Tragedje Paryża/Tom V/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nadszedł dzień słynnych gonitw, na których Tonton kierowany przez Andrzeja San-Rémo, miał stać się bohaterem.
Było to w drugiej połowie czerwca.
Pogoda cudownie piękna, zdawała się sprzyjać zabawie. Drobny deszczyk spadły poprzedzającej nocy, spłukał kurzawę na drogach i ochłodził powietrze.
Gonitwy miały się rozpocząć punktualnie o drugiej godzinie.
Od południa widziano już na drogach wiodących do Lantree ekwipaże różnego rodzaju. Faetony, karykle, amerykany, i wyszłe już z mody tilbury, przesuwały się szybko pomiędzy drzewami, a wesołe „dzień dobry“ wymieniano między właścicielami tych różnorodnych wehikułów.
Liczniejszą jeszcze nad powozy była młódź męzka. Prócz rodowitych jakoby dżentlemenów jadących konno z powagą, wielka liczba młodzieży objeżdżała jezioro dokoła galopem lub kłusem na wierzchowcach czystej krwi, mając za sobą dżokejów w skórzanych spodniach, w kurtach na guziki szczelnie zapiętych.
Tor oznaczonym był w odległości jednego kilometra od zamku, na wspanialej łące przeciętej rzeczułką, okolonej zaroślami.
Trybuny dla widzów na zielono i biało malowane, przyozdobione chorągwiami o barwach Lantre’ów, powiewały na prawo i lewo około wejścia.
Powozy ciekawych osób, które postanowiły odjechać po ukończonych gonitwach, zatrzymywały się w długiej linii porządkowe wzdłuż toru.
Około godziny pierwszej w południe dała się słyszeć w zbitym tłumie około głównych drzwi wejścia wchodzących na dziedziniec, głośna wrzawa wraz z okrzykami podziwienia.
Przedmiotem ku któremu zwracało się ogólne zaciekawienie obecnych, był powóz Victoria zaprzężony a la Daumont, w cztery rosłe czarnej maści konie, tak doskonale do siebie dobrane, jak gdyby wyszły z pod jednej formy.
Dwaj maleńcy dżokeje w białych spodniach, niebieskich atlasowych kamizelkach i czarnych aksamitnych kurtkach ze złotemi galonami, powstrzymywali zapał owych stepowców Irlandzkich, które pędząc szybko bieliły pianą stal swoich wędzideł.
Wicehrabia Armand z małżonką siedzieli w głębi owego powozu, którego niezwykłą okazałość tak podziwiał niegdyś Oktawiusz Gavard.
Herminia czarownic piękna, lecz bledsza niż zwykle, miała na sobie kostjum z jasno perłowej jedwabnej materji, podpinany czarnemi wstążkami, coś w guście wieśniaczki z obrazów Watteau.
W prawej ręce trzymała jasno perłową parasolkę z rękojeścią rzeźbioną z kości słoniowej; lewą bawiła się bukietem fiołków, który od czasu do czasu zbliżała ku twarzy, aby napawać się ich wonią.
Andrzej San-Rémo dosiadłszy najpiękniejszego angielskiego wierzchowca ze stajni wicehrabiego, towarzyszył powozowi rozmawiając z panem de Grandlieu, a niekiedy i zamieniając słów kilka z Herminią.
Młodzieniec przybrany był w kostjum miejski, jaki miał w chwili rozpoczęcia wyścigów zamienić na kurtkę dżokejską o barwach wicehrabiego.
Tonton, dzikszy niż kiedykolwiek, mimo otrzymanej tak walnej lekcji, przy której byliśmy obecni, został przyprowadzony dnia poprzedniego wieczorem do stajen pana de Lantree, zkąd miano go na tor powieść w chwili rozpoczęcia wyścigów.
Znaczna część zaproszonych gości zebrała się już w salonach zamkowych, gdzie markiza de Lantree z czterema swymi wnuczkami czyniła honory domu z zadziwiającą uprzejmością.
Pani de Lantree bardzo piękna jeszcze, mimo siwiejących splotów, otaczających jakoby nimbem srebrzystym jej głowę, przedstawiała czarowny typ patrycjuszki, u której dobroć serca nie pozostawia miejsca na wyniosłość i dumę. Przyjęła ona ze szczególną życzliwością Herminię, jaką znała od niemowlęctwa, ponieważ wicehrabia przepędzał zwykle letnie miesiące w zamku de Grandlieu, a wiemy iż nie rozłączał się nigdy ze swoją wychowanicą.
Armand przedstawił Andrzeja San-Rémo obojgu gospodarzom domu, w jak najbardziej gorących wyrazach.
— Masz swój wyłączny apartament, drogie me dziecię, rzekła pani de Lantree całując Herminię. Zaprowadzą cię tam natychmiast po ukończonych wyścigach, gdybyś zechciała zmienić przed obiadem toaletę. Prześpisz się tam przez kilka godzin jutro z rana, ponieważ bal ukończy się bardzo późno, zkąd mam nadzieję, iż nie zechcesz powracać w nocy do Grandlieu?
— Z najżywszą chęcią przyjmuję to zaproszenie, odpowiedziała uśmiechając się Herminia. Będę szczęśliwą, bardzo szczęśliwą, chciej pani wierzyć, mogąc jak najdłużej pozostać w rodzinie, którą kocham, i przez którą wiem, że jestem kochaną.
Pani de Lantree uściskała powtórnie wicehrabinę, którą nazywała swym ukochanym dzieckiem, od czasu gdy była małą dziewczynką, i odeszła, ażeby przyjąć innych gości.
Jednocześnie przybiegła do Herminii młoda kobieta rzucając się jej w objęcia z oznakami najtkliwszej przyjaźni.
Kobieta ta bardzo piękna, lecz o tyle brunetka, o ile wicehrabina była blondynką, była jej przyjaciółką od lat młodocianych.
Urodzona w Turaine, w małym zamku, w okolicy de Lantree, nazywała się Dyaną d’Aubray, a od roku baronową de Ferier. Wyjechawszy w zimie roku zeszłego wraz z mężem do Wioch, nie widziała Herminii, tak od chwili swoich jak i jej zaślubin. Ztąd okrzyki radości i powitania bez końca.
Po przeminięciu pierwszego wzruszenia i licznych z obu stron zapytań, obie przyjaciółki wziąwszy się pod ręce przeszły przez salony do zimowego ogrodu, gdzie usiadły pod egzotycznemi krzewami, pragnąc swobodnie oddać się pogawędce.
Andrzej zarówno na kilka minut przed tem uciekł do owego wonnego zakątka, a ukryty za białą marmurową statuą, pożerał wzrokiem swą uwielbianą Herminię.
San-Rémo uczuł budzące się w sobie skrupuły sumienia.
— Czy wypada mi tu pozostawać? zapytywał sam siebie, Herminia pragnie może uczynić swej przyjaciółce zwierzenia, jakich nikt słyszeć nie powinien? Jeżeli nie zdradzę mej obecności i wysłucham tego co nie było dla mych uszu przeznaczonem, nie będzież to niedyskretną z mej strony nieuczciwością?
Chciał odejść, ale zawahał się wreszcie.
— Gdzież tu niedyskretność? Gdzie nieuczciwość? zapytywał sam siebie. Czyż umyślnie wybrałem ten tu zakątek? Nie, tego nie uczyniłem. Czy przyszedłem tu z zamiarem podsłuchiwania? Nigdy w świecie! Traf nieprzewidziany sprowadził do mnie Herminię wraz z jej przyjaciółką. Dla czego więc miałbym ztąd odejść? Cóż zresztą by miały sobie do powiedzenia tak tajemniczego? Ich sekreta, jeśli je mają, są zwierzeniami dwóch serc niewinnych. Gdyby Herminia wymówiła me imię i zaczęła mówić o mnie, wiedziałbym jej myśli. Niepodobna mi utracić takiej sposobności. Pozostanę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.