Tragedje Paryża/Tom V/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Rozmowa młodego markiza z jego obłudnym przyjacielem, zabrała całą godzinę czasu.
Przy rozejściu się postanowili, że Croix-Dieu oczekując biegu wypadków, zatrzyma się przez kilka dni na stacji w oberży, gdzie Andrzej będzie go odwiedzał co rano, i zasięgał rad jego w razie potrzeby.
Jadąc konno przez cienistą klonową aleję wiodącą do zamku, syn Henryki d’Auberive nie zwrócił ani na chwilę uwagi na tak gorące zainteresowanie się barona ową jego miłością dla Herminii, co widocznie przecie jakiś cel mieć musiało.
Ojcowskie niejako przywiązanie Filipa de Croix-Dieu, to przywiązanie, jakie w prostocie duszy Andrzej uważał za najszczersze dla siebie uczucie, tłumaczyło mu wszystko.
Żywa nadzieja zbudzona w sercu młodzieńca zastąpiła miejsce rozpaczy. Baron powiedział mu: „Herminia cię kocha“. Wierzył temu. Baron dodał następnie: „Będziesz szczęśliwym“. I temu wierzył zarówno.
Owóż dnia tego przy obiedzie tak wielka radość jaśniała na zwykle melancholijnem obliczu młodzieńca.
że pan de Grandlieu winszował mu serdecznie tej zmiany, pytając, czyli otrzymał jaką wiadomość od owej pięknej, starannie zakwefionej damy, która przyszła odwiedzić go tajemniczo w pierwszych dniach rekonwalescencji, o czem mu Tréjan powiedział.
Zmięszany tem tyle niespodziewanem zapytaniem, Andrzej zapłonął rumieńcem, podczas gdy Herminia tak zbladła, iż omal nie zemdlała.
Wicehrabia nie spostrzegłszy tego mówił dalej:
— Czyliż ów niewinny żart z mej strony miałby ci przykrość sprawiać markizie? Gdyby tak było, mocno żałuję, żem sobie nań pozwolił. Nie bierz mi tego za złe. Nikt bardziej nademnie nie umie szanować tajemnic serca. Zkąd jednak pochodzi to twoje tak wielkie zakłopotanie? Wszakże znajdujesz się w tym wieku, gdzie kochać wolno, a nawet powiem, gdzie kochać potrzeba. Starcom jedynie miłość jest wzbronioną, ponieważ ona podzielaną być nie może.
Podczas, gdy pan de Grandlieu wymawiał te słowa, Herminia zdołała ochłonąć z wrażenia, i skoro spojrzał na nią małżonek, wszelkie ślady wzruszenia zniknęły z jej twarzy; przez resztę dnia jednak smutną pozostała.
Pomimowolnie uczuwała tajony gniew dla Andrzeja.
Dlaczego on był wesołym, gdy ona nie mogła dzielić tej jego radości? Dlaczego zdawał się być szczęśliwym, gdy ona tak strasznie cierpiała walcząc całemi siłami przeciw własnemu sercu?
Powyższe dwa zapytania nie objawiały się zbyt jasno w podniosłym i szlachetnym umyśle pani de Grandlieu,
kiełkowały jednak ukryte na dnie jej myśli.
Zbliżał się termin projektowanych gonitw u markiza de Lantree. Wyścigi te miały się odbyć w nadchodzący poniedziałek. Wieczorem dnia tego miał być wydanym bal w zamku de Lantree.
Co rano. San-Rémo tresował konia, na którym miał odbyć gonitwę.
Urządzono ploty, wzniesiono ruchome przeszkody, wykopano głęboki rów w alei przecinającej park zbiegający spadzisto aż do Loary i codziennie przez pół godziny młody markiz przeskakiwał owe przeszkody na Tontonie, który nareszcie czynił to z dobrą wolą, po kilku poskromionych szybko kaprysach.
Pan de Grandlieu bywał zwykle obecnym przy owych ćwiczeniach, jakie żywo go zajmowały, nie zdołał jednak namówić swej żony, aby towarzyszyła tym lekcjom, co uważał za obojętność z jej strony dla swoich stajen.
Dnia tego jak zwykle po śniadaniu, dżokej angielski przyprowadził Tontona na trawnik rozciągający się po za tarasem zamkowym, pokrytym kwiatami i wazonami z pomarańczowemi drzewami.
Lokaj wszedł do salonu powiadamiając o tem Andrzeja, i przyniósł mu rękawiczki wraz ze szpicrutą.
— Zbliża się chwila uroczysta, rzekł z uśmiechem młodzieniec do swego gospodarza, trzeba nam koniecznie odnieść zwycięztwo. Lekcja dziś będzie bardzo ważna.
— Jesteś wybornym jeźdźcom mój chłopcze, rzekł starzec, i jeżeli jakiś nieprzewidziany kaprys w ostatniej chwili nie owładnie twego wierzchowca, pierwszym niezawodnie przybędziesz do mety. Założyłbym się że Tonton wyprzedzi Rolę; i mimo, że będziesz miał silnych współzawodników, jak hrabiego d’Auvres na jego Bobie, hrabiego de Béville Rolandzie i pana de Casenove na Racy, ufam że wszystkich wyprzedzisz. Idźmyż więc próbować w galopie Tontona. Zechcesz nam dziś towarzyszyć, nieprawdaż Herminio?
— Pozwól mi pozostać w domu, szepnęła młoda kobieta, chcę spocząć u siebie.
— Jesteś cierpiącą?
— Nie, ale nieco znużoną. Źle spałam tej nocy. Głowa mnie boli.
— Pozostań choćby pięć minut na tarasie, nie dłużej nad pięć minut, prosił pan de Grandlieu. Świeże powietrze ulgę ci przyniesie, jestem tego pewnym. Pójdź drogie dziecię.
Herminią nie mogąc odmawiać dłużej, ujęła ramię męża, i szła z nim w stronę tarasu, do którego prowadziło wejście przez salon wielkiemi oszklonemi drzwiami.
Andrzej za niemi postępował.
Dżokej angielski trzymał na wędzidle Tontona, który nie zdając się być w dobrem usposobieniu, rzucał się i wierzgał. Ów młody biegun był zaszczytem i chwałą zarodowej stajni wicehrabiego. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze i szlachetniejsze zwierzę.
— Cudowny model! zawołał wicehrabia z zapałem. Jak on jest kształtnym, nieprawdaż? jest to biegun, który nam chwałę przyniesie, zobaczysz Herminio.
— W rzeczy samej, jest bardzo pięknym, odpowiedziała pani de Grandlieu, zdaje mi się jednak, że złym i fantastycznym być musi.
— No przyznać trzeba że Tonton nie odznacza się łagodnością, jest to wcielony djabeł!
— Jest wiec niebezpiecznym?
— Dla ciebie gdybyś go chciała dosiąść, zapewne drogie dziecię, lub dla stajennego bojaźliwego nowicjusza; dla jeźdźca wszakże tak dzielnego jak Andrzej, jest tylko nieco trudnym w kierowaniu.
— A zatem nie należy się obawiać wypadku?
— Wypadku zawsze obawiać się można. Licha wiejska szkapa wierzgnąwszy, nieraz rozbija głowę kierującemu sobą niedołędze. Gdybyśmy chcieli unikać wszelkich niebezpieczeństw, nie należałoby nam wcale z domu wychodzić, a i w takim razie nic nie upewnia, czyliby nam dach nie spadł na głowę.
Tak rozmawiając zeszli na taras. San-Rémo również, minąwszy schody zbliżył się do groom’a, który przyłożywszy rękę do swojej szkockiej czapeczki, rzekł z wybitnym angielskim akcentem:
— Niechaj pan markiz ma się na baczności.
— Dlaczego mówisz to Johnie?
— Tonton jest dzisiaj w bardzo złym humorze. Nie wiem co mu tak podrażniło nerwy, lecz niech pan markiz zauważy wzrok jego i uszy. Ostrzegam, że niedozwoli łatwo sobą kierować.
— Tem gorzej dla niego.
John mówił prawdę. Koń bardzo był niespokojnym. Zamiast postawić kończato swe uszy, spuścił je na kark, a z jego wielkich krwawo błyszczących oczu, ogień wytryskać się zdawał.
Andrzej odrzuciwszy cugle chwycił konia za grzywę, chcąc włożyć nogę w strzemię.
Tonton zazwyczaj posłuszny w chwili wsiadania, nie chciał być nim dzisiaj. Wierzgnął gwałtownie i zaczął wyprawiać skoki i rzuty różnego rodzaju z niesłychaną szybkością.
Jednocześnie owładniony gorączką niezależności, usiłował wyrwać się z rąk John’a trzymającego go na uździe.
— Baczność panie markizie, bądź pan ostrożnym, przestrzegał anglik.
— Puść go! zawołał Andrzej.
— Lecz, panie...
— Puść! mówię, powtórzył San-Rémo, ja tak chcę!
John spełnił polecenie.
Tonton uczuwszy się być wolnym, rzucił się jak szalony, i z błyskawiczną szybkością przesadził trawnik. Czuł że jest sam, bez jeźdźca.
Makiz lewą ręką trzymał go ciągle, za grzywę, a prawą chwycił za siodło. Przez jedną sekundę zdawał się być wleczonym przez konia.
Herminią z okrzykiem przerażenia zakryła oczy rękoma; lecz Andrzej zwrotem woltyżerskim, jaki co wieczór wykonywają stajenni cyrkowi, wykonał skok szalony, i nie dotknąwszy strzemion w oka mgnieniu usiadł na siodle.
— Brawo! wołał pan de Grandlieu, klaszcząc z całych sił. Brawo! Nie obawiaj się o Andrzeja, Herminio, dodał, jest to centaur!
Wicehrabina odsłoniła oczy właśnie w chwili tej krótkiej, wstrząsającej walki między markizem a jego wierzchowcem. Rozwścieczony tem niespodziewanem pochwyceniem siebie, lecz nie uznając się jeszcze zwyciężonym Tonton, bronił się, jak umieją się bronić konie czystej krwi, uparte, nieposkromionego charakteru. Piorunujące skoki na bok i w tył, rzucania tylnemi i przedniemi nogami, wierzgania przyprawiające o zawrót głowy, wszystkiego próbował, lecz w ciągu dwóch minut wyczerpał bezskutecznie swój repertuar.
San-Rémo elektryzowany obecnością Herminii, słysząc jeszcze ów okrzyk trwogi z jej ust wybiegły, siedział jak przykuty do siodła; najsilniejsze rzuty i skoki kunia nie zachwiały go na nim ani na chwilę.
Tonton zrozumiawszy zbyt późno, że obrał zły sposób z którego mógł zyskać tylko kolnięcie ostrogą albo zacięcie szpicrutą, stał się nagle posłusznym, i pod naciskiem kolan swojego jeźdźca pomknął jak strzała w stronę alei, przesadzał z lekkością ptaka ploty, barjery i rów dzielący go od rzeki, a dobiegłszy w kilka sekund do wyniosłości parku, zawrócił sam, i przebiegł tęż drogę z powrotem, tak samo przeskakując zapory, jakich nie dotykał prawie nogami, aż zatrzymał się wreszcie poskromiony, drżący, wspaniały, u stopni tarasu, na którym stała Herminia.
— Tonton przestraszył panią, rzekł Andrzej ukłon jej składając. Przebacz mu pani, on więcej już tego nie uczyni. W głębi, jest to baranek, który się lubi w djabła przemieniać.
— Świetnie! zachwycająco! wołał pan de Grandlieu. Ton ton przez ciebie kierowany nie lęka się współzawodników. Teraz jestem pewny, że będziesz zwycięzcą!
— Dzięki, za tę pochlebną dla mnie wróżbę, wyszepnął młodzieniec, patrząc na pobladłą i mocno wzruszoną Herminię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.