Tragedje Paryża/Tom V/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili gdy Herminia prowadzona przez jednego z synów markiza de Lantree a baronowa wiedziona pod rękę przez pana de Grandlieu przybywały do trybuny, ogrodzenie w którem ważono dżokejów, wraz z oznaczonym torem dla gonitw przedstawiały ożywiony i malowniczy widok.
Odkryte eleganckie powozy w wielkiej liczbie stały na łące, z której dnia poprzedniego uprzątnięto siano.
Odwiedzano się wzajemnie i witano. Lekkie strojne toalety kobiet świeżo wyszłe z najsłynniejszych paryskich pracowni, rysowały się jasno na majowych trawnikach i ciemnej zieleni krzewów.
Dżokeje zdejmowali z wyścigowych wierzchowców nakrycia z haftowanemi inicjałami ich właścicieli.
Dżentlemenowie gotowi do biegu, przybrani w kaski i kurtki dżokiejskie, przechadzali się w około wagi, zamieniając uściśnienia rąk z przyjaciółmi, i z uśmiechem na ustach przyjmując życzenia zwycięztwa. Sędziowie zapisywali w karnetach zakłady.
Młoda kwiaciarka w kostjumie z czasów Ludwika XV. podawała damom bukiety, i wyszczerzała białe drobne ząbki, wpinając kawalerom w butonierki gwoździki i róże.
— A! otóż nadchodzi wreszcie mój mąż! zawołała Dyana de Ferier, i wołać zaczęła: Gontranie! Gontranie!
— Biegnę! zadźwięczał głos męzki, i piękny dżentlemen, jak można sobie wyobrazić, ukazał się spiesząc, ku wyż wspomnionym czterem osobom.
— Herminio, wyrzekła baronowa, przedstawiam ci mojego męża Gontrana de Ferier. Gontranie, pani wicehrabina de Grandlieu, moja serdeczna przyjaciółka, o której ci tylekroć razy mówiłam.
Baron ukłonił się z uszanowaniem, a podczas gdy młody de Lantree przedstawiał go panu de Grandlieu, Dyana pochyliwszy się ku Herminii zapytała cicho:
— Jakże go znajdujesz moja droga?
— Piękny mężczyzna, odpowiedziała Herminia.
— Nieprawdaż? Za zbyt może nawet piękny na męża, lecz to najmniejsza wada. Podoba mi się takim jak jest, i radabym, aby się nigdy nie zmienił. Gontranie! powtórnie zawołała.
— Czego żądasz ukochana?
— Cóżeś zrobił ze swoją Normą?
— Dick oprowadza ją po za oparkanieniem. Może chciałabyś zobaczyć?
— Nie, nie! Wiesz że jej nienawidzę. Przeczuwam iż to złośliwe zwierzę przyprawi cię kiedykolwiek o kalectwo.
— Bądź spokojną, odrzekł. Norma zna mnie dobrze, umiera ją poskramiać.
Zwyciężam ją, czaruję. Tym sposobem nie grozi mi z jej strony żadne niebezpieczeństwo. Przybędziemy pierwszymi do mety oboje wraz z sobą: przez miłość dla ciebie Dyano, złożymy ci tryumf!
— Radabym by się spełniła twa wróżba. Bądź jednak ostrożnym.
— To znaczy tchórzliwym? Nigdy w świecie! „Fortuna sprzyja zuchwałym“ mówi łacińskie przysłowie.
— Przez jak długi czas trzeba mi będzie lękać się o ciebie?
— Około godziny. Dwie płaskie gonitwy wyścig nasz poprzedzą.
Podczas gdy państwo de Ferier z sobą rozmawiali, Andrzej San-Rémo wszedł w głąb osztachetowania, gdzie ważono groomów.
On również przywdział kostjum dżokeja. Miał kurtkę jedwabną, jasno-błękitnej barwy, które to przebranie bardziej jeszcze uwydatniało jego kształtną postać.
Pan de Grandlieu pospieszył przedstawić Dyanie i Gontranowi młodego markiza, przyczem dodał z uśmiechem:
— Uprzedzam pana, panie baronie, ze Andrzej stanie się dla pana rywalem bardzo niebezpiecznym. Wysoka pańska zdolność sportsmeńska, może dorównać jego uzdolnieniu, ale go przewyższyć nie zdoła. I jeśli pańska Norma posiada u nóg skrzydła, Tonton ma za to djabła w swem ciele!
Pierwsze uderzenie dzwonu zabrzmiało.
Obie młode kobiety zbliżyły się ku trybunie, gdzie miejsca honorowe na przedzie dla nich zarezerwowano. Wejście Dyany wraz z Herminią, sprawiło ogólne wrażenie.
Trudno albowiem o coś bardziej czarującego nad sprzeczność piękności jasnowłosej Herminii, z wdziękami czarnookiej pani de Ferier.
Wicchrabina i baronowa stały się w jednej chwili przedmiotem spojrzeń zebranej młodzieży.
Słyszeć się dało w krótkich przestankach drugie i trzecie uderzenie dzwonu, i pierwsze gonitwy się rozpoczęły.
Pomijając szczegóły, powiemy o nich tylko, że były świetnemi. Zaciekawienie obecnych odnosiło się do dalszych wyścigów, tak jak i interes naszej powieści.
Dano nareszcie sygnał do ukończenia tych pierwszych gonitw.
Ośmiu pierwszorzędnych wierzchowców z trudnością przy słupach przez służbę utrzymywanych, wykazywały swój zapał i niecierpliwość nerwowemi ruchami koni czystej krwi. Pomiędzy niemi odznaczał się młody debiutant Tonton, tak swoim ognistym zapałem, jak wyznać to trzeba i niekarnością zarazem. Dwóch groomów wicehrabiego uczepionych u wędzidła, z wysiłkiem go w miejscu starali się utrzymać, a chwilami jego skoki gwałtowne w górę ich podrzucały. Tonton był wspaniałym, i strasznym!
San-Rémo spokojny, milczący, oczekiwał, gładząc ręką lśniącą sierść Tontona. Wicehrabia zaś, widząc swego wychowańca tak dzikim, jak gdyby oszalałym, zaczął się obawiać. Lękał się podwójnej katastrofy, dla konia i jeźdźca.
Herminia z trybuny widziała to straszne wzburzenie wierzchowca, i blada z trwogi, rozrywała w szczątki bezwiednie fiolki swego bukietu, i koronkę u batystowej chusteczki. Zawrót ją ogarniał, podobny temu, jakiego doświadcza zuchwalec pochylony nad głęboką przepaścią.
Pani de Ferrier przywiodła ją do przytomności zapytaniem:
— Czyś kiedy towarzyszyła, Herminio, podobnym gonitwom?
— Tak, wyszepnęła pani de Grandlieu, w Dieppe i w Paryżu.
— Robiłaś zakłady?
— Nigdy dotąd jeszcze.
— Ja także nie... A wyobraź sobie, że pałam chęcią ku temu. Mówią że to bardzo zajmujące, żęto podwaja interes gonitw, i zwiększa wrażenie. Nie dla tego to mówię, ażebym wzruszeń potrzebowała, mam ich dość, nawet za zbyt wiele, lękając się o mego męża. Lecz właśnie dla tego, że się obawiam, byłby to środek przeciwdziałający. Chcesz się założyć?
— Chcę wszystko, czego ty chcesz, odpowiedziała wicehrabina z roztargnieniem.
— A więc zróbmy zakład na jaką znaczną sumę.
— Dobrze.
— Gdyby ot, na dwadzieścia pięć luidorów?
— Zgoda.
— A więc ułożone stawiani dwadzieścia pięć luidorów na Normę, jeżdżoną przez Gontrana. A ty na kogo stawisz?
— Czyż trzeba koniecznie oznaczyć kogoś?
— Ma się rozumieć. Bez tego zakład zawartym być nie może. Wybierz więc konia i dżentlemena, a spiesz się, bo zaraz dadzą sygnał, a skoro jeźdźcy wybiegną będzie za późno. Dalej, dalej, prędko, kogo wybierasz?
— Biorę Tontona, wyjąknęła z cicha Herminią.
— Jeżdżonego przez kogo?
— Przez markiza de San-Rémo.
— Doskonale! Lecz co ci jest? Tak zbladłaś iż bliską zdajesz się być omdlenia.
— Nic, nic! odpowiedziała Herminią nagle się orzeźwiając. I wychyliła się po za balustradę trybuny. Patrz! patrz, zawołała, już wjeżdżają.
W rzeczy samej na wydany sygnał, wbiegło na raz w szranki ośmiu wierzchowców z dżentlemenami, a ku wielkiemu zdumieniu publiki i osób siedzących na trybunie, nieposkromiony Tonton, odrzuciwszy na bok swą popędliwą zuchwałość, zdawał się mieć jedną tylko myśl stałą, jedną ideę legalną, prześcignięcie swoich rywali.
Nie zaraz mu się to udało, miał bowiem sprawę z nader silną partją, bo przez kilka sekund konie wraz ze swemi jeźdźcami galopowali tuż obok siebie, w jednej linii, tworząc grupę ściśle zbitą, upstrzoną.
Grupa ta dosięgnęła pierwszej przeszkody.
Widać było osiem wspinających się koni, przesadzających płot, niesłychanie szerokim skokiem, pochylających się i nagle wznoszących znów w górę.
Nierówności jednak pomiędzy niemi dostrzedz się już dawały.
Czterej jeźdźcy, wysunąwszy się z grupy, przodowali, a w ich liczbie widniała błękitna kurtka Andrzeja San-Rémo i liliowa barona de Ferier.
Herminia uspokojona nieco niespodziewanem umiarkowaniem się Tontona, wolniej odetchnęła.
Dyana klaskała obiema rękami z zapałem, wołając:
— Patrz ukochana! Gontran znajduje się w liczbie tych czterech, jakaż odwaga, jaka zuchwałość! Jak on pięknym jest teraz! Nie wierzę w jego niepowodzenie, bo nikt tak dzielnie jak on koniem nie włada. Źle uczyniłaś, zakładając się przeciw niemu. Podwajam moją stawkę, potrajam ją nawet. Jeżeli zechcesz stawię cały nasz majątek w zakład, że mój mąż pierwszym przybędzie do mety. Jestem pewną wygranej.
Herminia nic nie odpowiedziała, być może niedosłyszała słów przyjaciółki. Jej ręka ściskała gorączkowo lornetkę, w kość słoniową oprawną; utkwiła spojrzenie w ścigających się jeźdźców.
Przesadzali drugą zaporę, tak jak i pierwszą, ale ze czterech trzech tylko jechało w równej odległości razem. Andrzej i Gontran byli na przedzie.
Dyana klaskała z całych sił.
— Za pół minuty przybędą nad rzekę, wołała. Będzie to chwila stanowcza i straszna. Muszę to widzieć koniecznie! nie troszcząc się o przyzwoitość towarzyską, wskoczyła na krzesło mówiąc dalej: Tuż obok siebie obadwa, hardziej niż kiedy. Ach! moja droga akie konie, jacy kawalerowie! Zdaje mi się, że Gontran o całą głowę innych wyprzedza, ale nie jestem tego pewną. Przybywają po nad wybrzeże. Skaczą, przeskoczyli! Ach!...
Tu baronowa wydawszy krzyk głośny upadła na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Dyano! wołała Herminia bledniejąc. Dyano, ty mnie przerażasz. Zkąd i dla czego ów krzyk. Mów co się stało?
— Co, odpowiedziała pani de Ferier, Gontran wpadł do rzeki!
— Jestżeś pewną że to on?
— Czy jestem pewną? Zbyt pewną, niestety! Wpatrywałam się dobrze, zresztą moja droga nawykłam do jego upadków z konia. Zniknęli oboje, on i Norma, a potem Norma się tylko ukazała. Ach! oby tylko nie wyrządził sobie nic złego. Oby nie złamał ręki lub nogi. Drżę cała, biegnąć potrzeba, a tak chciałabym patrzeć jeszcze.
To mówiąc, Dyana wskoczyła powtórnie na krzesło, a wymierzając szkła swojej lornetki na ową fatalną rzekę, wydała okrzyk, ale tym razem okrzyk radości.
— Nie, nie! mówiła, w połowie płacząc, a w połowie się śmiejąc, nic sobie nie zrobił złego. Wyszedł nienaruszony, cały. Otóż wypływa z wody i wdrapuje się na wybrzeże. Kuleje trochę, ale to drobnostka! Pochwycił Normę za cugle, która się zatrzymała, dobre zwierzę! Wsiada na siodło jedzie! Jakaż godna podziwu odwaga! Któżby się zdobył na coś podobnego po takim upadku? To prawda, że upada zwykle z niewysłowioną zręcznością. Możnaby sądzić iż robi to umyślnie.
— A inni jego towarzysze? pytała Herminia.
— Inni? Wciąż jadą. Jeden z nich wszakże wyprzedził drugich o dwie długości co najmniej.
— Który?
— Ten w błękitnej kurtce jedwabnej, który jedzie na wierzchowcu twojego męża, i zdaje mi się, że się nazywa markiz San-Rémo. Gontran go nigdy już nie dopędzi: mógł to z początku uczynić, lecz teraz niepodobna. Zaledwie trzecim przybędzie. Pozostanę ci dłużną dwadzieścia pięć luidorów; mój mąż ci je wypłaci. Niech płaci, bo przez niego je przegrałam.
— Patrz jeszcze, prosiła Herminia. Patrz ciągle.
— Niema na co!
— Dla czego?
— Ponieważ jeźdźcy zwrócili się w zakręt lasu; nie widać ich wcale.
Pani de Ferier usiadła, i zamieniwszy lornetę na wachlarz, chłodziła swą piękną śniadą twarzyczkę, zapłonioną przestrachem i niepokojem.
Wyścigający się zniknęli z oczu obecnym, zresztą rezultat biegu zdawał się być dokonanym, skąd ogólne zainteresowanie zmniejszyło się o wiele i żywe pogadanki wszczęły się w około toru.
Pan de Grandlieu podszedł do trybuny.
— Otóż więc moja ukochana, rzekł do Herminii, widzisz że nie zawiodła mnie nadzieja. Tonton spisał się dzielnie! Prawda że miał jeźdźca, który potrajał tę szansę. Pan de Ferier jednak, dodał przez grzeczność zwracając się do Dyany, byłby mógł przeszkodzić mu w tem zwycięztwie, gdyby nie wypadek, jaki go spotkał z wpadnięciem do rzeki. Zechciej pani baronowo przyjąć moje współubolewanie. Powiedz mi, czy zrobiłaś jaki zakład Herminio?
— Tak, na Tontona, odpowiedziała młoda kobieta rumieniąc się pomimowolnie.
— Przeciw Normie, wyobraź pan sobie, a tem samem przeciw mnie, wołała śmiejąc się pani de Ferier. A trzeba panu wiedzieć panie wicehrabio, że po raz pierwszy w życiu zakład uczyniłam. Jest to debiut niezachęcający, wszak prawda?
Odgłosy trąb na nowo zabrzmiały.
Ponieważ hippodrom w Lantree nie był urządzony tak obrotowo, ażeby jeźdźcy mogli przybyć z powrotem na punkt wyjazdu, markiz kazał ustawić maleńką armatkę u stóp trybuny, w pobliżu sędziów, i wystrzał dany z owego cacka oznajmił obecnym iż zwycięzca przybył do mety.
— Alea jacta est! zawołał pan de Grandlieu.
Kilka minut upłynęło, poczem ujrzano małą grupę jeźdźców ukazujących się z po za lasu i wracających truchtem w kierunku hippodromu.
Dyana pochwyciła lornetkę.
— Gontran na czele! z dumą wykrzyknęła. Lecz to ciekawe, jest ich tylko siedmiu, dodała.
Wicehrabia Armand stojąc na trawniku poniżej trybuny, nie mógł widzieć.
— Którego z dżentlemenów brakuje? zapytał żywo.
— Tego w błękitnej kurtce, odpowiedziała baronowa patrząc przez lornetkę.
— Andrzeja de San-Rémo? wyszepnął pan de Grandlieu. To dziwne!
Herminia nie odezwała się wcale, lecz bladość twarz jej okryła.
Jeźdźcy zbliżali się. Na sto kroków od oparkanienia, jeden z nich wyłączywszy się z grupy, zaczął pędzić galopem i zatrzymał konia u stóp trybuny, gdzie znajdowały się Dyana z Herminia. Był to baron Gontran de Ferier.
Nie pozostało śladu z jego eleganckiej rannej fryzury, zmoczone jego blond włosy przylegały mu w płaskich kosmykach do skroni. Woda spływała kroplami z jego kurtki jedwabnej, której delikatnego ametystowego koloru rozeznać nie było już można. W takiem przebraniu wyglądał nader komicznie, i mniej był pięknym niż przed odjazdem, co jednak nie powstrzymało go od złożenia damom pokłonu z wysoką galanterją, do jakiej był nawykłym.
— Oto wiadomości, rzekł, były one zresztą przewidzianemu i nie zadziwia nikogo. Markiz de San-Rémo przybyl pierwszym na Tontonie. Hrabia de Béville na Rolandzie drugim. Ja trzecim na Normie, pomimo wypadku. Inni zdystansowani. Gdyby nie wypadek, byłbym drugim niezawodnie. Trudno przewidzieć co nas spotka. Po uderzeniu Normy rzemieniem, skoczyła w rzekę jak szalona. Wtedy to spadłem.
— Ależ, zapytał żywo wicehrabia, dla czego markiz San-Rémo nie powrócił tu wraz z wami? Ufam, że nie spotkał go żaden wypadek?
— Mój Boże, rzecz nader prosta. Tonton dzielne to zwierzę, którego panu bardzo winszuję panie wicehrabio przybiegł pierwszy do mety, wyprzedziwszy współzawodników na pięć lub sześć długości, ale był tak wściekle zaszołomiony swym biegiem, że pan de San-Rémo powstrzymać go nie mógł. Przebywszy metę, biegł dalej dla własnej przyjemności z taką djabelną szybkością, że najdzikszy stepowieć doścignąć by go nie zdołał. Jeżeli jeździec będzie w stanie go pohamować przed przybyciem po nad „Wilczą Jamę.“ tę znaną rozpadlinę znajdującą się w końcu parku, być może uniknie niebezpieczeństwa, mimo że owa przepaść jest djablo, jak pan wiesz, szeroką i głęboką. Zaciekłe to zwierzę pomimo wszystko jest zdolnem ją przeskoczyć. Nie koń to ale ptak, prawdziwie!
Herminia w milczeniu pochyliła głowę.
Armand de Grandlieu pobladł zarówno.
— Panie baronie, rzekł, może mi raczysz na krótką chwilę powierzyć swego rumaka? Obciąłbym pojechać do parku, w stronę owej przepaści. Ta „Wilcza Jama“ o której pan mówisz, bardzo mnie niepokoi.
— Norma jest na pańskie rozkazy, rzekł Gontran zsiadając, ale siodło jest nieco zmoczone.
— Mniejsza o to, rzekł Armand. Dzięki z całego serca, a wskoczywszy na konia z młodzieńczą chybkością, pomknął w stronę parku galopem.
— Jak on wspaniale wygląda na koniu! wołała z zachwytem baronowa patrząc za oddalającym się panem de Grandlieu. Spójrz że Herminio na swojego męża! Jaka pewność siebie, jaka powaga! jak piękna i prosta ta jego postać! Zaiste! kłamstwem jest jego akt urodzenia. Wicehrabia Armand nie może mieć więcej nad lat trzydzieści pięć wieku. Przysięgłabym, że udaje sześćdziesięcioletniego, i że umyślnie farbuje sobie włosy na biało. Nie śmiejesz się ukochana? pytała spoglądając na swoją towarzyszkę. Pobladłaś, co ci jest?
— Słabo mi się zrobiło, wyszepnęła Herminią, często doświadczam od pewnego czasu takich przypadłości.
— Ból około serca, nieprawdaż?
— Zdaje się, odpowiedziała młoda kobieta z roztargnieniem.
— Teraz rozumiem, pojmuję.
— Co takiego pojmujesz?
— Mniejsza o to. Dość że jestem pewną.
I Dyana de Ferier pomyślała sobie:
— Dlaczego ona odegrywała przedemną komedję w zimowym ogrodzie? Ta tkliwość ojcowska z jednej strony, miłość córki z drugiej, zdawały mi się być nieprawdopodobnemu Pan de Grandlieu jest za zbyt dzielnym na uczucia tak platoniczne. Wkrótce ujrzymy przychodzącego na świat małego wicehrabiego lub wicehrabiankę, a jeżeli zechce Herminią, za chrzestną matkę służyć im będę.
Podczas gdy wicehrabia Armand pomykał galopem w stronę owej niebezpiecznej przepaści a baronowa pogrążała się w swych dociekaniach, nowe przedmioty rozrywek zostały przedstawionemi zaproszonym, zebranym tłumnie w około hippodromu.
Najprzód rozpoczęły się płaskie gonitwy wiejskich koni, jeżdżonych przez groomów; następnie wyścigi na osłach dla dżokiejów, synów dzierżawców i wieśniaków markiza de Lantree.
Pomijamy szczegóły tych gonitw, jak pominęliśmy te które poprzedziły wyścigi.
Zaledwie pierwsza część tych zabaw się ukończyła, gdy ujrzano pana de Grandlieu galopem powracającego. Jechał on sam.
Herminia objęta trwogą pytać go nie śmiała; wyręczyła ją w tem Dyana.
— Nie stało się wszakże nic złego panie wicehrabio? zapytała.
— Przynoszę tylko wiadomość, rzekł Armand, że San-Rémo i Tonton przeskoczyli przepaść szczęśliwie.
Herminia z lekka westchnęła, które to westchnienie podobnem było do jęku, na szczęście jednak nikt go nie dosłyszał.
— Skok straszny, przerażający! niepodobny do uwierzenia! mówił dalej wicehrabia. Najdzielniejsze wierzchowce ze słynnych stajen angielskich, rozbiłyby sobie czaszki w tym skoku! Tonton wszelako jest zdolnym do wszystkiego. Jego tylne kopyta przebiły głęboką dziurę w trawniku, gdy się przygotowywał do tego skoku. A na drugiej stronie gruntu po nad przepaścią, widać ślady jego czterech nóg. Jeżeli Andrzej San-Rémo wróci zdrów i cały, za co ręczyć jeszcze nie można, w takim razie powiedzieć będzie mu wolno, iż zajrzał w oczy śmierci z bliska.
Pani de Grandlieu słuchała chciwie słów męża, a skoro skończył, powtórnie westchnęła.
Gonitwa osłów zakończyła sportową uroczystość. Zaproszeni wracali drogą do zamku; damy udawały się do przeznaczonych dla siebie apartamentów, ażeby zmienić ubranie na obiadowe toalety.
Herminia drżąca i osłabiona, weszła do swoich pokojów, gdzie w kartonowych okryciach leżały zawinięte suknie, jakie z sobą przywiozła.
Pokojówka tu na nią oczekiwała.
— Pozostaw mnie samą, wyrzekła, i przyjdź za pół godziny.
— Lecz pani jest bardzo bladą, wyszepnęła dziewczyna, może pani zasłabnąć.
— Wyścigi te mnie znużyły. Ale drobnostka, to przejdzie. Potrzebuję tylko spocząć nieco.
Służącą odeszła.
— W rzeczy samej, muszę być bladą, pomyślała wicehrabina. Cierpiałam wiele, i dotąd cierpię. Muszę być zaiste bardzo występną, skoro tak ciężką odnoszę karę. Występną, powtórzyła, lecz cóż uczyniłam?
Zbliżyła się do zwierciadła. Nagle jej wzrok padł na bukiet leżący na półeczce nad kominkiem.
— Bukiet Dyany! zawołała, zkąd on się tu znalazł? Zadumała się przez chwilę, a potem mówiła dalej: Rozstałam się z mą na schodach trzymała wtedy go w ręku! Jestem tego pewną, widziałam. Nie są to jej kwiaty, a jednak sa też same. Co to znaczy?
Ujęła bukiet i zadrżała, spostrzegłszy ukrytą w mm małą kartkę papieru na której były nakreślone te słowa: „Obecnie są dwa bukiety“.
Listy adresowane do pana de Grandlieu przez Andrzeja przechodziły częstokroć przez ręce Herminii.
— To jego pismo, wyszepnęła, a wymówione przeżeranie wyrazy.
Drżącą z wzruszenia, chciała zbliżyć bukiet do twarzy, ażeby odetchnąć upajającą jego wonią; lecz nagle upuściła go z okrzykiem przerażenia.
Kropla krwi świeżo zaschniętej, widniała na matowej bieli jednego z kwiatów wiązanki.
Drżąca jak gdyby oszołomiona, Herminia patrzyła nieruchomie na bukiet u jej stóp leżący, z kroplą różowej krwi na atłasowych listkach kwiatu.
— Ta krew, wyszepnęła, to jego krew! Wszystko teraz rozumiem. Podsłuchał rozmowę pomiędzy mną i Dyaną, ukryty gdzieś w pobliżu. Poznawszy moje życzenie, urzeczywistnić je pragnął. Dla zadość uczynienia owemu dziecinnemu kaprysowi, naraził swe życie! Dla zdobycia tego fatalnego bukietu przeskoczył przepaść! Naraził się na niebezpieczeństwa, jakie zazdrosny ów starzec rozstawił w około cieplarni, gdzie żyją jego kwiaty. Udało mu się to, lecz wrócił raniony. Jego krew płynie. Boże! okaż swe miłosierdzie nademną, bo zdaje mi się chwilami, że dostanę obłąkania!
Tu upadła na krzesło, usiłując rozegnać ogarniające ją myśli, jakie paliły jej umysł zmięszany, i uciskały jej serce. Daremno jej drżące usta szeptały:
— Ja nie chcę go kochać!, ja nie chcę!
Głos wewnętrznego przekonania powtarzał jej z nieustraszonem okrucieństwem:
— Kochasz go!.. kochasz!
Na owym bezużytecznym oporze walczącej zwyciężonej, Herminia straciła znaczną część czasu. Zdawało się jej, że żyje pośród snu, marzenia. Nie wiedziała nawet sama gdzie się znajduje obecnie. Wszystko mieszało się w około niej, tak jak i w niej samej. Jedno, wyłączne uczucie pochłaniało ją w zupełności. Była to dziwna jakaś trwoga, pełna rozkoszy i goryczy zarazem, jakaś niewysłowiona radość, wraz z kolącemi wyrzutami sumienia.
Dwa lekkie puknięcia we drzwi pokoju przywiodły ją do przytomności. Zerwała się szybko, podniosła bukiet na podłodze leżący, a uniósłszy nakrywę jednego z wazonów Japońskich, wrzuciła w ów grób porcelanowy te kwiaty, pytając z lekka drżącym głosem:
— Kto tam?
— Ja. odrzekł pan de Grandlieu. Czy mogę wejść?
— Możesz.
Wicehrabia ukazał się we drzwiach. Twarz jego radością promieniała.
— Sądziłem, że znajdę cię już w gotowej toalecie wieczorowej, drogie dziecię, zawołał, a otóż cię widzę w porannem ubraniu. Gdzież jest twa pokojówka? Zaraz zadzwonią na obiad, pośpiesz się proszę.
— Pokojówka natychmiast przybędzie, odpowiedziała Herminia, będę gotową w ciągu kilku minut. Czując się nieco cierpiącą, pragnęłam pozostać sama na chwilę.
— Dzieliłaś moje obawy, widziałem to, rzekł Armand. Były one w zupełności usprawiedliwionemi. I dla tego to nie tracąc czasu, spieszyłem cię uspokoić. Przynoszę ci dobrą wiadomość. Zgadujesz, że chodzi tu o Andrzeja, mówił pan de Grandlieu. Powrócił z bardziej fantastycznej wycieczki, niżli w balladzie Burgera. Tak jeździec jak i wierzchowiec są dzięki niebu cali i zdrowi. Co zaś do rany Andrzeja nie jest ona wcale niebezpieczną.
— Pan de San-Rémo został ranionym? zawołała Herminia.
— Tak, w lewą rękę. Długie, ale nie niezbyt głębokie zadraśnięcie.
— Lecz zkąd, jakim sposobem?
— On sam o tem nie wie. Przypuszcza, że zadrasnął się o jakąś gałęź. Zrazu nic nie dostrzegł, co pojmuję w zupełności. Przebiera się teraz w obiadową toaletę, ponieważ według przyjętego zwyczaju w zamku de Lantree, zajmie przy stole miejsce honorowe, jako bohater wyścigów. Lecz otóż i twoja pokojówka. Zostawiam was obie. Cierpienie twoje przeminęło, nieprawdaż?
— W zupełności.
— Obawa je sprowadziła. Zniknęło gdy i obawa zniknęła; rzecz całkiem naturalna. Do widzenia Herminio. Spotkamy się w salonie.
Pan de Grandlieu odszedł, a Herminia uspokojona oddała się w ręce służebnej.
Po ukończonym obiedzie wieczorem miał bal się rozpocząć, dla uniknięcia więc trudu w zmienianiu toalet postanowiono, iż damy mają przybyć na obiad w balowych ubiorach.
Suknia Herminii odznaczała się czarującą dziewiczą skromnością.
Całkiem biała, zasiana bukietami z fiołków, a niezupełnie zachodząca pod szyję, lecz z lekka dekoltowana, dozwalała widzieć czystą linię jej gorsu i odkrytej szyi. Nieporównanie piękne ramiona dostrzedz się dozwalały pod przezroczystemi koronkami.
Herminia przekładała perły po nad djamenty. Podwójny więc sznur czarnych pereł otaczał tego wieczora jej szyję. Takież bransoletki zdobiły jej ręce. Głowę przystrajała jedynie wspaniała korona jej jasno blond włosów. Dwa długie pukle wybiegając z warkocza wiły się jak węże złociste po jej ramionach, sięgając aż do pasa.
Herminia zanurzyła rękę w głąb japońskiego wazonu, i wyjęła zeń kwiaty zdobyte przez Andrzeja w cieplarni zamku de Prades.
— Ach! wyszepnęła te to wybrać bym powinna.
Takiemu poświęceniu przynależy nagroda. Pan de San-Rémo przekona się, że żyć niewdzięczną nie umiem.
Uderzono w dzwon zamkowy. Chwila obiadowa nadeszła.
Pani de Grandlieu pochwyciła drżącą ręką bukiet tajemniczy i niepozostawiając sobie czasu na rozwagę, zwróciła się ku drzwiom. Zatrzymała się jednak na progu.
— To niemożebne! wyszepnęła; tak, niepodobne do spełnienia. Wszyscy zauważyli kwiaty baronowej i wiedzą dobrze, iż w żaden sposób dostać niemożna podobnych. Jak więc wytłumaczyć posiadanie tego bukietu? Co odpowiedzieć Dyanie, gdy mnie zapyta. Armand chciałby też wiedzieć zarówno. Moje milczenie i pomieszanie zdradziłoby tajemnicę jaka nietytko do mnie należy. Zdradziłabym owo szaleństwo Andrzeja. Nie! to niepodobna! Nie mogę wiać tego bukietu!
I zasmucona, otworzyła maleńkim złotym kluczykiem swoją szkatułkę od biżuterji i tam pomiędzy mnóstwem klejnotów złożyła delikatnie kwiaty droższe dla siebie niewątpliwie od nagromadzonych tu kosztowności.
Uczyniwszy to, zatrzymała się, jak raz już uczyniła przed wyjściem z pokoju.
Krew uderzyła jej do serca, i na policzki; gorączkowo drgały jej arterje i zawołała głośno jak gdyby objęta szałem:
— Nie! nie! Temu, który dla mnie naraził swe życie i ja powinnam dla niego bez obawy narazić się na niebezpieczeństwo. Drogi, ukochany bukiecie! zostaniesz tu, ale nie całym.
Wyjęła z wiązanki kwiat jeden, ten właśnie naznaczony krwawą plamą a wsunąwszy go pod koronkę stanika, zamknęła na kluczyk szkatułkę.
Przez parę sekund stała nieruchoma, przestraszona i rozradowana zarazem spełnionym tym czynem.
— Ach! wyszepnęła; ten kwiat, to ogień! pali me ciało! Jak wytłomaczyć to co uczuwam? Co znaczy to dziwne cierpienie połączone z niewysłowioną radością?
I obiema rękami przycisnęła kwiat gorączkowo do serca, jak gdyby zebrać pragnąc w owym uścisku całą moc nieznanego dotąd sobie uczucia, szepnęła:
— Nie! nie tak! W ten sposób nie dostrzegłby kwiatu a ja chcę aby go widział.
Wydobyła ów kwiat z wonnego sanktuarjum w jakiem był ukryty i przypięła go u paska mówiąc dalej:
— Kogóż może to dziwić? Na wszelkie niedyskretne zapytania, czyż nie mam gotowej odpowiedzi? Dyana ofiarowała mi swój bukiet. Odmówiłam przyjęcia, lecz odmawiając, wzięłam z niego kwiat jeden. Dyana tylko mogłaby prawdę odgadnąć, lecz ona mnie kocha i gdyby nawet domyślała się kłamstwa, nie zdradzi mnie, jestem pewną!
Tu wyszła z pokoju.
Apartamenta zamkowe składały się z trzech wielkich salonów, z których ostatni przytykał do zimowego ogrodu, w którym San-Rémo podsłuchał rozmowę Herminii z baronowa.
Stoły obiadowe zastawionemi były przeszło na sto pięćdziesiąt osób.
Piękne kobiety, w wytwornych toaletach już napełniały salony, szelestem trenów u długich swych sukien jedwabnych i blaskami dyamentów.
Pierwszą osobistością jaką Herminią przy wejściu spostrzegła, był Andrzej San-Rémo.