Tragedje Paryża/Tom V/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Żaden nowy wypadek nie zaszedł tego wieczora.
Wierna swojemu postanowieniu Herminia nie tańczyła więcej i pod pozorem znużenia, udała się do swoich pokojów nieco przed północą, gdzie położyła się w łóżko, tuląc do ust i serca, a następnie ukrywszy pod poduszki kwiaty wykradzione przez Andrzeja z cieplarni zamku de Prades.
Przy wspaniałem śniadaniu mieli się zebrać nazajutrz zaproszeni napełniający jeszcze swą obecnością gościnną siedzibę de Lantree. Herminia jednak zapragnęła powrócić wcześnie do Grandlieu, a wiemy, że każde z jej życzeń było rozkazem dla Armanda. Wskutek tego, oboje wicelirabiostwo wraz z Andrzejem odjechali rano o dziewiątej.
Tonton jedynie pozostał gościem w stajniach starego markiza, gdzie przedział specyalny oddanym mu został na wypoczynek.
Po południu dnia tegoż pan de Grandlieu wyjechał konno, dla zwiedzenia bardziej oddalonych swych posiadłości, i miał dopiero powrócić o godzinie szóstej na obiad.
— Radbym był zaproponować ci abyś mi towarzyszył, mówił do markiza San-Rémo, obawiam się jednak to uczynić z przyczyny, iż od czterech tygodni zaledwie jesteś rekonwalescentem, a oprócz tego znużony wczorajszemi wyścigami, potrzebujesz spoczynku. Nie chciej daremno mnie przekonywać, bo nie uwierzę. Odjeżdżam więc. Do widzenia wieczorem.
Tu uścisnąwszy rękę młodzieńca, odjechał w towarzystwie grooma.
Andrzej z Herminią sami w zamku pozostali.
San-Rémo wszedłszy do salonu nie zastał tam wicehrabiny. Pożegnawszy męża wróciła ona do swoich pokojów.
— Co tu robić? zapytywał sam siebie, o, jak długiemi będą dla mnie godziny dnia tego!
Od chwili przerwanego walca w zimowym ogrodzie, od czasu krótkiej rozmowy z baronem, Andrzej nie spoczął ani na minutę. Ow kwiat skrwawiony spoczywający na jego sercu, palił go, jak w dniu poprzednim palił Herminię. Silna gorączka, gorączka miłości, nadziei i obawy podniecała mu obieg krwi w żyłach.
Dzień był gorący, ciężkie i duszne powietrze zwiastowało burzę.
Wyszedłszy z zamku, udał się do parku, i szedł aleją zacienioną stuletniemi drzewami, sięgającą aż do brzegów Loary, gdzie siadłszy na ławce wspartej o pień olbrzymiego kasztana zagłębił się w dumaniu.
Dwie godziny tak spędził samotnie. Nagle spojrzawszy w dal, drgnął pomimowolnie. Zdawało mu się, że jakaś postać niewieścia, smukła i biała, przesunęła się między drzewami. Patrzył z natężoną uwagą, lecz owe widmo zniknęło.
W pośrodku parku, o sto kroków blisko od owej wielkiej alei, nad brzegiem jeziora, na którem lilie wodne kołysały szerokie swe liście, wznosił się lekki drewniany budynek, w kształcie szaletu.
Pokój znajdujący się tu na pierwszem piętrze, był letnim salonem, i zarazem gabinetem pracy. Herminia przepędzała w nim zwykle znaczną część godzin popołudniowych, czytając, grając na fortepianie, lub malując akwarelle.
Do tego to szaletu i dziś się udawała, gdy San-Rémo spostrzegł jej kształtną sylwetkę rysującą się pośród zieloności.
I my tam za nią się udamy.
Ów salon-pracownia był całkowicie pokrytym od ścian do sufitu chińskiemi wytwornemi obiciami.
Mnogość zebranych tu kwiatów nadawała temu salonowi pozór miniaturowej cieplarni, wśród której pani de Grandlieu zdawała się być jednym kwiatem więcej.
Szeroka wstęga błękitna przewiązywała w około jej talii penioar z białego przezroczystego muślinu. Lewa ręka opadała bezwładnie, w prawej trzymała otwartą książkę, której jednakże nie czytała.
Utkwiła w plafon błędne, jakoby bez blasku spojrzenie, podobne do wzroku lunatyczki uśpionej snem magnetycznym.
Zdawało się jej, że słyszy jeszcze dźwięki orkiestry w zaniku de Lantree, grające owego walca, to żywo, to wolniej, tak miękko, upajająco, że niemogła tego zapomnieć. Zdawało się jej, że przy dźwiękach owej muzyki, głos jakiś szeptał jej do ucha wyrazy, jakich nierozumiejąc, słuchała z zachwytem.
Nagle dostrzegła postać, głos usłyszała.
Była to postać i głos Andrzeja San-Rémo.
Serce silniej uderzyło, drżące usta uchyliły się do głębokiego westchnienia.
Sen urzeczywistniał się coraz bardziej.
Herminia uczuła jak ręka Andrzeja obejmowała jej talię, ściskała jej rękę, czuła jego oddech na swoich ramionach, widziała jak bledną światła w pozapalanych świecznikach zamkowych, dźwięki orkiestry stawały się coraz mniej wyraźnemi, ciepła wonna atmosfera zimowego ogrodu, przyćmione blaski różowych lampionów zewsząd ją otaczały a płonące usta młodzieńca dotknęły jej skroni.
Ekstaza ta jednak krótko trwała. Nowe uczucie wyrwało młodą kobietę ze świata wyobraźni, wiodąc ją w świat rzeczywistości.
— To ja pani, ja, Herminio! Przebacz że przyszedłem. Pozwolisz mi pozostać?
Na klęczkach, drżący, pochwycił rękę pani de Grandlieu.
Ręka ta nie usunęła się, pozostała w jego dłoni. Drżenie nerwowe wstrząsnęło drobną tą ręką.
Andrzej odczuwszy to, zbladł i powstał.
— Ponieważ pan przyszedłeś, pozostań, wyszepnęła pani de Grandlieu.
San-Rémo usiadł u stóp wicehrabiny.
— Pomówmy z sobą, powtórzyła.
Nie wymieniwszy jednak ani jednego wyrazu, siedzieli przez kilka minut nieruchomi oboje, upojeni, patrząc sobie w oczy, z dłonią w dłoni.
Spojrzenie Herminii błędnem się stawało. Nadmiarem uczucia wezbrane jej serce, dławiło ją prawie. Chwiała się jak gdyby pod władzą jakiejś tajemniczej siły, która potężniejsza po nad jej wolę, popychała ją by rzucić drżącą w objęcia tego młodzieńca.
Kobiecym instynktem odgadując rozmiar niebezpieczeństwa, postanowiła przerwać owo tak zgubne milczenie, i wysuwając zwolna swą rękę z dłoni Andrzeja zapytała wzruszonym głosem w jakim się malował cały stan jej duszy:
— Dla czego milczysz? powiedz mi. Czyż nie masz nic do powiedzenia?
— Nie mieć do powiedzenia nic tobie? powtórzył San-Rémo. Ach! Herminio, Herminio! Nie słyszysz więc w tem milczeniu uderzeń mojego serca? Gdy usta moje milczą nie przemawiaż to serce lepiej nademnie?
Za całą odpowiedź pani de Grandlieu z lekka poruszyła głową, co miało znaczyć
— Aż nadto je słyszę, rozumiem.
— Bo serce me mówi, wiesz już od dawna, ciągnął dalej Andrzej. Czyż nie zdradziłem pomimowolnie owej tajemnicy mojego życia, gdy wiedziona uczuciem miłosierdzia przybyłaś do łoża konającego? Tego to dnia sądząc iż ujrzałem me uwielbiane widmo ukazujące mi się co noc, w przystępie gorączki zawołałem: „Kocham cię Herminio.“
— Ach! milcz przez Boga! milcz, błagam! wyszepnęła pani de Grandlieu.
— Teraz już niepodobna! zawołał żywo młodzieniec i mimo iż mógłbym cię tem obrazić, jak to już uczyniłem, mimo, że masz wszelkie prawo wygnać mnie za to, znienawidzieć, nie mam sił do dalszej walki z miłością jaka mnie rzuca do stóp twoich. Rozkaż mi umrzeć pani, a będę posłusznym! lecz nie nakazuj mi milczenia, bo tego spełnić nie mogę! Kocham cię! kocham całą duszą. Herminio! Bóg stworzył nas dla siebie wzajem, ponieważ gdybyś mnie nie kochała, czyż sądzisz że nie odgadłbym tego? Gdyś mi wczoraj oddała kwiat moją krwią skropiony, a wybrany przez ciebie z pośród wszystkich kwiatów, oddałaś mi z nim razem swe życie! Wybór owego kwiatu, czyż nie był jasnem z twej strony wyznaniem? Tak! ja należę do ciebie całą moją istotą, lecz i ty do mnie należysz! Nic nie jest w stanie rozdzielić dusz naszych tworzących jedną duszę. Przeszkody piętrzą się pomiędzy nami, lecz co nas to obchodzi? Stworzył je świat, utrwaliło prawo. Czemże jest dla nas ów świat i prawo. Nierozerwalne węzły łączą nas z sobą ponieważ należysz tak do mnie, jak ja do ciebie należę, mocą boskiego prawa młodości, i miłości razem! Wicehrabina przestraszona, dysząca, słuchała owych wyrazów bez związku, które, to silnie dźwięczące i urywane, to błagalne i tkliwe, wywierały na niej potężne wrażenie.
San-Rémo mówił dalej klękając:
— Herminio! ty nie znasz życia, ponieważ żyć, jest to kochać, a ty dotąd nie kochałaś! Mnie to przypadł ów los błogosławiony wtajemniczenia cię w miłość! Przezemnie zrozumiesz i pojmiesz, że nic po za tem nie istnieje; i że bez wahania i żalu oddano by nieraz długie lata zimnej, samotnej egzystencji, za jednę z owych chwil błogich, gdzie uwielbiane czoło spocznie na piersiach przepełnionych miłością!
To mówiąc Andrzej objął rękoma talię Herminii, przyciągając ją zlekka ku sobie.
Ulegając magnetycznej sile tych słów gorących, i owej pieszczoty doprowadzającej ją prawie do szału, nie starała się oswobodzić, nie postrzegając iż ów uścisk coraz silnej oplatał ją z każdą chwilą.
Rozpuszczone jej włosy dotykały już twarzy Andrzeja; skrzydło motyla zaledwie znalazło by przejście pomiędzy jej czołem a ustami młodzieńca przekonanego, iż ów moment psychologiczny zapowiedziany przez barona Croix-Dieu się zbliżał.
Nagle jednakże światło zabłysło w umyśle Herminii. Bohaterskim wysiłkiem pokonawszy chwilową swą słabość, odzyskała godność kobiety, a wydzierając się z objęć markiza wyjąknęła błagalnie i nakazująco razem.
— Andrzeju! znajdujemy się w obłędzie, popełniamy występek! Człowiek, któremu rzucamy tak straszną obelgę, otoczył opieką sieroce moje niemowlęctwo! Wychował mnie, nadal mi swoje nazwisko. Ciebie nazywa swym synem! Kocha cię! Spotwarzamy go pod jego własnym dachem! To nikczemnie. Nie zmuszaj mnie, ażebvm gardziła tobą i sama sobą zarazem. Trzeba się nam rozłączyć. Tak być musi. Ja tak chcę! Nie należy nam więcej widywać się z sobą.
— Rozdzielić się! zawołał San-Rémo spiorunowany tym zwrotem niespodziewanym, rozdzielić? Co mówisz? Czy dobrze zrozumiałem? Nie widywać się więcej? Jestże to możebnem Herminio?
— Tak być musi! odpowiedziała wicehrabina. Musi być. Ja tak chcę.
— Zatem obojętnie, bezlitośnie, skazujesz ranie na męki?
— Sądzisz więc, że ja również cierpieć nie będę?
— Wypędzasz mnie!
— W tem właśnie szukam ocalenia! Żadne z nas dwojga, jak widzisz, nie posiada odwagi do prowadzenia walki z sobą samym.
— A gdybym ci zaprzysiągł milczenie? Gdybym zaprzysiągł, że żadnem słowem ani spojrzeniem nie zdradzę pożerającego mnie ognia?
— Złamałbyś nazajutrz dziś uczynioną przysięgę. A kto wie czy jutro miałbyś siłę oddalić się ztąd?
— Jesteś okrutną! niewzruszoną!
Nastąpiła chwila milczenia.
Pani de Grandlieu złamana duchowo, lecz silna w powziętem postanowieniu, upadła na krzesło, na którem przed chwilą oddawała się bezwiednie namiętnym uściskom Andrzeja.
San-Rémo blady, nieruchomy, ze zmienioną twarzą, ściągniętemi brwiami wpatrywał się w nią z wyrazem głębokiego żalu.
— Niechaj tak będzie! rzekł nagle. Spełnię twą wolę. Wypędzasz mnie. Odjadę!
— Z nienawiścią dla mnie, nieprawdaż?
— Przeciwnie... kochając cię zawsze! Więcej niż kiedy! Nie myśl jednakże już o tem, a nadewszystko nie żałuj mnie proszę. Jeżeli ta boleść przewyższy moje siły, będzie krótką przynajmniej.
— Zapomnisz, wyjąknęła Herminia.
San-Rémo wzruszył ramionami.
— Zapomnieć? powtarzał. Zapomnieć, gdy w tej miłości umieściło się wszystkie sny swoje, wszelkie nadzieje, całą swą przyszłość! O! czyż podobna zapomnieć skoro kobieta jakiej oddałeś swe życie wyrywa się z twych objęć wołając: „Odejdź! precz!“ Czyliż to można zapomnieć? Nie pani, tego nie zapomnę. Mam jednak coś lepszego nad zapomnienie, mam śmierć na wezwanie!
Herminia poskoczyła ku markizowi wołając:
— Chcesz umrzeć?
— Jakto! wątpisz o tem? odpowiedział.
— Ależ miej litość nademną!
— A ty, miałaś ją dla mnie pani?
— Chcesz więc się zabić? Ja niechcę! Zabraniam ci tego!
— W tym razie słuchać nie będę, wybaczysz!
— Lecz ja cie kocham.
— Ha! ha! wypędzasz mnie? Szczególna miłość!
— A gdybym cię błagała na klęczkach?
— Będę niewzruszonym, jak pani nią byłaś! Całe moje życie mieściło się w tobie. Odsuwasz mnie nielitościwie, odejmujesz mi nawet nadzieję, żyć dłużej w takich warunkach nie mogę. Umrzeć zabitym twą nieobecnością, lub kulą z rewolweru, jest to zawsze umrzeć. Wybieram krótszą mękę.
— Andrzeju!...
— Pani...
— Niechaj ci Bóg przebaczy to tak okrutne dręczenie mnie. Pomyśl na jak straszne wystawiasz mnie tortury? Pomyśl że w dzień i w nocy głos tajemniczy szeptałby mi bezustannie: „Przez ciebie on zginął.“
— Ten głos mówiłby prawdę.
— A gdybym ci pozostawiła nadzieję, że to nasze przymusowe rozłączenie wiecznie trwać nie będzie. Gdybym ci przyrzekła kiedyś oddać mą rękę? Cóż byś uczynił?
— Czekałbym.
— Żyj więc... połączymy się z sobą.
— Przysięgasz mi to?
— Przysięgam! wyrzekła słabym głosem.
— Gdzież się spotkamy?
— W Paryżu.
— Kiedy?
— Niezadługo... tak... wkrótce może.
— Lecz w takim razie dla czego mnie usuwasz od siebie?
— Ponieważ przestrasza mnie nasza wspólna słabość, brak odwagi do oparcia się występnej miłości. Należę do liczby kobiet nie pojmujących tkliwości uczuć bez szacunku. Widząc przed chwilą przywdzianą maskę na twojej twarzy, widząc cię gotowym do nikczemnego zdradzenia zacnego, szlachetnego człowieka, jaki cię pod swój dach przyjął gościnnie, omal że nie gardziłam już tobą. Aby uniknąć tego, wyjechać msisz, sam widzisz.
San-Rémo opuścił głowę. Na bladą twarz jego wystąpił rumieniec.
— Odjadę, wyszepnął.
— Jutro, nieprawdaż?
— Tak, jutro.
— Ach! jesteś zacnym, szlachetnym, dziękuję!
— Bądź więc i ty takąż Herminio. Osłódź mi boleść rozłączenia.
— Cóż więc potrzeba uczynić?
— Napisać do mnie. Och ! choć kilka wierszy, parę wyrazów, zresztą chociażby tylko jedno słowo!
— Nie odważę się, wyjąknęła.
— Błagam! zaklinam!
— A więc spróbuję, lecz nie przyrzekam. Nie oczekuj, Nic się nie spodziewaj.
— Pozwolisz mi przynajmniej pisywać do siebie.
— Nie, nie! zawołała żywo. Zakazuję ci! Nic, nie pisz. Nie pisz wcale!
— Dla czego?
— Dla bardzo wielu przyczyn, z których jedna wystarczy. Niepodobieństwem byłoby dla mnie odbierać twe listy sekretnie, bez wtajemniczenia służących w tę sprawę. A przyznam ci się Andrzeju, iż nad podobne upokorzenie umrzeć wołałabym raczej!
— Jakim więc sposobem dowiem się o twoim powrocie do Paryża?
— Ach! odpowiedziała rumieniąc się Herminia, pan de Grandlieu w swej wzniosłej ufności w ludzką uczciwość, on który nie przypuszcza kłamstwa, ni zdrady, o naszym powrocie sam cię powiadomi.
Andrzej powtórnie opuścił głowę.
Pomimo całej potęgi owej namiętnej miłości, ta miłość nie przygasiła w nim wrodzonej prawości jego charakteru.
— A teraz mój przyjacielu, poczęła Herminia, proszę, pozostaw mnie samą. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. Dotrzymaj danego słowa. Odjedz jutro a odjeżdżając pamiętaj, że unosisz z sobą moją wdzięczność.
— Tylko wdzięczność? powtórzył młodzieniec.
— I moje serce, dodała wicehrabina głosem cichym jak westchnienie, co jednak dosłyszanem przez Andrzeja zostało.
— Daj mi swą rękę Herminio, wyszepnął.
Podała mu ją pani de Grandlieu.
Przyłożył do ust ową drobną dłoń drżącą, a odejmując ją dodał:
— Widzisz, że jestem posłusznym, odchodzę.
Zbliżył się ku drzwiom.
— Żegnam cię, wyjąknęła wicehrabina, żegnam!
— Nie pożegnanie, lecz do widzenia, zawołał zwracając się ku niej i wybiegł z rozpaloną głową szybko przez schody w stronę cienistej alei.
„Cóżem uczynił? idąc zapytywał sam siebie. Byłżem przed chwilą śmiesznym czy wzniosłym? Baron powiedziałby na pewno, że jak głupiec postąpiłem. Sumienie mi mówi, że tak postąpić było trzeba. Jestem przez nią kochanym. Herminia musi do mnie należeć. Gdybym pozwolił się był owładnąć namiętności, plama niestarta skalałaby nasze szczęście. Tak, rychlej czy później ta kobieta musi być moją!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wicehrabia Armand powracając ze swej wycieczki, zdziwił się spotkawszy na pół drogi jadącego naprzeciw siebie Andrzeja.
— Ty tu? zawołał, zkąd, dla czego? Mam nadzieję, iż nie zaszedł w domu żaden wypadek?
— Nie, w rzeczy samej, odrzekł San-Rémo. Czas niesłychanie długim mi się być zdawał. Pani de Grandlieu jest niewidzialną, postanowiłem więc wyjechać konno na pańskie spotkanie.
Obaj przybyli razem do zamku na kilka minut przed obiadową godziną.
Wicehrabia poszedł do pokojów żony i ukazał się po chwili niezadowolony.
— Herminią, rzekł, prosi, aby ją przed tobą usprawiedliwić, nie zejdzie dziś na obiad.
— Byłażby pani wicehrabina cierpiącą? pytał żywo San-Rémo.
— Nie tyle cierpiącą, ile znużoną, z lekkim odcieniem migreny, rzekł Armand. Prosiłem ją aby się udała do łóżka i mam nadzieję, że jutro z rana zobaczymy ją jak zwykle zdrową i świeżą.
W rzeczy samej wicehrabina nieco blada ukazała, się nazajutrz przy śniadaniu. Jednocześnie lokaj jak zwykle wniósł na srebrnej tacy dzienniki i listy, przyniesione z poczty przez wiejskiego posłańca.
— List do ciebie mój kochany, rzekł wicehrabia do Andrzeja.
San-Rémo rzucił okiem na kopertę.
— Przeczytam to później, list na bok odkładając.
— Nie, odparł pan de Grandlieu, przeczytaj zaraz, proszę. Herminią na to pozwoli. Być może iż to rzecz pilna. Kto wie?
Andrzej rozdarłszy kopertę, przebiegł list oczyma.
List był małoznaczącym. Mimo to, młodzieniec zmiął go w swem ręku, nadając swej twarzy wyraz tak żywego niezadowolenia, że niepodobna było panu de Grandlieu tego nie zauważyć.
— Jakaś niepomyślna wiadomość? pytał z niepokojem.
— Przykra nad wyraz, odrzekł San-Rémo. Moja obecność jest niezbędną w Paryżu.
— Jak prędko.
— W dniu jutrzejszym.
— Czy podobna?
— Tak jest niestety! Dziś muszę odjechać.
— Ach! jakże mnie to smuci! zawołał wicehrabia. Rachowałem że pozostaniesz u nas aż do jesieni. Powrócisz jednak?
— Pragnąłbym. Obawiam się jednak czy uskutecznić to będę w stanie.
— Cóżby ci przeszkodzić w tem mogło?
— Możnaż ręczyć za nieprzewidziany zbieg okoliczności? Czyż wiemy co jutro spotkać nas może?
— Mówię ci że przyjedziesz, powtórzył starzec. Zważaj że nie wrócimy do Paryża aż w październiku, a może nawet w listopadzie. Nieprawdaż Herminio?
— Bezwątpienia, odrzekła wicehrabina.
— Pozwól mi więc wierzyć, mówił dalej pan de Grandlieu, iż może byłoby ci przykro nie widzieć nas tak długo?
— Ach! zawołał San-Rémo, niewątpisz pan, sądzę, ani o moim głębokim szacunku, ni o najżywszej dla siebie z mej strony wdzięczności.
— Nie wspominaj mi o wdzięczności, a przekonaj rychłem przybyciem, że prawdziwie życzliwym nam jesteś.
— A więc, przyjadę, odrzekł San-Rémo i jednocześnie wymawiając te słowa, spojrzał na Herminię, a jego spojrzenie mówiło: Tobie tylko będę posłusznym. Niepowrócę tu więcej!
We dwie godziny potem pan de Grandlieu odprowadzał Andrzeja na stację drogi żelaznej, gdzie młodzieniec wsiadł na pociąg jadący do Paryża.