek... Mieszka ona z matką w moim Pyszkowie... Proszę o pozwolenie zabrania rannego ze sobą... u mnie go dla badania sądowego znajdziecie, jeżeli nie zemrze, bo, widzę, że srodze zranion...
Oficer, zmieszany i zaniepokojony, na żądanie szlachcica przystał skwapliwie i rozkazał żołnierzom, aby ostrożnie złożyli rannego do powozu.
Pan Kobierzycki kazał stangretowi ruszać i oddalił się, mrucząc pod wąsem:
— Ostrożność dobra rzecz, tylko poco napadać na drodze i od ucha rąbać?... Nie godzi się to...
Jechał, pykając fajkę i słuchając ciężkiego rzężenia nieznajomego.
— Przy karczmie Joski staniesz i po Francuza-cyrulika skoczysz! — krzyknął do stangreta.
Jako też wkrótce zajechali przed karczmę, stojącą przy szosie. Maciej, konie uwiązawszy, pobiegł do wsi i przywlókł za rękaw figurę dziwaczną i wystraszoną.
— No, mośju, kuruj tego nieboraka! — rozkazał dziedzic, wychodząc z sani i ręką wskazując na leżącą w nich postać, otuloną w baranicę.
Przybyły cyrulik, wysoki, chudy, o ostrej bladej twarzy i sumiastych wąsach, z trudem podskakując na jednej nodze, bo drugą miał drewnianą, zajrzał do powozu i śpiewną mową, mieszając francuskie i polskie słowa, mówił:
— Rien[1] widzieć... Ciemno, très sombre[2]... noc... Il faut transporter[3], transportować do karczmy, excellence[4]...
Z trudem przeniesiono rannego do izby.
Cyrulik znał się na rzeczy i oglądał nieznajomego z wielką biegłością.
Nic dziwnego, bo był to felczer armji napoleońskiej, który z odmrożoną nogą dotarł podczas pamiętnego odwrotu z Rosji aż do Polski i tu już pozostał. Wędrując z miejsca na miejsce, to jako nauczyciel, to kucharz, znalazł wreszcie cichą przystań, bo się ożenił z gospodynią państwa Karnkowskich i osiadł na roli pomiędzy Łaskiem a Sieradzem. Fachu lekarskiego nie porzucił jednak i praktykował, słynąc w całej okolicy, jako doskonały „cyrulik“, co to goli znakomicie, krew puszcza, pijawki i bańki stawia a zna się wybornie na ziołach wszelakich, z których „dekokty“ nader skuteczne warzył.
Długo oglądał francuz rannego, wreszcie szwargotać zaczął:
— Ten, który usiekł biedaka, umiał szablą robić! Ho, ho! Taki wspaniały attaque à la tête![5] Bon sabreur[6]... rębajła znakomity!
— Cóż to myślisz sobie, mośju, że zaprosiłem cię, abyś mi wychwalał tego, który ranę owemu biedakowi zadał? — zawołał pan Kobierzycki z oburzeniem.
— Oh, non![7] — uśmiechnął się francuz. — Tylko ja lubię dobry „sabreur“, widziałem jednego takiego, który służył w wielkiej armji de l’Empereur[8] w polskich szwoleżerach... nazywał się Aleksander Fredro... Oh! Il fût le dieu d’éscrime![9] Ale... zaraz... zaraz...
Kulejąc i postukując drewnianą nogą, szybko wyszedł z izby, a gdy powrócił, niósł ze sobą słoik z szarpiami i drugi z jakąś maścią, miednicę, nożyce i gąbkę. Długo obcinał zlepione krwią włosy, starannie obmywał ranę, a potem nałożył szarpie z maścią, obandażował głowę i rzekł:
— Teraz można jechać à la maison...[10] Przed południem gorączka przyjdzie, chory zacznie miotać się... gadać w malignie... Trzeba donner[11] dekokt gorzki i nowy bandaż nałożyć... Ja przyjechać do Pyszków z flaszką, pijawkami i bandażem, excellence?
— Przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, mośju, bo, chociaż nie znam tego młodzieńca, okrutnie mi go żal i suponuję, iż krzywda mu się stała, — odparł dziedzic.
Przy pomocy Żyda ułożono rannego na saniach i ruszono dalej, — ostrożnie, aby krew nie rzuciła się z opatrzonej rany.
Była godzina szósta rano, gdy przed pałac Pyszkowski zajechały sanie pana Kobierzyckiego.
Wniesiono chorego do pokoju gościnnego i złożono na tapczanie pod dozorem lokajczyka Szymka, chłopaka młodego, lecz sprytnego i silnego.
Tymczasem pan Kobierzycki szybko się przebrał i, dowiedziawszy się, że domownicy są już przy śniadaniu, zeszedł do jadalnej sali.
Przy stole siedziało kilkanaście osób, bo we dworze Kobierzyckich znaleźli schronisko uciekinierzy z Warszawy i okolic, gdzie spodziewano się rychłych starć wojennych. Wśród gości przebywały też we dworze pani Truszkowska z córką Juljanną.
Towarzystwo spożywało śniadanie w pośpiechu, gdyż wszyscy musieli iść do pracy.
Panie — szyć bieliznę dla wojska, dziergać szarpie, robić na drutach ciepłe pończochy, szaliki, rękawice dla żołnierzy; młodzież miała rozkaz stawić się do Sieradza na ćwiczenie wojskowe, do patrolowania po drogach i przy składach aprowizacyjnych, a starsi — przejść co rychlej do salonu na omawianie bieżącej chwili, która wszystkich dręczyła niepewnością i, co było najcięższem, — tajemnicą, okrywającą zamiary dyktatora i rządu.
Pan Józef Kobierzycki mówił właśnie o tem, że spotkany w Łasku urzędnik przy izbie poselskiej, pan Wincenty Łoś, zwierzył się przed nim i opowiadał o troskach marszałka, pana Władysława Ostrowskiego.
Wiadomości, zebrane przez dziedzica, nie były pocieszające, więc niepokój ogarnął obecnych.
To widząc, pan Józef wychylił kubek gorącego mleka, odchrząknął i rzekł:
— Nie trzeba się trwożyć, moi państwo, jeżeli zjedzie tu komisja śledcza lub wojskowa, przywiozłem bowiem do Pyszkowa biedaka, podejrzanego o szpiegostwo, a usieczonego podczas ujęcia go.
— Któż to taki? — zapytała babcia Kobierzycka.
— Nie wiem! — odparł dziedzic. — Jeżeli nie przesłyszałem się, wymienił swoje nazwisko... Lis, ale że był nieprzytomny, więc może...
— Czy jest to młody człowiek? — spytała, blednąc i podnosząc się gwałtownie, panna Juljanna.
— Otóż to! — zawołał pan Kobierzycki. — Dziwna rzecz!... Ranny powiedział, co prawda, bardzo niewyraźnie, że jedzie do Pyszkowa do panny... Juljanny. Postanowiłem tedy zabrać go ze sobą, inaczej zmarłby niezawodnie, bo powiadam wam, ma porządnie rozłupaną głowę. Cyrulik...
— Mamusiu! — krzyknęła panienka. — To nikt inny tylko Władeczek Lis, poczciwy, zbłąkany na obczyźnie chłopak, którego wraz z ciotką Marjanną kształciłyśmy w Petersburgu!
Panienka wybiegła z pokoju, a za nią podążyła pani Truszkowska.
— Bacz, Józefie, aby miast komisji sądowej, nie przybyła tu komisja księża! — mruknęła babcia Kobierzycka.
— Nie daj, Boże, aby ten chłopak zmarł u nas! Nabawiłbym się dopiero kłopotów! — zawołał dziedzic.
— Nie o tem mówię! — wzruszyła ramionami starowinka. — Śluby małżeńskie węszę, bo mi już to w karty potrzykroć wczoraj wypadało.
— Zaś tam ślub! — żachnął się szlachcic. — Człek ledwie zipie, tylko patrzeć, z Bogiem się połączy, a babcia mi o weselisku prawi! Nie takie teraz czasy, by o tem myśleć!
— Młodym na miłość wszelki czas dobry! — uśmiechnęła się pogodnie i zaczęła szperać w torbie, szukając talji kart i okularów.
Wkrótce sala opustoszała.
Tylko dziewczyny pokojowe krzątały się, sprzątając ze stołu i plotkując o parobkach i starym lokaju Teofilu, którego wczoraj żona znowu biła i przygadywała brzydko, nazywając „łysym wiercipiętą“...
Tymczasem w izbie gościnnej, gdzie leżał ranny, przy tapczanie stały panie Truszkowskie.
Panienka, klęcząc przy młodzieńcu, głaskała go po rękach i zaglądała w jego bladą, nieruchomą twarz. Pani Truszkowska szeptała modlitwy, z trwogą patrząc w zrozpaczone oczy córki.
Chory poruszył się nagle, usta mu drgnęły i skrzywiły się w bolesnym uśmiechu.
— Jadę do Pyszkowa... do panny Juljanny Truszk... — szepnął, ledwie rozchylając usta.
Widocznie myśl ta owładnęła nim całkowicie i tkwiła w nieprzytomnym mózgu.
— Panie Władeczku! Panie Władeczku! — mówiła panienka, pochylając się nad nim.
Chłopak nie słyszał, bo ani odpowiedział, ani oczu nawet nie otworzył.
Po chwili rumieniec zalał twarz jego. Ranny żywiej się poruszył, jął mruczeć, bełkotać i wykrzykiwać rosyjskie i polskie słowa, a gdy chciał zerwać z siebie bandaż, obydwie panie wraz z Szymkiem musiały trzymać go za ręce. Słaby, posiekany i nieprzytomny młodzieniec zachował jednak siłę tak ogromną, że tęgi lokajczyk, pchnięty mocno, aż do ściany dwa razy odleciał i z przestrachem szepnął:
— A toż to mocny pan, proszę jaśnie panienki, siłacz okrutny!...
Siłę jednak zachował Lis, widać, tylko w prawej ręce, bo lewa dłoń jego, którą trzymała dziewczyna w swojej, uspokoiła się natychmiast i tylko drgała chwilami. Może, zresztą, jakimś wewnętrznym wzrokiem, lub resztkami świadomości, budzącej się na krótko, ranny widział pochylone nad nim spłakane, pełne troski i niepokoju, słodkie oblicze złotowłosej panienki.
Juljanna na krok nie odstępowała od łoża chorego, wlewała mu do ust wodę z sokiem i poprawiała poduszki i bandaże, na których wykwitnęła i rozpływała się coraz bardziej krwawa plama.
Koło południa przyjechał cyrulik Ferand ze szkatułą, znaną w całej okolicy, a zawierającą leki przeróżne.
Znowu oglądał Francuz ranę Lisa, lecz już nie zachwycał się cięciem, tylko głową kiwał, sapał i mruczał:
— Parbleu![12] Przez taka wielka dziura la vie[13] może łatwo uciec... Hm, hm... Ale jeszcze żyje... twarda głowa, mocna głowa, dlaczego nie będzie jeszcze żyła?...
Gadając do siebie, nakładał jakieś smarowidła, stawiał pijawki za uchem i na skroniach, bo jak mówił:
— Il faut[14] odciągnąć krew, która się zwarzyła.
Więc „odciągnął“ krew, obandażował głowę, kazał śniegiem okładać czoło, a później wyjął ze szkatuły dużą butlę i rzekł:
— Dobry „dekokt“![15] Tysiąc grenadjerów de l’Empereur[16] Napoleon wyleczyłem!...
Pomacawszy rannemu puls i przyłożywszy ucho do piersi, uśmiechnął się i mruknął wesoło:
— Très bien[17] serce comme[18] miech kowalski... Très bien!
Zaśmiał się już zupełnie wesoło i, zwracając się do Juljanny, szepnął z domyślnym uśmiechem:
— Courage, mademoiselle![19]
Zadowolony z siebie poszedł do domku rządcy, bo wiedział, że dostanie tam uczciwą szklanicę miodu, czy węgrzyna, za którym przepadał cyrulik, zmuszony pić tylko pokryjomu, gdyż magnifika mośju Feranda słynęła z chyżości języka i wartkości dłoni, karcącej lekkomyślnego męża za byle jakie przewinienie.
Przy obiedzie pani Truszkowska musiała opowiadać o spotkaniu i znajomości córki swej z Lisem, ulubionym trębaczem Mikołaja, i o tem, jak w krótkim czasie odezwała się w chłopaku krew polska, gorąca i wierna.
Panna Juljanna, która tylko na chwilkę usiadła do stołu, mówiła z takiem przejęciem i zachwytem o swoim uczniu, że wszyscy uczuli przyjaźń dla tak niefortunnie przyjętego w ojczyźnie młodzieńca; tylko niepoprawna babcia Kobierzycka zachichotała cieniutko i rzuciła w przestrzeń:
— Dziś znowu w kartach wesele wypadło, chi! chi! chi!
Pan Józef upomniał staruszkę piorunującem spojrzeniem, lecz na szczęście panienka nie słyszała słów babci i nic nie spostrzegła.
Mówiła swoim słodkim głosikiem:
— Poczciwa to, szczera i czysta, jak łza, dusza! Sierota nieszczęśliwy, skrzywdzony, porwany i oszukany przez Moskali. Lecz powrócił do swoich, widzicie?! Bóg miłosierny nie dopuści, aby mu się zmarło tak bezsławnie! Krzywda stała się Władeczkowi, ciężka krzywda! Nie winien on temu, że jeszcze źle po polsku mówi... całe życie w Rosji strawił, mowę naszą utracił, ale duszę zachował. To zaś ważniejsze!...
Przez całą noc na zmianę siedziały przy rannym pani Truszkowska z córką, raz po raz zaglądali do pokoju państwo Kobierzyccy i inni domownicy i dopomagali trzymać Lisa, miotającego się w gorączce, podważać łyżką zaciśnięte zęby, aby można mu było wlać w usta spieczone „dekoktu“ lub orzeźwiającego napoju.
O świcie ranny czuł się jeszcze gorzej.
Porywał się wstać, bredził, sięgał rękami po bandaże, chcąc je zerwać, bo, widać, dotkliwie bolała go głowa, lecz oczu nie otwierał, coraz mocniej zaciskając, opuchnięte, nabrzmiałe powieki, zgrzytał zębami i prężył się cały, borykając się z niewidzialnym wrogiem.
Przybiegł cyrulik, pozostawiony przez pana Józefa we dworze, znowu choremu tętniącego gwałtownie pulsu dotykał i bicia serca słuchał, a potem głową kiwał i już nie twierdził, że wszystko jest très bien, bo rozumiał, że dusza z ciałem walczy, chcąc się wyrwać i uciec tam, gdzie niema ani trosk, ani bólów, ani żalu gorzkiego.
Długo wahał się Ferand, aż szepnął dziedzicowi do ucha:
— Można teraz po księdza posłać... Może, le bon Dieu...[20] pomagać...
— Umiera? — spytał pan Kobierzycki.
— Lekarz nigdy nie może powiedzieć: „umiera“, on tylko mówi napewno: „umarł“... — odparł imć Ferand.
Przybył ksiądz z Sakramentami, konającemu grzechy odpuścił, dał ostatnie olejem namaszczenie, w ręce włożył świecę gromniczną i modlić się zaczął narazie łacińskiemi, a potem prostemi, zrozumiałemi, z serca idącemi słowy:
— Boże miłościwy, Panie nasz i Stwórco! Odpuść odchodzącemu z tego świata bratu naszemu grzechy jego świadome i nieświadome, jako jesteś źródłem miłosierdzia i sprawiedliwości! Niech w te ostatnie chwile życia ziemskiego, umierając w obcym domu, wśród obcych ludzi, jakaś myśl radosna, opromieni go, ukoi, osłodzi ostatnią mękę jego, odpędzi nieznośną tęsknotę śmiertelną i strach przed nieznaną, umysłem nieogarniętą wiecznością!
Ranny poruszył się i westchnął głęboko.
Spieczone, suche wargi poruszyły się niespokojnie, drgać poczęły w wielkim wysiłku powieki i nagle szept przenikliwy, świszczący wyrwał mu się z gardła:
— Jam ułan generała Dwernickiego... Do miłej ojczyzny na... służbę wierną wróciłem... Albo zwyciężyć... albo polec... Wszystko zapomnieć dla ojczyzny... Raz tylko ujrzeć ją... umiłowaną, wytęsknioną... Juljanna Truszkowska... Pyszków... urlop...
Osłabiony, leżał milczący, tylko w piersi mu coś grało, dreszcze wstrząsały rozpalonem ciałem, drżały usta i dzwoniły zęby, drobniutko i częstotliwie, niby żałosny brzęk cienkiego szkła, potrąconego niebacznie.
Panna Juljanna, klęcząc u wezgłowia chorego, cicho płakała.
Ale nie tylko ona, płakały też inne niewiasty, a nawet pan Kobierzycki ocierał łzy.
Ksiądz przerwał modły i, rozumiejąc, iż w tej chwili smutnej lecz uroczystej zarazem, dzieje się wielka tajemnica, gdy pod promieniami łaski Bożej przemawia dusza, już zwolniona z więzów śmiertelnego ciała, przeżegnał umierającego krucyfiksem i cicho wyszedł z pokoju.
Za nim podążył pan Józef i tuż za progiem spytał proboszcza:
— Słyszałeś, Jegomość, co mówił ten chłopczyna?
— Słyszałem, panie dobrodzieju, bom tuż przy łożu klęczał, — odpowiedział szeptem proboszcz.
— No, tandem[21] tedy zbrodni nad nim dokonano? Zabito ułana polskiego... zacną duszę zgładzono... — utyskiwał poczciwy szlachcic. — Co się dzieje! Co się dzieje! Niewinnych ludzi o zdradę posądzają i na wielkiej drodze — rrym! po czaszce i do rowu! Eh! Na to nie pozwolę... Wnet pchnę pachołka do Dwernickiego z zapytaniem, czy ma takiego ułana pod sobą, bo może w gorączce tylko gadał bez sensu...
W pokoju chorego, niewiasty otoczyły panią Truszkowską i szeptały z przejęciem:
— Powiedział, że jechał ujrzeć ukochaną... Naszą Julcię po imieniu nazwał i z nazwiska... Tu już fałszu nijakiego być nie może!... Po ostatniem olejem świętem namaszczeniu oprzytomniał, snąć, i przemówił! Biedaczyna, sierota opuszczony, bezdomny!... Taka go spotkała krzywda straszliwa!
Panie znowu popłakiwać zaczęły i szeptać modlitwy.
Panna Juljanna nie ruszała się z miejsca i do nikogo się nie odzywała.
Klęczała po dawnemu i wpatrywała się w twarz rannego, jakgdyby oczekiwała, że jeszcze przemówi, że podniesie ciężkie powieki i spojrzy na nią swemi oczami — jasnemi i pogodnemi.
Rozumiała, że ten — taki prosty i uczciwy chłopak umiera. Nadziei nie miała, ale nie czuła jeszcze rozpaczy w sercu.
Zdziwiła się, uświadomiwszy sobie, że jedna i ta sama, uporczywa i gorąca myśl przeszywa mózg jej i zmusza ją ustami poruszać i szeptać coś bez dźwięku.
Jakgdyby obca sobie istota słuchała tego szeptu, chociaż nie był on szmerem warg, lecz cichym głosem duszy.
Słyszała wyraźnie ten głos, powtarzający raz po raz:
— Masz miłość w sercu swojem dla mnie? Przysięgam na Boga, na Matkę z Jasnej Góry, że, jeżeli sądzone ci jest życie, pójdę z tobą na dolę i niedolę!
Zdumiała się, zrozumiawszy straszne znaczenie tych słów, dźwięczących w głębi duszy, ale natychmiast oczy podniosła na obraz Bogarodzicy Częstochowskiej i powtórzyła, wymawiając szeptem, lecz wyraźnie, słowo po słowie, jak na spowiedzi:
— Jeżeli sądzone ci jest życie, pójdę z tobą na dolę i niedolę! Przysięgam na Matkę z Jasnej Góry!