Tragedje Paryża/Tom I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Cel, do którego dążył Robert Loc-Earn, wkradając się w dom starca miljonera, naprzód był jasno przez tego awanturnika nakreślonym. Chodziło mu przedewszystkiem o zdobycie zaufania pana d’Auberive.
I zaczął przemyśliwać nad zręcznem nadzierzgnięciem intrygi, której rezultaty w razie powodzenia mogłyby zadowolnić najbardziej ambitnego człowieka.
Jedynym środkiem do tego było zaślubienie Henryki, córki pana d’Auberive, a tem samem wyłącznej, dziedziczki pięciomilionowej fortuny.
Wyjawić swoje zamiary, prosić o jej rękę, byłoby szaleństwem, powtarzał Robert, starzec zażycia nigdyby na to nie zezwolił!
Z chwiła zamieszkania w pałacu zaczął studjować, badać Henrykę, a dostrzegłszy w niej jakiś rodzaj smętnej zadumy, przyrzekł sobie wyśledzić przyczynę.
Za pomocą bezustannego podglądania, przekonał się, że lampa w pokoju Henryki plonie przez całe noce, prawie aż do świtu.
Co mogło robić to dziewczę w tak długie, późne godziny? Badając i śledząc dalej, odnalazł tajemnicę. Była nią szafa z książkami w bibljotecznej sali. Otworzywszy drzwi tej szafy, zaczął przeglądać książki i stwierdził z radością, że zawierały one najszkodliwiej, demoralizujące romanse, pochłaniane chciwie przez Henrykę, a tem samem pracujące dla niego lepiej nad wszelkie inne podstępne działania.
Poparty ową pewnością, Loc-Earn osnuł plan, a wiemy, iż posiadał pierwszorzędny talent aktorski.
Obecnie przeszedł sam siebie, grając z niedoścignionym artyzmem, z nieporównaną naturalnością, z godnem podziwu stopniowaniem uczuć i smutków rolę człowieka szalenie zakochanego, usiłującego ukryć swą miłość, a dozwalającego jej wybuchać na krótko niekiedy, jak gdyby wbrew własnej wiedzy i woli.
Po półrocznych takich manewrach, Henryka, podniecana bezustannem czytaniem owych książek, na zabój się rozkochała w ojcowskim sekretarzu. Bladła i czerwieniała na przemiany, skoro wszedł Robert, a gdy mówił do niej, czuła, jak każdy wyraz wygłoszony jego dźwięcznym głosem, odbijał się w jej sercu jakby najmilsza harmonia.
Robert oddany całkowicie „.swojej roli,“ udawał głęboką melancholję i roztargnienie.
Dnia pewnego, w obec dziewczęcia, oznajmił panu d’Auberive, wśród mnóstwa omijań i dających do myślenia półsłówek, iż powziął zamiar opuszczenia Paryża i Francji, że wraca do dawniejszego projektu udania się do Australji dla zdobycia majątku.
Henryka, siedząc obok ojca, który nie mógł jej widzieć, zbladła jak posąg i omal nie zemdlała. Widocznie skoro Robert myślał o podróży, nie kochał jej wcale.
— Wyjeżdżasz? zawołał starzec z bolesnym zdumieniem, chcesz mnie opuścić? Nie czujesz się więc być pośród nas szczęśliwym? Może ci kto przykrość tu sprawia?
— Byłbym niewdzięcznym, odrzekł Loc-Earn, gdybym nie ocenił należycie świadczonych mi przez pana dobrodziejstw, na jakie niezasłużyłem. Wszyscy za pańskim przykładem, są w jego domu dla mnie najprzychylniejszymi. Winienem być szczęśliwym, czuję to dobrze, ale widocznie nie jestem stworzony do cichego spokojnego życia. Potrzebuję ruchu zgiełku i niebezpieczeństw. Dla tego to odjechać mi wypadnie, pomimo głębokiego smutku, jaki mi sprawi to rozłączenie. Wyjadę z sercom złamanem, ale posłuszny niepokonanej, konieczności.
— A ja? czyż pomyślałeś, co się ze mną stanie natenczas? wyszeptał pan d’Auberive. Czyż sądzisz, żem łatwo teraz bez ciebie obyć się przyjdzieie w moim wieku można tak lekko bez narażenia zdrowia i życia, zrywać związki przyjaźni, które jedyny powab stanowią, dla starca, bliskiego grobu? Stałeś mi się niezbędnie potrzebnym. Poświęć się dla mnie, proszę cię. Nie skracaj wyjazdem tej małej liczby dni, jakie do życia mi pozostają. Uczynisz to, Robercie, wszak prawda? Zaniechasz owej podróży, przyrzecz mi, nieodmów!...
Loc-Earn, ująwszy rękę pana d’Auberive, uścisnął ją w swojej, z oznaką głębokiego poszanowania.
— Będę posłusznym, rzekł z widocznem wzruszeniem. Będę się starał nim być. Jeżeli ta ofiara nie przewyższy sił moich, spełnię ją, przyrzekam.
I wyszedł z pokoju, a Henryka dostrzegłszy, jak przyłożył chustkę do oczów, aby obetrzeć, lub ukryć łzy pod nią.
W godzinę później służący pobiegli za sprowadzeniem doktora. Gwałtowne wzruszenie spowodowało u pana d’Auberive atak mózgowy, który szczęściem przytłumiony w porę, nie wywołał złych następstw.
Nazajutrz Henryka znalazła nad kominkiem w swoim pokoju list bez adresu.
Drżącą ręką rozdarła kopertę, a domyślając się od kogo pochodził, w pół nieprzytomna ze wzruszenia i trwogi, z pałającą głową, dziwnym szumem w uszach, czytała:
„Czyś pani odgadła, czyś zrozumiała? Sądzisz może, że jestem niewdzięcznym, albo szalonym? Szalonym, tak, to prawdopodobne, lecz nigdy niewdzięcznym!
Jeżeli chciałem odjechać, to dla tego, że cię kocham, tak! kocham do utraty zmysłów.
Pragnąłem się oddalić, a opuszczając ten dom błogosławiony, unieść wraz z sobą moją tajemnicę. Powinienem był wytrwać w powziętem postanowieniu. Prośby pana d’Auberive odjęły mi odwagę. Dowiedz się pani zatem o całej prawdzie. Ty teraz, ty tylko rozstrzygniesz o moim losie, jaki składam w twe ręce.
Jeżeli wyznanie mojej dla ciebie miłości, mimo że niczego tu dla siebie spodziewać się nie mogę, wywoła twój gniew, albo urazę, wystarczy jeden wyraz, jeden twój gest, pani, bym to zrozumiał.
Za chwilę później już mnie tu nie będzie, uniknę pożegnania, by niem nie zasmucać tego czcigodnego starca. Oskarżać on będzie mnie może, on, tak szlachetny i wielki, o niewdzięczność za wyświadczone dobrodziejstwa.
Nie chciej bronić mnie pani, proszę cię o to, do czego bowiem posłużyćby mogła ta obrona? Wystarczy mi własne twe przekonanie, wystarczy pewność, iż nie uznajesz mnie być winnym.
Czy mam pozostać... czy jechać? odpowiedz!“...
Po kilkakroć razy Henryka odczytywała ów, list, nadzwyczaj zręcznie skreślony; list, obok którego najgorętsze wyznania miłości w „Nowej Heloizie“, wydawały się jej bledszemi, bez znaczenia słowami. Powtarzała półgłosem każdy wiersz, każdą sylabę i odnajdowała w nich jak gdyby akordy jakiejś niebiańskiej muzyki, podobnej chórowi cherubinów.
— Kocha mnie, kocha! powtarzała rozpromieniona. Nie omyliłam się. Jest to więc prawdą. Robert mnie kocha.
Długi czas ubiegł zanim zdołała się uspokoić. Wreszcie gorączkowe to wzruszenie minęło. Twarz, omyta zimną wodą, przybrała zwykłą matową bladość, na której przed chwilą silne pałały rumieńce. Przygasł blask jej spojrzenia. Wyszła z pokoju chwiejnym krokiem i zeszedłszy ze schodów, zwróciła się w stronę ojcowskiego gabinetu.
W salonie poprzedzającym ów pokój, spotkała Roberta. Przechodził on właśnie i złożywszy jej ukłon, chciał ją wyminąć w milczeniu.
Henryka zatrzymała się, a przyciskając ręką silnie bijące serce, wyszepnęła z cicha:
— Zostań, pan!
— Pozostanę, rzekł krótko Loc-Earn, pochylając czoło z pokłonem, i wyszedł z salonu.
Zostawszy samą, panna d’Auberive padła chwiejąca się na poblizkie krzesło. Znalazła siłę na wymówienie tych paru wyrazów, obecnie przestraszała ją jej decyzja utrzymać się jednak na nogach nie była w stanie.
— Biedna dziewczyna, mówił Robert z uśmiechem Mefista, wchodząc do swego mieszkania. Drżała jak liść, pełna trwogi i obawy. Teraz jest moją!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.