Tragedje Paryża/Tom III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sądzę panie wicehrabio, że ów biedny młodzieniec jest dla nas na zawsze straconym, powiedział chirurg do pana de Grandlieu po zbadaniu owej strasznej rany, zadanej Andrzejowi przez kapitana Grisolles. Wiemy iż Filip de Croix-Dieu, przybiegłszy natenczas, słyszał te słowa.
— Przebacz mą niedyskrecję panie wicehrabio, zawołał, nie mogłem jednak pokonać mego niepokoju i trwogi, widząc z oddalenia upadającego pana de San-Rémo, dla którego uczuwam ojcowskie prawie przywiązanie.
Mąż Herminji poruszył głową w milczeniu.
— A zatem, twierdzisz pan, mówił baron, zwracając się do chirurga, że rana jest niebezpieczną?
— Niebezpieczną, a nawet śmiertelną, lękam się, panie.
— Nie ma więc sposobu ocalenia, albo chociażby przyniesienia ulgi temu nieszczęśliwemu?
— Będę próbował oswobodzić płuca, przez puszczenie krwi, nie mamy innego środka; jeżeli pozostaje jaka szansa ocalenia, szansa niestety bardzo słaba, znajduje się ona w tem tylko jedynie.
Chirurg odsunął w całej długości rękaw koszuli Andrzeja, związał ramię i naciął żyłę. Krew z razu wolno się sączyła, kropla po kropli, znacząc bruzdę ciemno purpurową na białej delikatnej skórze, następnie silniej wytrysnęła. Ciśnienie na płucach widocznie się zmniejszyło, bo krew na ustach ukazywać się przestała.
Raniony wydał głębokie westchnienie, nie otwierając jednak oczu wcale.
Wicehrabia de Grandlieu, Jerzy Tréjan i baron śledzili przebieg operacji i jej rezultaty, z gorącą uwagą i łatwym do zrozumienia niepokojem.
— I cóż? wyszepnął pan de Grandlieu.
— Skutek przewyższa moje nadzieje, przyznaję, rzekł chirurg, nie chciałbym jednak łudzić panów próżną nadzieją, bo żaden stanowczy rezultat nie został dotąd otrzymanym.
— A jednak mu widocznie lepiej?
— Bezwątpienia, aby to polepszenie jednak się utrzymało, trzeba ażeby się utworzyła krew zakrzepła i zatrzymała krwotok wewnętrzny. Wówczas to nastąpi chwilowe uspokojenie, pomimo czego nie zniknie niebezpieczeństwo. Różnorodne komplikacje wyniknąć tu mogą.
— Zwalczysz je pan. Nauka zdziałać może wiele, rzekł wicehrabia.
— Nauka działa, a Bóg rozrządza.
— Czy będzie można przenieść chorego?
— Tak sądzę.
— Do powozu?
— Nie, nigdy! ruch powozu byłby zabójczym dla niego. Potrzebujemy noszów, materaców i dwóch ludzi.
— Wszystko to znajdzie się w Vincennes, rzekł żywo Jerzy. Wsiądę w powóz biednego Andrzeja i jadę natychmiast.
— A ja, jeśli pan wicehrabia pozwoli, dodał Croix-Dieu, wyjmę poduszki z jego landa aby z nich utworzyć prowizoryczne posianie dla ranionego.
— Czy pozwolę? zawołał wicehrabia. Ach! dziękuję ci, panie baronie, żeś pomyślał o tem.
Tréjan przybył z dwoma silnymi wieśniakami, zaopatrzonymi w nosze, używane do przenoszenia chorych do szpitala, podczas niejednokrotnie zdarzających się wypadków na ulicy. Położywszy na nich wciąż bezprzytomnego młodzieńca, nakryto go płótnem, zawieszonem na drążkach, dla ukrycia przed wzrokiem ciekawych.
Pan de Grandlieu, Jerzy, baron i chirurg, nie chcieli wsiąść do powozów, szli pieszo za niosącymi zranionego, upominając wieśniaków, by unikali wszelkich wstrząśnień mogących zaszkodzić choremu. Od czasu do czasu chirurg zatrzymywał niosących, zaglądając pod płótno dla przekonania się, czy chory oddycha jeszcze.
Potrzeba było dwie godziny czasu na przejście z Winceńskiego lasku do pałacyku Andrzeja przy ulicy Boulogne.
Podróż ta nie pogorszyła cierpień chorego. Położono go na łóżku, z ciągle zamkniętemi oczyma. Jego przejrzysto blade oblicze sprawiało wrażenie maski, na wosku odciśniętej. Słaby oddech, poruszający w nieregularnych przerwach piersiami młodzieńca, oznajmia jedynie o tlejącem tam jeszcze życiu.
Chirurg, zapytywany przez pana de Grandlieu, odpowiedział iż zdaje mu się, że krwotok wewnętrzny został powstrzymanym, ale podwójna ta rana zaogni się na pewno a jednocześnie wyniknie gorączka. Czyli więc młody markiz, tak osłabiony wielkim upływem krwi, nie ulegnie pod siłą tego cierpienia? Oto kwestja, której rozwiązać naprzód nikt nie byłby w stanie. Ta, pełna przenikającej groźby odpowiedź i zaniepokojenie widoczne na twarzy tego człowieka nauki, napełniały trwogą obecnych.
Pan de Grandlieu zmuszony wracać do siebie, dla udzielenia wiadomości Herminji, którą od rana pozostawił w wielkiem nerwowem podrażnieniu, przyrzekł chirurgowi, iż, powróciwszy za parę godzin, nie opuści już zranionego i odjechał na przedmieście św. Honorjusza.
Po raz to pierwszy w życiu córka Klotyldy de Randal nie miała odwagi pomyśleć o zwykłej starannej swej toalecie. Nie pozwoliła zręcznej swej pokojówce czesać wspaniałych swych jasno blond włosów, które w bujnych splotach, wymykając się z pod emaljowanego grzebienia, rozsypywały się w nieładzie po jej ramionach.
Miała na sobie biały negliż, jeden z tych świetnych peniuarów, pokryty cały haftami, koronkami, wstążkami, będących chlubą młodych mężatek miljonerek. Fryza, z delikatnych koronek, otaczając delikatną szyję Herminji, była zmiętą, jak gdyby nosząc ślady niejednokrotnego opuszczenia głowy na piersi. Policzki jej matowo blade stanowiły dziwną sprzeczność z różowemi kokardami, przystrajającemi jej negliż. Delikatny odcień błękitnawy, zarysowywał się pod jej pięknemi oczyma.
Napróżno kamerdyner wchodził trzykrotnie z oznajmieniem:
— Śniadanie na stole, pani wicehrabino.
Nie poruszyła się, nie weszła do jadalni.
Służący szeptali sobie nawzajem:
— Pan wyjechał rano, równo ze dniem i nie powraca. Pani chodzi jak obłąkana, zapomniawszy o śniadaniu. Tu, coś niezwykłego się dzieje!
O trzeciej po południu, otwarła się nareszcie pałacowa brama i lando wicehrabiego wjechało w dziedziniec. Herminja nie czekając, aby małżonek wszedł do salonu, wybiegła naprzeciw niemu, wołając:
— I cóż?
Pan de Grandlieu przygarnął ją z lekka ku sobie i dotykając ustami z ojcowską tkliwością jej czoła.
— Cóż, drogie dziecię, odpowiedział, broniący najsprawiedliwiej sprawy, nie zawsze bywają szczęśliwymi.
Herminja zatopiła badawcze spojrzenie, pełne trwogi w spochmurniałej twarzy małżonka.
— A więc, wyszepnęła cicho, pan de San-Rémo?...
— Raniony.
— Niebezpiecznie?
— Tak.
— Śmiertelnie?
— Nie śmiem ci odpowiedzieć, na to pytanie.
— Dlaczego?
— Ponieważ chirurg, w chwili gdym odjeżdżał, niestracił zupełnie nadziei ocalenia go, lecz i nie upewniał.
Wspominaliśmy, że Herminja była bladą. Na te wyrazy zbladła jeszcze bardziej. Pokonywając jednak z bohaterską siłą swą trwogę:
— Pójdźmy, odpowiedziała, opowiesz mi wszystko, co zaszło, nic nie ukrywając.
Weszli oboje razem do salonu; pan de Grandlieu opowiedział jej żądane szczegóły, kończąc temi słowy:
— Widzisz, drogie dziecię, markiz przypłacić może, życiem swój czyn nierozważny; dał jednak dowód niezaprzeczony swego wzniosłego serca, i szlachetnego, charakteru. To piękne życie zgaśnie w samem rozwiciu i ja będę temu przyczyną! Osądź ile cierpieć muszę! Jak ciężka mnie boleść rozdziera!
— Ach! wyszepnęła Herminja, pojmuję to wszystko, rozumiem!
— Zaledwie poznałem tego młodzieńca, mówił wicehrabia, gdyż jeden, jedyny raz tylko widziałem go, jak sobie przypominasz, w pracowni naszego kuzyna Tréjana. Podobał mi się, mówiłem nawet ci o tem. I teraz, gdy śmierć mu grozi, śmierć, poniesiona w mojej obronie, czuję, jak gdyby jakieś tajemnicze węzły ściśle nas z sobą wiązały. Zdaje mi się, jak gdybym go znał od dawna i kochał gorąco, szczerze! Pojmujesz-że to Herminjo?
— W zupełności pojmuję, szepnęła młoda kobieta.
— Wracam natychmiast do niego, rzekł pan de Grandlieu, po chwili milczenia.
— Tak jedz, jedź, co prędzej! Długo tam pozostaniesz?
— Niezbyt długo. Powrócę aby ci udzielić wiadomość. Uzbrój się w odwagę, me dziecię, bo jakieś dziwne przeczucie mówi mi, że ta wiadomość pomyślną nie będzie.
Tu wyszedł.
Herminja krokiem wolnym, niejako automatycznym, krokiem pogrążonej w śnie magnetycznym, wyszła z salonu i udała się do bocznego pokoju, urządzonego dla niej w rodzaju kapliczki.
Ów cichy zakątek, poświęcony modlitwom, był arcydziełem gustu, sztuki i bogactwa.
Wszystkie przedmioty, gromadzone w owej kapliczce, sięgały bardzo dawnych czasów i były nieocenionej wartości. Znajdowały się tu nader kosztowne obicia, starożytne srebro, rzeźby, wykonane odręcznie przez jakiegoś nieznanego artystę, malowidła na szkle, emalje bizantyjskie, relikwiarze misternej roboty i klęcznik z piętnastego wieku, cały w koronkę rzeźbiony na dębowem drzewie. Poduszka z czarnego aksamitu, obszyta srebrnym galonem, wyścielała stopnie klęcznika, na wierzchu którego leżała książka do nabożeństwa, a raczej manuskrypt w formie książki, ozdobiony wytwornemi miniaturami. Po nad klęcznikiem na ścianie, widniał mały krucyfiks z kości słoniowej. Ów skromny krzyżyk, dziwnie odbijał pośród wspaniałych przedmiotów wysokiej wartości artystycznej, a jednak był on dla Herminji droższym po nad wszystkie bogactwa owej kapliczki.
Przed dwudziestu dwoma laty spoczywał on na piersiach umierającej jej matki pani de Randal i pan de Grandlieu chcąc tę pamiątkę zachować dla sieroty, otrzymał go od księdza, przybyłego na ówczas do mieszkania pani Angot, dla udzielenia ostatniego namaszczenia Klotyldzie.
Herminja uklękła, a całując krucyfiks, jak niegdyś to uczyniła jej matka, wyszepnęła cicho:
— Boże Wszechmocny! Boże dobry! Boże sprawiedliwy! ocal życie temu szlachetnemu młodzieńcowi, który je naraził w obronie starca! Co by uczynił syn dla ojca, on to uczynił dla człowieka, który mnie wychował! Pozwól mu żyć, o Boże! Jest on mi bratem. Kocham go, kocham!