Tragedje Paryża/Tom V/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Skoro po pierwszym wybuchu szalonej radości markiza nastąpiło względne uspokojenie, pogrążył się on w głębokiej zadumie.
Herminia zakończyła list temi słowy: „Gdzie zaprowadzisz mnie, pójdę.“ I gdzież ją zaprowadzić?
Spotkanie miało nastąpić trzeciego dnia o godzinie pierwszej w południe.
Andrzej miał zatem dwa dni tylko przed sobą na wynalezienie tego gniazdka miłości i uczynienia go godnem przyjęciu ubóstwianego gościa.
Jakoż nazajutrz od rana rozpoczął poszukiwania i udał się w okolice tego arystokratycznego kościoła.
Przypadek posłużył mu pomyślnie w tym razie. Na jednym z domów przy ulicy Castelane spostrzegł na bramie tablicę z napisem oznajmującym o kilku mieszkaniach do wynajęcia.
Ulica ta jako niezbyt ludna, i nieposiadająca mieszkań podejrzanych, zdawała się być odpowiednią. Dom wydał mu się być spokojnym, i jak nazywają Anglicy „szanownym“.
Wszedł więc tam, żądając bliższych objaśnień od odźwiernego.
— Czy pan sam dla siebie poszukuje mieszkania? zapytał go tenże.
— Tak, dla siebie.
— W takim razie mamy mieszkanie w antresoli, złożone z trzech pokoi, bardzo wygodne, które jestem pewien, że się panu podoba. Moja żona mogłaby panu uprzątać i posługiwać, jeśli pan zechce.
— Zgadzam się na to. Zobaczmy ową antresole odrzekł San-Rémo.
Mieszkanie to składało się z przedpokoju, saloniku i sypialni. Maleńki ten lokal niski, nieco ciemny, tworzył dość brzydką całość.
— Jakaż cena tego mieszkania? zapytał Andrzej po obejrzeniu.
— Tysiąc franków, jeżeli za kontraktem półrocznym albo kwartalnym, zaś tysiąc dwieście, jeśli zapłata miesięczna bez kontraktu.
— Wynajmę miesięcznie. Nazywam się Andrzej Bernard, rzekł markiz, mieszkam w Saint-Germain. W Paryżu radbym mieć tylko małe mieszkanie do którego czasami mógłbym zajechać. Jutro tapicer mój zajmie się wewnętrznem urządzeniem, i wprowadzi tu meble. Oto dwa luidory na zadatek, a trzeci na piwo dla ciebie.
— Dziękuję jasnemu panu! zawołał odźwierny. Jesteś pan odkąd jak gdyby we własnym swym domu, i wprowadzić się możesz skoro się podoba.
Urządzając swoje mieszkanie przy ulicy de Boulogne, San-Rémo zapłacił za wszystkie meble do tegoż gotówką, ztąd liczył, że w razie potrzeby znajdzie nieograniczony kredyt u swego tapicera, i nie tracąc czasu udał się na bulwar Haussmana, gdzie tapicer nazwiskiem Sylvain miał obszerne swe składy, i zażądał od tegoż wspaniałego umeblowania i udekorowania wynajętego lokalu.
W Paryżu wiedzą dokładnie o finansowem położeniu każdej osobistości należącej do wyższych sfer towarzyskich. Być może, że ów pan Sylvain zasłyszał coś o pieniężnych kłopotach swojego klienta. A może wiedział, że komornicy dzwonili już niejednokrotnie do drzwi jego mieszkania, to też na żądanie kredytu przez Andrzeja odpowiedział:
— Będzie to kosztowało do dziesięciu tysięcy franków. Ufam niezachwianie w punktualność pana markiza. ale dziś interesa idą nam tak ciężko! Ogólna prawie stagnacja! Bankierowie trzymają kasy zamknięte; pieniądz coraz trudniejszym się staje. Ja sam nie mając otwartego kredytu muszę być nader oględnym w udzielaniu go innym. Jakąż kwotę mógłby mi pan markiz dziś wypłacić?
— Żadnej obecnie. Z dniem pierwszym przyszłego miesiąca będę panu płacił miesięcznie po tysiąc franków.
— Na takich warunkach uważam interes ten dla siebie za niemożebny, odparł przemysłowiec. Odrazu panu markizowi wyjaśnię na czem mógłbym poprzestać, chcąc nadal zjednać sobie pańskie względy. Pięć tysięcy franków zaraz, gotówka; a reszta w ratach trzy lub czteromiesięcznych.
— Ostateczna to propozycja z pańskiej strony?
— Ostateczna, panie markizie. Pragnąłbym większą panu uczynić dogodność i oddać się na pańskie usługi, ale widzi Bóg, niemogę, będąc sam bardzo ścieśnionym.
— Weź pan potrzebne miary na rozległość lokalu wyrzekł San-Rémo po chwili. Za godzinę przyniosę panu żądane pięć tysięcy franków, lub też zupełnie wyrzeknę się tego umeblowania.
Andrzej wsiadłszy do kabrjoletu kazał się wieść na ulicę św. Łazarza do pana Croix-Dieu.
Filip, jak wiadomo czytelnikom, z niewyczerpaną a trudną do wytłómaczenia skwapliwością, ofiarował się być bankierem Andrzeja od chwili, gdy temuż wypłata owej tajemniczej pensji po sześć tysięcy franków miesięcznie nagle wstrzymaną została za pośrednictwem notarjusza pana M. F., z ulicy Belle-chasse.
Jakim sposobem San-Rémo, którego delikatność i wrodzoną prawość charakteru tak dobrze znamy, przyjmował tak znaczne zaliczki, których udzielania nic nie usprawiedliwiało i których prawdopodobnie nigdy zwrócić niemógl? Dlaczego sam w obec siebie uniewinniał O o to dziwne położenie człowieka, żyjącego wystawnie kosztem drugiego, któremu nie był ani bliskim ani dalekim nawet krewnym?
Dla usprawiedliwienia postępowania młodzieńca, musimy przywieść na jego korzyść pewne łagodzące okoliczności.
Najprzód i przedewszystkiem on kochał gorąco a zatopiony wyłącznie w tej swojej miłości, zbyt mało zwracał uwagi na szczegóły życia materjalnego. Poniżyć się w oczach Herminii, nie mogąc się ukazać przed tą milionerką w blaskach człowieka bogatego, byłoby dla niego upokorzeniem do niezniesienia. Dzięki wspaniałomyślności barona, położenie Andrzeja nie zmieniło się wcale, pozory elegancji i zbytku też same pozostały. Któżby więc na miejscu młodzieńca zdobył się na heroizm odtrącenia tej dłoni, która byt jego podtrzymywała?
Zresztą baron powtarzał mu tyle kroć razy: „Jestem bogaty. Nie mam rodziny. Na tym świecie dla nikogo nie czuje takiego przywiązania jak dla ciebie“, że w końcu Andrzej wyrobił sobie przekonanie, iż Filip widzi w nim przyszłego swego spadkobiercę, i pomiecioną hojność uważał pod pewnym względem jako zaliczenia dawane mu na rachunek tej przyszłej sukcesji.
Obecnie udawał się on na ulicę św. Łazarza nie bez pewnego jakiegoś instynktownego wstrętu, musiał to jednakże uczynić nie widząc innego środka wyjścia ze swego bardzo przykrego położenia, nie wątpiąc, iż ów straszny jego przyjaciel przyjdzie mu znowu w pomoc ze zwykłą sobie uprzejmością.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.