Tragedje Paryża/Tom V/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Młody markiz stojąc naprzeciw drzwi głównych zdawał się widocznie jakoby na kogoś oczekiwać.
Chusteczka batystowa przewiązana w około lewej ręki, pokrywała ranę, o jakiej Armand mówił swej żonie.
Za ukazaniem się pani de Grandlieu pożerał ją wzrokiem, spostrzegłszy jednak, że nie trzymała w ręku jego bukietu, zbladł nagle, i wyraz głębokiego smutku zawidniał na jego obliczu.
Ta nagła zmiana rysów twarzy młodzieńca nie uszła uwagi Herminii.
— Nie obce ażeby cierpiał dłużej, wyszepnęła, a mi zawszy grupę stojących na środku osób, z właściwym sobie arystokratycznym wdziękiem, odpowiadając uśmiechem i poruszeniem głowy, składającym jej niskie pokłony, zbliżyła się do markiza San-Rémo i niepodnosząc oczu szepnęła tak cicho, iż on tylko mógł ją dosłyszeć: Dziękuję. Jednocześnie spuściła szybko wachlarz ku lewej stronie stanika i odeszła.
Andrzej dosłyszał ten wyraz, zrozumiał ów gest Herminii. Śledząc spojrzeniem po za wachlarzem, dostrzegł kwiat z krwawą plamką, umieszczony tuż przy sercu wicehrabiny. Zadrżał, a olśniony nadmiarem szczęścia zachwiał się i omal nie upadł. Ocaliła go radość, która nigdy nie zabija, nawet i wtedy, gdy szczyt jej przechodzi silę człowieka.
Dwóch lokai w świąteczną liberję przybranych, otwierało właśnie drzwi wielkiej jadalni a kamerdyner wygłosił uroczyste wyrazy:
— Obiad na stole.
Markiz de Lantree podał rękę Herminii, podczas gdy wicehrabia Armand prowadził panią de Lantree.
Andrzej San-Rémo zwycięzca steeple-chassu zajmował wedle przyjętego w zamku zwyczaju pierwsze miejsce u stołu, przy którym gospodarze zabawy zgromadzili najpierwsze znakomitości. Pani de Grandlieu znajdowała się w ich liczbie. Znalazł się więc Andrzej nie obok, lecz prawie naprzeciw niej.
Niemogąc z nią rozmawiać, mógł patrzeć na nią przynajmniej i tak się zatopił w swej pełnej zachwytu kontemplacji przez cały ciąg obiadu, że dwie jego sąsiadki z prawej i lewej, myślały niewątpliwie: „Ow piękny dżentelman jest bardzo nieśmiały, albo też mocno roztargniony“.
Herminia ani razu na niego nie spojrzała, lecz przez na wpół spuszczone powieki dostrzegła jego jasno się rysujące powabne oblicze, czuła ciążące na sobie jego spojrzenie, otaczające ją jakąś niewidzialną pieszczotą, co wywoływało w niej uczucie podobne doznanemu naówczas, gdy ów kwiat skrwawiony palił jej ciało i przyspieszał tętno krwi w żyłach.
Na szczęście, wicehrabina znalazła się pomiędzy prefektem departamentu i właścicielem ziemskim z Tourangeau, członkiem zgromadzenia narodowego, prezydentem rady ogólnej. Obie poważne te osobistości, zajmowały się wyłącznie polityką a rozmawiając przez głowę swojej sąsiadki, nie zwracały na nią uwagi.
Z konieczności od czasu do czasu zwracali do niej jakieś grzeczne słowo, na które odpowiadała krótko, z uśmiechem i wszystko działo się dobrze, na tym najlepszym ze światów.
— Czarownie piękna ta wicehrabina! szeptali pomiędzy sobą prefekt i deputowany, nieco naiwna, powierzchownie ukształcona, wszak piękna! ach! piękna, jak miłość!
— Sądzisz więc kochany prefekcie, przerwał deputowany, że świeżo wydane prawo co do merostw?... I w tym duchu dalej prowadzili z sobą rozmowę.
Obiad ciągnął się długo, jak zwykle uroczyste obiady w Touraine.
Nagle rozbrzmiały w salonach dźwięki muzycznych instrumentów. Potworzyły się grupy, i mężczyźni różnego wieku, tak młodzież elegancka, jako i starsi dyplomaci spieszyli zapraszać damy do tańców.
Wszyscy pragnęli korzystać ze swobody jaką nadaje willegiatura. Ludzie poważni, lub uchodzący za takich, jacy za nic w święcie w Paryżu nie pozbyliby się swej oficjalnej wielkości, z dobrą wolą spieszyli wziąć udział w pląsach zamkowych.
— Pójdę ją zaprosić, pomyślał San-Rémo. Dotknąć jej ręki, będzie to dla mnie niebem!
Postąpił kilka kroków ku pani de Grandlieu, lecz zatrzymał się przed zbliżeniem ku niej.
— Zaprosić ją? powtórzył; pragnę tego. Lecz w jaki sposób to uczynić? Mój głos drzeć będzie, jestem przekonany i stanę w obec niej jak chory, lub obłąkany! Czyż mogę, zwróciwszy się ku niej, zacząć rozmowę jednem z owych zdań banalnych, jakie ci wszyscy panowie mają na ustach? A dostrzegłszy ów kwiat pochodzący odernnie wpięty przy jej sercu, czyż zdołam pokonać ogarniający mnie obłęd? Czyż zdołam wzbudzić w sobie tyle siły i odwagi, ażebym zamiast konwenansowych wyrazów nie wykrzyknął: „Kocham cię Herminio“!
Stawiając sobie to zapytanie Andrzej, cofnął się pomimowolnie zawstydzony własną słabością. Gwałtowne owe wzruszenie, z którego jednak nie będą się śmieli ci, co w młodości prawdziwie kochali, wprędce przeminęło. San-Rémo szybko się z niego wyzwolił i rzeki sobie:
— A więc, ponieważ jestem śmiesznym i bojaźliwym, ponieważ drżę mimowolnie, pójdę drżący, lecz pójdę!
I chwiejnym krokiem szedł ku wicehrabinie.
Zapóźno jednak niestety!
Podczas gdy walczył sam z sobą, grupa młodych mężczyzn otoczyła Herminie z zaproszeniami do tańców i młoda kobieta zapisywała sobie ich nazwiska w karnecie.
— Dobrze mi tak! sam sobie winien jestem! wyszepnął Andrzej z gestem gniewu. Nie zaprosiłem jej wcale. Co ona o mnie pomyśli?
Jednocześnie preludjum dwóch orkiestr rozpoczynających melodję pierwszej figury kadryla, przebiegło po nad gorączkowym monologiem Andrzeja.
Bal się rozpoczynał.
Kawalerowie i ich tancerki zajęli przynależne sobie miejsca, a San-Rémo ukrył się we wgłębienie okna, ażeby być o ile można najbliżej Herminii i podziwiać ją.
Kawalerem wicehrabiny był piękny, młody, trzydziestoletni mężczyzna, z wysokiej sfery, hrabia de Béville, który zdobył podczas wyścigów drugą nagrodę, w którym to steeple chasse Andrzej wziął pierwszą.
Rzecz naturalna iż pan de Béville rozmawia! ze swą tancerką, a ponieważ mówił dowcipnie i przyjemnie, wicehrabina słuchała go uśmiechając się i podnosiła nań piękne swe łagodne spojrzenie odpowiadając.
Nic w tej rozmowie nie było napewno takiego, w czem by nawet cień zuchwałej galanterji można było odnaleść ze strony tego młodzieńca; jak również nie było najmniejszej odrobiny zalotności w zachowaniu się Herminii.
Andrzej wszelako zrozpaczony owym pozorem poufności, jaka miała się zakończyć z ostatnim dźwiękiem ostatniej figury kadryla, szarpał zaciekle niewinną gardenie, wpiętą w butonierkę, zapytując siebie:
— Co on jej mówi? Co ona mu odpowiada? Dla czego on pochyla się ku niej szepcząc tak cicho? Dlaczego w ten sposób na nią spogląda? Podobał się jej widocznie, bo okazuje mu to swoim uśmiechem! Ow hrabia de Béville jest dla mnie wstrętnym! Denerwuje mnie całem zachowaniem się swojem, cała jego postać niepodoba mi się, i będę się starał aby mu to okazać natychmiast!
Kadryl miał się ukończyć za chwilę; gdy markiz San-Rémo uczuł nagle dotknięcie jakiejś obcej ręki na swojem ramieniu.
Obróciwszy się, ujrzał po za sobą dobrotliwie uśmiechniętą twarz pana de Grandlieu.
— Dla czego tak stoisz osamotnionym? pytał go wicehrabia. Miałażby ci dolegać ta rana?
— Bynajmniej, odrzekł młodzieniec, zapomniałem nawet zupełnie o tem zadraśnięciu.
— Czemu więc nie tańczysz z Herminią?
— Miałem honor prosić o to przed chwilą panią de Grandlieu. Uprzedzili mnie w tem jednak szczęśliwsi nademnie, zkąd obawiam się, iż może dla mnie nie pozostanie już miejsca w karnecie wicehrabiny.
— Będziemy się starali to jakoś załatwić, rzekł Armand z uśmiechem. Otóż właśnie hrabia de Béville odprowadza na miejsce Herminię. Pójdź ze mną.
I zbliżyli się oba ku wicehrabinie.
Herminia tylko co usiadła, a jej tancerz ukłoniwszy się odszedł.
Widząc zbliżającego się swego męża z Andrzejem San-Rémo, pani de Grandlieu zarumieniła się, i pochyliła twarz w głąb trzymanego w ręku wonnego bukietu.
— Przyprowadzam ci drogie dziecię, rzekł Armand, opóźnionego bałamuta, który pozwolił się haniebnie zdystansować. on. który umie przybywać pierwszym tara, gdzie nie chodzi o kadryla.
Herminia zlekka się uśmiechnęła.
— No przedstaw że swą prośbę, mówił; wicehrabia do Andrzeja, a otrzymasz przyrzeczenie.
— Mogęż mieć nadzieję, że mi pani udzielić łaskawie raczysz choc jednego kontredansa? wyszepnął młodzieniec.
— Chętnie, odpowiedziała wicehrabina, spuszczając oczy na karnet halowy, aby nie spotkać spojrzenia markiza. Nieszczęściem jednak przybywasz pan zbyt późno. Do czterech pierwszych kadrylów jestem już zaproszoną.
— Tylko do kadrylów? zapytał.
— Tak jest.
— A zatem, racz ranie pani łaskawie zapisać do walca.
— Radabym, ale to niepodobna, odrzekła po chwili wahania.
— Pozwolisz pani zapytać o powód tej niemożebności?
— Jest to nader prostem. Nigdy dotąd jeszcze nie walcowałam: a to miejsce sądzę byłoby źle wybranem na pierwszą lekcję w tym rodzaju.
San-Rémo nie śmiał nalegać. Pan de Grandlieu przyszedł mu z pomocą.
— Nie uznawaj że się za zwyciężonego, rzekł do Andrzeja. Sądzę, że jesteś tak wprawnym tancerzem jak doskonałym jeżdźcem nieprawdaż?
— Zdaje mi się, odparł San Rémo. Niejednokrotnie przyznawano mi pochwały.
— Zatem Herminią może przyjąć twe zaproszenie bez obawy. Niechaj się tylko dozwoli tobie prowadzić, a brak jej wprawy niedostrzeżonym zostanie.
— Raczysz pani przyjąć powyższą propozycję? pytał młodzieniec.
— Muszę, skoro mój mąż upoważnia mnie ku temu, a pańskie doświadczenie rękojmię mi daje. Pomyśl pan jednak, dodała z uśmiechem, jak wielką odpowiedzialność przyjmujesz na siebie?
— Przyjmuję ją bez wahania, odrzekł San-Rémo, Racz więc pani zapisać mnie w karnecie do pierwszego walca i szóstego kadryla.


∗             ∗

Po pierwszym kontredansie nastąpiła polka; po polce drugi kadryl.
Wreszcie orkiestra dała sygnał walca, i markiz San-Rérno zbliżył się do Herminii, a gdy ta podnosiła się z krzesła ze spuszczonemi oczyma, zadrżał pomimowolnie obejmując rękoma jej postać uwielbianą.
Przez kilka pierwszych sekund Herminią nie uczuła wpływu owego silnego wzruszenia, jakiego się spodziewała i obawiała zarazem.
Mimo zachęcań swojego męża, i odpowiedzialności, jaką przyjął na siebie San-Rémo, lękała się, aby przez brak wprawy nie ściągnąć na siebie nieuchronnej w tym razie śmieszności, a ów niepokój oddalał od niej wszelkie inne wrażenia. Jedna chwila wystarczyła na jej uspokojenie.
Od pierwszych taktów walca czując się unoszona przez swego tancerza za rytmem muzyki, jak liść wichrem niesiony, zrozumiała, iż aby tańczyć z wdziękiem, wystarczy ku temu powierzenie się ramieniu doświadczonego przewodnika.
Tak uczyniła: a przekonana, że owo ramię było ramieniem Andrzeja, uczuła w całej sile rozwijające się w sobie wzruszenie.
Nic jeszcze zupełnie wyraźnego nie przebłyskiwało w chaosie jej myśli, mówiła sobie jednak:
— Ten, którego uścisk podtrzymuje mnie i prowadzi, ten, którego uderzenia serca czuje przy mej piersi, którego oddech dotyka mnie z lekka, a ręka mnie pali, jest to człowiek, który mnie kocha, i który z miłości, dla mnie naraził dwukrotnie swe życie; najprzód dla ocalenia honoru naszego domu, następnie, ażeby złożyć u stóp mych kwiaty, jakich pragnęłam.
Skoro młoda kobieta w podobnych warunkach w jakich się znajdowała Herminia, mówi to sobie przy rozpoczęciu walca, można twierdzić na pewno, iż przy ukończeniu go całkiem głowę straci.
To właśnie nastąpiło.
Andrzej tańcząc milczał.
Przedewszystkiem bojaźliwość, ta nieodłączna towarzyszka głębokiej a jeszcze nie objawionej miłości, paraliżowała mu chwilowo słowa na ustach. Następnie, mimo swego niedoświadczenia w podobnym wypadku, pojmował instynktownie że muzyka i pomienione szczegóły, których wpływy zaznaczyliśmy powyżej, przemawiać będą za nim z potęgą niezrównaną.
Słusznie to odgadywał.
W miarę jak dźwięki orkiestry coraz bardziej upajającemi się stawały, a obroty walca coraz szybszemi, czuł jak kibić Herminii miękko się pochylała na jego ramię unoszące ją pieszczotliwie, czuł jak postać młodej kobiety oddawała mu się całkowicie, miłośnie.
A gdy jego olśnione spojrzenie spoczęło na twarzy pani de Grandlieu, widział jak powieki wicehrabiny drżały przed jego oczyma, jak skrzydła motyla uciec pragnącego.
Kilka sekund tak upłynęło.
Szybki ruch walca, gwałtowny prawie z początku, zwalniał nieco. Kołysał on teraz z lubieżną rozkoszą parami zakreślającemu nieustanne kręgi, przebiegającemi obok siebie, a mimo to niedotykającemi się wcale.
Herminia pierwsza przemówiła.
Dusiło ją jej wewnętrzne upojenie. Potrzebowała wyrazić je słowami; i usuwając nieco swe ramię w ten sposób ażeby mogła spojrzeć w twarz Andrzeja przewyższającego ją wzrostem o całą głowę, wyszepnęła cicho:
— Zatem, pan wszystko słyszałeś?
— Wszystko, odpowiedział.
— Gdzież więc pan byłeś ukrytym?
— Po za statuą Wenus, przy której pani siedziałaś.
— Cóżeś pan robił w owym zimowym ogrodzie?
— Spostrzegłem panią zdaleka, a skoro zbliżyłaś się pani, nie miałem odwagi zdradzić mej obecności. Pragnąłem ujrzeć Cię z bliska, i słyszeć. Złe postąpiłem, wiem o tem i nie bronię siebie. Wyznaję prawdę.
— Otóż, mówiła dalej Herminia, co do bukietu Dyany, który podziwiałam niechcąc go przyjąć, skorom wyrzekła nierozważnie te słowa: „Gdyby dwa były“, natenczas myśl panu przyszła do popełnienia tego strasznego szaleństwa?
— Tak. w jednej chwili, jak błyskawica.
— I nie zawahałeś się pan?
— Wszak pani widzisz że nie!
— A więc dla zadowolenia mego chwilowego kaprysu, pobiegłeś pan na niebezpieczeństwa takiej szalonej jazdy, i narażenie się na tysiączne zasadzki o jakich opowiadała baronowa.
— Błogosławiłem je, stawiając im czoło. Pojmujesz pani, sądzę, jaką sprawia mi rozkosz walka z niebezpieczeństwem dla ciebie pani!
— A przyjaciele, dla których jesteś tyle drogim? Nie pomyślałżeś pan o ich smutku gdyby cię spotkało nieszczęście?
— Myślałem jedynie o tobie pani. Co mnie zresztą obchodzi świat cały? Moje życie dostatecznie byłoby opłacone jednym twoim uśmiechem, mój zgon twoją łza jedną!
Zamilkli oboje.
Dźwięki orkiestry przytłumione, jakoby przysłonięte w tej chwili, dozwalały obojgu młodym ludziom dosłyszeć wzajemne uderzenia serca.
— Ależ te zdradliwe w ogrodzie zasadzki? zaczęła znowu Herminia.
— Jeśli istniały, dobrze je ukryto, odparł San-Rémo, niewidziałem ich wcale.
— A jednak pan jesteś ranionym?
— Tłukąc szkło w szybie cieplarni, skaleczyłem się w rękę. Roskoszna, błogosławiona to rana, ponieważ kwiat jaki pani przyjąć raczyłaś, nosi ślad tej krwi, którą radbym do ostatniej kropli przelać dla ciebie!
Zwolna, oboje tańczący zakreślając szerokie koła, oddalili się od kilkudziesięciu par wirujących. Tuż, w pobliżu nich, otwartemi były wielkie oszklone drzwi zimowego ogrodu, w głębi którego światła przyćmione zielenią liści, i kręte ciemne ścieżynki dziwnym urokiem nęciły ku sobie.
Andrzej walcując ciągle, wprowadził tam bezwiednie Herminię, nie spostrzegłszy się nawet.
Tak mu z nią rozkosznie było wśród tłumu, że nie pragnął kompletniejszej samotności, zresztą ów ogród zimowy nie był pustym zupełnie.
W chwili, gdy znaleźli się tam oboje, jakaś osobistość w balowej toalecie, chodząca po najciemniejszych aleach, ukryła się z pośpiechem po za posąg Wenery, za którym na kilka godzin przed tem San-Rémo znalazł schronienie.
Tak Andrzej jak i Herminia niespostrzegli obecności tego mężczyzny.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia.
San-Rémo przestał walcować, wszak jego ramię nieopuszczało talii Herminii i wicehrabina wzajem nie starała się uwolnić z tego pieszczotliwego uścisku, jaki obecnie niemiał nawet pozorów istnienia.
Ostatnie słowa Andrzeja brzmiały jej w uszach bezustannie, oszałamiając ją prawie.
— Wszystką krew gotów jest oddać dla mnie, powtarzała sobie; powiedział i jest to prawdą, wątpić nie mogę, ponieważ uczynił to o czem mówi.
San-Rémo pierwszy przemówił teraz.
— Herminio! wyszepnął.
Po raz pierwszy w życiu poważył się użyć tej poufałej nazwy, mówiąc do wicehrabiny. Pani de Grandlieu. spojrzała na niego, lecz bez zdumienia i gniewu.
— Herminio! powtórzył drżącym głosem, z cicha. Błagam cię o jedną łaskę. Zechcesz mi ją udzielić?
Córka Klotyldy de Randal badawczo na niego spojrzała.
— To o co prosić cię zamierzam, jeżeli spełnić raczysz, sprawi mi radość jakiej nie dorówna nic w świecie.
— Cóż to takiego? zapytała Herminia.
— Ja chcę, ja pragnę tego kwiatu, wołał; kwiatu wybranego z pośród wielu, ponieważ na jego bieli błyszczy kropla krwi dla ciebie przelanej. Z tym kwiatem łączy się me życie! Błagam o niego, oczekuję. Daj mi go przez litość Herminio!
— Oto jest, wyszepnęła pani de Grandlieu. Weź! oddaję go w twe ręce.
I, odpiąwszy ów kwiat skrwawiony, podała go markizowi.
Pochwyciwszy go z okrzykiem powstrzymywanej radości, okrywał go pocałunkami i ukrył na piersiach, a czując chwiejącą się panią de Grandlieu w swoich ramionach, aby ją lepiej podtrzymać, silniejszym otoczył ją uściskiem.
Herminia, omdlewająca prawie, nie miała już ni sił,. ni woli ani świadomości o tem co się z nią dzieje; przez krótką chwilę wsparła na ramieniu Andrzeja uroczą swą twarz pobladłą.
Pokusa była zbyt silną. Anioł oprzeć by się nie zdołał, a San-Rémo był tylko człowiekiem, człowiekiem szalenie rozkochanym. Oprzeć się więc dłużej niemogąc, dotknął ustami perłowej skroni młodej kobiety, jaka się znajdowała tak blisko niego.
Poczucie owej niespodziewanej pieszczoty wywarło na pani de Grandlieu skutek, jakoby iskry elektrycznej, i zgalwanizowało ją w jednej chwili. Gorący rumieniec wystąpił na jej twarz marmurowo bladą.
— Odejdźmy ztąd, wyszepnęła zmienionym głosem, odejdźmy, wracajmy na bal.
Wszystko co tu opowiedzieliśmy, odbyło się w znacznie krótszym czasie niż użyliśmy go na opisanie tego. Obie orkiestry kończyły ostatnie dźwięki walca, a skoro Andrzej z wicehrabiną ukazał się w salonach napełnionych gośćmi, gdzie pary tańczących jeszcze wirowały, nikt nie dostrzegł krótkiego zniknięcia dwojga tych ludzi.
San-Rémo odprowadził do krzesła mocno pobladłą Herminię, na którem zaledwie usiadłszy, przechyliła głowę na poręcz. Przymknęła oczy i zdawało się jej, iż w około ściany, obicia, światła i tancerze tworzą jakieś kręgi pełne błędnych zwrotów z szaloną szybkością. Straciła przytomność, omdlała.
Dyana de Ferier, markiza de Lantree i wiele kobiet zebrało się w około zemdlonej, zapytując, czy nie lepiej byłoby ją przenieść do jej apartamentu, gdy nagle otworzyła oczy i uśmiechnięta oznajmiła, że czuje się zupełnie już dobrze i wydalać się niechce, ale że tańczyć tego wieczora nie będzie już wcale.
Andrzej upewniwszy się obecnie, że o zdrowie pani de Grandlieu niepotrzebuje się niepokoić, zadowolony zwrócił się do zimowego ogrodu, gdzie spotkały go dwie tak wielkie radości i usiadł na ławce u stóp posągu, w tem samem miejscu, gdzie przed tak niedawnym czasem siedziała Herminią czyniąc swej przyjaciółce poufne zwierzenia. Przez kilka sekund siedział pogrążony w roskosznych wspomnieniach, gdy nagle głos jakoby mu znany wyszepnął nad nim:
— I cóż. mój chłopcze, będziesz teraz wierzył swemu staremu przyjacielowi?
— Ty, tu. baronie? zawołał młodzieniec zrywając się zdumiony.
— Tst! wyszepnął Croix-Dieu kładąc palec na listach. mów ciszej, proszę cię o to! Nie będąc zaproszonym. winienem zachować najściślejsze incognito. Moja postać nieznana, nie może zwrócić niczyjej uwagi z wyjątkiem jednego tylko wicehrabiego de Grandlieu, z którem spotkania się unikam starannie. Zresztą, narażam się zbyt wiele. Dostałem się do tego zimowego ogrodu, ominąwszy salony i jestem tu obecnym przeszło od godziny.
San-Rémo drgnął pomimowolnie.
— Od godziny? powtórzył. A zatem?...
— Zatem, mówił dalej Croix-Dieu, byłem świadkiem sceny, odegranej wybornie przed chwilą przez dwoje uroczych aktorów. Wszak o tem chcesz mówić jak sądzę?
— Tak właśnie, wyszepnął Andrzej zmięszany.
— Nie utraciłem z niej ani jednego wyrazu, ni najmniejszego szczegółu. Dodać winienem, że przywiodła mnie tu jedynie nadzieja pochwycenia w locie jakiegoś epizodu w tym rodzaju. I otóż nie omyliłem się wcale.
— Jakto, wiesz wszystko?
— Wszystko co ciebie dotyczę mój chłopcze, ułóż to sobie w głowie. Byłem na wyścigach. Przyjm moje powinszowanie. Czuję niewymowną roskosz wskazując ci tę drogę. Wychowaniec podobny tobie, zaszczyt przynosi swojemu mistrzowi! Wszak moje rady dobremi były, nieprawdaż? Dowiodłeś tego przed chwilą. Gorące uczucie, wyznanie w jakiem uniknąłeś wtrącenia słowa miłości, kwiat wybłagany, na zakończenie pocałunek, to wszystko było tak cudownie pojętem, zrozumianem i prowadzonem ręką mistrza, że w podziw mnie wprawia! Arcydzieło, na honor! Raz jeszcze przyjm moje powinszowanie!
— Nie zasługuję na to bynajmniej.
— O szczęśliwcze! zawołał Croix-Dieu, a teraz uściśnienie ręki i dowidzenia. Nocny kurjerski pociąg odwozi mnie do Paryża. Odjeżdżam spokojny, pozostawiając cię zadowolnym.
Tu baron, nie słuchając dalej wyrazów Andrzeja, zniknął w ciemnej alei zimowego ogrodu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.