Tragedje Paryża/Tom I/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Co było rzeczywistością, a co fałszem w opowiadaniu Roberta, w owej historji, tak prawdopodobnej i popartej niezaprzeczonemi dowodami. Rozwiążmy krótko to zapytanie.
Młody sekretarz pana d’Auberive, jako główna osobistość, przewodnia niejako sprężyna paryskiego dramatu, z którego wstęp przedstawiamy naszym czytelnikom, winien być dokładnie przez nich poznanym.
Pospieszamy zatem odszkicować jego przeszłość w krótkim pobieżnym zarysie.
Robert na podstawie rzeczywistych faktów wzniósł cały gmach kłamstw i zmyśleń. Był on w rzeczy samej synem hrabiego de Loc-Earn, poległego w bitwie pod Penissiere.
Po chlubnem ukończeniu nauk w kolegium w Rennes pełnił istotnie tamże przez kilka miesięcy obowiązki korepetytora i szkolnego nadzorcy, niezadługo jednak wydalonym został za pewnego rodzaju dość ważne wykroczenie przeciw rygorowi szkolnemu. Pracując następnie u notarjuszów, nie mógł się i tam utrzymać.
Różnorodne wieści, nie przynoszące zaszczytu jego charakterowi, krążyć o nim poczęły. Po każdem wydaleniu z zajmowanego stanowiska, zmieniał miejsce pobytu, przenosząc się z miasta do miasta, gdzie w skutek chwalebnych szkolnych jego świadectw, łatwo mu było znaleść zajęcie.
Spieszymy dodać, że wyćwiczony mistrzowsko w sztuce naśladowania najbardziej nieczytelnego pisma i fałszowania podpisów, tworzył sam sobie różne służbowe dowody, przepełnione pochwałami, a ztąd nadające mu prawo przed innemi, do otrzymania miejsca.
Niedługo jednak trwało złudzenie pracodawców. Zewsząd po krótkim czasie starano się go pozbyć jak najprędzej i przez lat kilka przenosząc się tak bezustannie, wiódł nędzną swą egzystencję.
Obdarzony z natury wysoką inteligencją, użytą nieszczęściem przezeń na posługę nizkich żądz i namiętności, jakie kiełkowały w tym człowieku od lat młodocianych, czając, iż z dniem każdym coraz mu ciężej przebywać w dusznej atmosferze prowincjonalnej, gdzie najbardziej nawet zręczni awanturnicy nie znajdują dla siebie właściwego pola do działania, postanowił opuścić owe zakąty.
Czytając z upodobaniem „Gazetę sądową,“ śledził w niej pilnie szczegóły postępowania tych „rycerzy przemysłu”, postanowiwszy nietylko pójść w ich ślady, ale unikać szkopułów o jakie najbardziej z nich zręczni potknęli się, zginąwszy w tak zwanej „szóstej Izbie.”
Marzył on o wielkiej scenie wśród świata, godnej siebie, a tym wielkim dla niego teatrem mógł być jedynie Paryż. Chciał jednak przedstawić się tam świetnie, olśnić głupich za pierwszem ukazaniem się, wiedząc dobrze, że tylko tym sposobem wstęp do dalszego rozwinięcia swych planów mógł sobie utorować.
Myśl o przybyciu do Paryża jak nędzarz, źle ubranym, bez grosza w kieszeni, w powykrzywianem obuwiu, wstrętem go napawała. Na to wszystko potrzeba było pieniędzy, i to pokaźnej sumy, a nie kilku luidorów, zabranych z kasy pryncypała.
Zkąd wziąć tę sumę?... Gdzie ją odnaleźć bez narażenia się na niebezpieczeństwo schwytania przy spełnionem przekroczeniu?
Okoliczności przyszły mu z pomocą.
Pewne, nader ważne dowody, zachowane w tece notarjusza, u którego Robert pracował, mogły rozciąć węzeł nader zawiłego procesu. Powyższe papiery, przedstawione na posiedzeniu sądowem, stanowiły o przymaniu jednej ze stron procesujących się miljonowego majątku.
Jeden ze skarżących był uczciwym człowiekiem, drugi, roszczący najniesłuszniej prawa do pomienionej fortuny, znanym był z niezbyt skrupulatnego sumienia.
Do niego to Robert udał się pewnego wieczora.
— Jestem pomocnikiem pana Duval, notarjusza w tem mieście, rzekł wchodząc. Przykro mi, iż przybywam ze smutną wiadomością, obowiązek wszelako nakazuje mi uprzedzić pana, że pańskie pretensje w wiadomym procesie nie mają żadnych widoków powodzenia. Przegrasz go pan nieodwołalnie, a to jedynie z przyczyny istniejącego pokwitowania, wydanego niegdyś przez pańskiego ojca, a przekonywającego, że odebrał on tę sumę, o którą pan się ponownie upomina.
— Fałsz! zawołał pierwszy, nie bez pewnej jednak widocznej obawy, kwit, o którym pan mówisz, istnieć nie może! nigdy on nie był wydanym!
— Upewniam, że się pan mylisz. Owo pokwitowanie isinieje, mam je w swem ręku i przyszedłem tu umyślnie, aby zapytać, ile pan za nie ofiarować mi możesz?
— Tysiąc talarów.
— Żegnam, odparł Loc-Earn, zwracając się do drzwi.
— Zaczekajże pan, zawołał pierwszy. Porozumieć się możemy. Ileż zań żądasz ostatecznie?
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— To za wiele, za wiele.
— Żegnam pana, powtórzył Robert, kładąc rękę na klamce.
— Jedno słowo...
— To nadaremne. Cyfra, oznaczona przezemnie, wyłaje się panu za wielką. Zatem odchodzę. Nie nawykłem się targować.
— Pozostać proszę.
— Zgadzasz się pan więc?
— Zgadzam. Kiedyż mi pan dostarczysz to pokwitowanie?
— Skoro pieniądze mi wyliczonemi zostaną. Masz pan u siebie tę sumę?
— Mam.
— Proszę więc o nią. Kwit mam w kieszeni.
W parę minut później nastąpiła wymiana drogocennego dowodu za dwadzieścia biletów bankowych.
— Zważ pan i na to, rzekł Robert, wsuwając pieniężną paczkę do kieszeni, że nie krępuję pana tajemnicą. Odpowiedzialni oba zarówno jesteśmy i pewni siebie, co rzadko się zdarza!
We dwa dni potem w chwili oddawania papierów adwokatowi, broniącemu sprawy, pan Duval spostrzegł z przerażeniem brak owego tak ważnego dokumentu. Zaginąć on nie mógł, a zatem został skradzionym. Przez kogo jednak...
Po najstaranniejszem a bezskutecznem poszukiwaniu, notarjusz mając wszystkich w podejrzeniu, wydalił swój cały personel, pozostawiwszy tylko jednego, od dawna już pracującego u siebie pomocnika.
Zadowolony z rozwiązania, jakiego pragnął, Robert wyjechał do Paryża; przewidując wszelako, iż może tam zostać śledzonym, porzucił swe dawne prawdziwe nazwisko, a przybrawszy pseudonim de Saulnier, zniknął wśród tłumów.
Po upływie kilku miesięcy, gdy sądził, iż niebezpieczeństwo minęło, wydobył się z cienia i rzucił się zapamiętale w zgiełk rozkoszy i łotrostw, okrytych wielkoświatowemi pozorami.
Nie chcemy opowiadać szczegółowo zręcznej Odyssei tego awanturnika, zajmującego pierwsze miejsce pośród najniższych warstw ludności Paryża, tego przyjaciela „rycerzy przemysłu“ z owej epoki, przebywającego między przedstawicielami występku i zbrodni, w knajpach najbardziej brudnych, podejrzanych, gdzie się spotyka takich Sariolów i gdzie pośród tego plugawego otoczenia wyróżniał się on swoją dystyngowaną postacią i salonowem zachowaniem się.
Były chwile, w których u Roberta złoto brzęczało w kieszeniach, jak również takie, w których zostawały one częstokroć przerażająco pustemi. Mimo to wszystko kierował zręcznie swą barką wśród drogi życia i starał się w dobrych stosunkach zostawać z policją.
Rzecz nie do uwierzenia, iż ów bandyta nie był ni razu, przez nią zapytywanym o jakiekolwiekbądź legitymacyjne papiery. Zatłuszczone ławki poprawczego sądu nie znały go wcale.
Nadeszła wszak chwila, w której zmienił się ów los pomyślny. Wmieszany w haniebną sprawę oszustwa i szantażu wynalazł wprawdzie sposób wymknienia się mającym go przyaresztować agentom, mimo to jednak został zaocznie skazanym pod przybranem swojem nazwiskiem, na trzy lata więzienia.
— Ha! bruk Paryża staje się niebezpiecznym dla Roberta Saulnier, rzekł. Trzeba ażeby w jego miejsce hrabia de Loc-Earn ukazał się co rychlej, trzeba ażeby wszedł w koła wyższego świata, a nadewszystko, ażeby się oparł na jakimś punkcie silnym i trwałym!
Podobny rezultat w jego położeniu mógł się jedynie dać osiągnąć za pomocą wielkich wysiłków.
Począł więc szperać w swej bujnej wyobraźni, która mu wskazywała odnalezienie jakich nowych zręcznych, a śmiałych planów, dozwalających korzystnie wyzyskać czyste, chwalebne ojcowskie nazwisko, które było dlań obecnie jedyną deską zbawienia.
Przyszła mu myśl przeszukania w dziennikach spisu szlachty, wmieszanej w ostatnie niegdyś zamieszki w Wandei. Odczytywał z uwagą to wszystko, co odnosiło się do bitwy pod Penissiere, gdzie jego ojciec śmierć znalazł.
W następstwie tego, całe dnie i tygodnie przepędzał w wielkiej czytelni Palais-Royal, jaka być może dotąd istnieje, zawierającej niezrównane zbiory dzienników i broszur z owej epoki, z których czerpał, zbierał i notował bezprzestannie.
W chwili gdy nazwisko pana d’Auberive wpadło mu po raz pierwszy przed oczy, drgnął pomimowolnie, jakieś odległe, niewyraźne wspomnienie zabłysło w jego pamięci. Przypominał sobie, że nazwisko d’Auberive słyszał niejednokrotnie wymawianem w dziecięcych chwilach swego życia, i że nosząca je osobistość była nietylko towarzyszem broni, lecz przyjacielem hrabiego Loc-Earn.
Widocznie tu był ów punkt oparcia, którego odszukiwał Robert. Czy jednak pan d’Auberive żył jeszcze?
Robert począł zasięgać bliższych objaśnień. Wszystkie okazały się być zadawalniającemi. Bogacz, kaleka, żyjący w odosobnieniu, ów stary dowódca wandejski, chował gorące uwielbienie dla dawnych swych wspomnień. Zresztą nie zapomina się łatwo o towarzyszu młodości człowieku złączonym z sobą uczuciem szczerej przyjaźni, którego się widziało ginącego przy swoim boku od zabójczej kuli.
Przybyć do pana d’Auberive i zostać przezeń przyjętym, nie było rzeczą trudną dla noszącego nazwisko Loc-Earn, częste wszelako podejścia i zdrady, jakich starcy w ciągu swojego życia stają się ołiarami, podejrzliwymi ich czynią.
W jaki więc sposób zyskać od razu zaufanie tego człowieka? Jak nim zawładnąć, otoczyć go niewidzialną siecią, a tak zarzuconą zręcznie, aby najmniejszy cień powątpiewania nie naruszył jej równowagi?
Jakiegoż nieporównanie podstępnego użyć manewru, jakiego arcydzieła dyplomacji, ażeby kazać sobie wszystko ofiarować, udając pozór odmowy?
Robert począł przemyśliwać nad tem, pracował, a rezultatem tej pracy było odegranie przezeń znanej nam komedji.