Tragedje Paryża/Tom V/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Croix-Dieu znajdował się właśnie u siebie w domu.
— Mogęż uwierzyć mym oczom? zawołał widząc wchodzącego Andrzeja, tyżeś to mój chłopcze? Tem więcej cieszę się z twego przybycia, iż tak rzadko teraz widzieć cię można.
— Wstydzę się przyznać kochany baronie, odrzekł San-Rémo pragnąc ukryć swoje zakłopotanie, że dzisiejsza moja wizyta nie jest bez celu.
— Jakiekolwiek bądź powody sprowadzają cię do mnie, odparł Croix-Dieu, witam cię najserdeczniej. Jeżeli mnie potrzebujesz w czem bądź, tem lepiej.
— Przychodzę prosić o pewną przysługę.
— Jeżeli tylko jest w mej mocy uczynić coś dla ciebie, uczynię. Mow więc o co idzie?
— O kwestję pieniężną.
— Do czarta! Źle tym razem trafiłeś. Szalona chęć mnie wczoraj ogarnęła założyć bank u hrabiny de Tréjan. Nieprzyjazna karta ścigała mnie bez litości. Bądź co bądź, zobaczymy. Jak dużej potrzebujesz kwoty pieniędzy?
— Pięciu tysięcy franków.
— Drobnostka! Fraszka ta jednak wobec mojej wczorajszej nieszczęśliwej gry w bakarata większą jest niż się wydaje. Nie obawiaj się jednak; w kłopotach cię nie pozostawię. Lecz pozwól mi zadać sobie kilka zapytań, nie przez próżną ciekawość, ale dla łatwiejszego przyjścia ci z pomocą. Przedewszystkiem więc powiedz mi czy tu chodzi o jaki dług honorowy? Przegrałeś co w karty?
— Wszak wiesz baronie że nie gram.
— Zkąd więc ta nagła potrzeba?
— Kochany baronie, wyszepnął stłumionym głosem młodzieniec, powiem ci szczerze, otwarcie.
— Skłamie napewno, pomyślał Croix-Dieu. Poczem dodał głośno: Mów, słucham cię.
— Wszak radziłeś mi sam, zaczął Andrzej, ażebym szukał rozrywek. Otóż korzystając z rad twoich jestem na drodze znalezienia tego lekarstwa.
— Pocieszająca wiadomość! Kobietę chcesz wyleczyć kobietą. Miłość miłością.
— Jeżeli nie miłością, to choć chwilowym kaprysem, odrzekł San-Rémo rumieniąc się pomimowolnie, zdawało mu się bowiem, że mówiąc w ten sposób wypiera się Herminii, że bluźni przeciw niej. Pewna, bardzo piękna kobieta, okazuje mi wiele życzliwości, należąc jednak do wyższych sfer towarzystwa, potrzebuje zważać na wiele. U siebie przyjmować mnie nie może. U mnie bywać jej niepodobna; musimy się więc spotykać w jakiem oznaczonem miejscu.
— Rozumiem, odpowiedział Croix-Dieu. Idzie więc o urządzenie w jakiej oddalonej części miasta małego tajemniczego raju, w którym moglibyście ukryć swe szczęście? A jako człowiek z gustem wykształconym, pełen delikatnego uczucia, radbyś wznieść świątynię godną twego bóstwa. Tymczasem twój tapicer wyrachowany rzemieślnik, nie pojmujący wznioślejszych aspiracji, odmawia ci potrzebnego na to kredytu. Czy odgadłem?
— W zupełności.
— Widzisz więc, jak moje przewidywania w porę przychodzą. Dzięki mej niedyskrecji a twojej otwartości, wszystko da się łatwo pokonać, żadna przeszkoda do zwalczenia nie pozostanie. Będziesz miał gdzie przyjąć swoją nieznaną Cyrcę, i ja nie będę potrzebował wyzuwać się z tej reszty pieniędzy, jaka na moje wydatki jest mi niezbędnie potrzebną. Napiszę parę słów do mego tapicera. Oddam go pod twoje rozkazy, otwierając ci u mego kredyt nieograniczony. Jest to znakomity fachowiec w swej sztuce, dbałby o moje względy. Zaręczam że ci tak dobrze usłuży jak mnie samemu.
— W jakich słowach mam ci podziękować za tyle dobroci baronie? szepnął z wzruszeniem San-Rémo.
— Będąc szczęśliwym Andrzeju. Wszak wiesz, że podzielam tak twe radości jak smutki. Czyliż nie jestem jakoby ojcem dla ciebie?
San-Rémo uszczęśliwiony taką dobrocią serca i dowodami wysokiej dla siebie życzliwości barona, pojechał uprzedzić Sylvain’a, że już traktować z nim nie będzie, i udał się do tapicera Filipa Croix-Dieu, którego zabrawszy z sobą na ulice Castelane i dawszy mu polecenia względem przyozdobienia mieszkania, otrzymał od niego przyrzeczenie, że nazajutrz na godzinę dziesiątą wieczorem wszystko gotowem będzie.
Przybywszy nazajutrz o oznaczonej godzinie, Andrzej uczuł się być całkowicie zadowolonym, jak człowiek, którego marzenia nie tylko ziszczone ale przewyższonemi zostały.
Nie będziemy opisywali szczegółów tego czarującego schronienia, zapewniając iż było to gniazdo urocze, godne przyjęcia Herminii.


∗             ∗

W dniu oznaczonym, o wpół do pierwszej w południe, Andrzej wszedł do kościoła, gdzie pani de Grandlieu przybyć przyrzekła o pierwszej godzinie.
Herminia równie jak Andrzej przybyła przed oznaczoną godziną.
Ubrana czarno, z zapuszczonym na twarz gęstym welonem, klęczała kornie w jednej z ubocznych kaplic świątyni.
Andrzej poznał z daleka, czyli raczej odgadł w owej ze skruchą pochylonej kobiecie Herminię. Niewysłowiona radość go ogarnęła.
— Ona więc przyszła! Wiedział że przyjdzie. Przyrzekła mu to. Nie wątpił. A jednak aż do tej chwili w owo tak wielkie szczęście lękał się uwierzyć.
Zbliżył się do kaplicy, lecz w chwili, gdy miał przestąpić otwartą kratę żelazną, zatrzymał się przypomniawszy słowa Herminii: „Nie mów do mnie w kościele! Sklepienie świątyni zapadłoby się nad nami!“
Cofnął się zatem.
Pani de Grandlieu ujrzała go wtedy, i jakby uderzona w serce prądem elektrycznym, nagle zadrżała.
Pochyliła na stopniach ołtarza ukorzone czoło i wsparłszy je na obu dłoniach, łkała przez kilka minut.
Andrzej spostrzegłszy ją drżącą, we łzach pogrążoną, uląkł się owej rozpaczy. Kto wie, pomyślał, czyli ów żal głęboki nie otworzy pomiędzy nim a ukochaną nowej przepaści, tym razem nie dającej się już przebyć.
Nie! pani de Grandlieu nie myślała cofnąć się teraz. Człowiek, który odtąd był panem jej duszy, ów człowiek powiedział: „Jeżeli nie podasz mi ręki do podźwignienia ciężaru życia, odbiorę je sobie!“ Więcej zatem teraz niż kiedykolwiek pragnęła go ocalić.
Biedna istota usiłowała błagać dla siebie przebaczenia Bożego, a w swojem pomieszaniu dochodzącem niemal do obłąkania nie znajdowała odpowiednich ku temu wyrazów.
Znękana, złamana bólem, lecz niezachwiana w postanowieniu, podniosła się zwolna.
Andrzej oparty dotąd o najbliższy filar, opuścił to miejsce. Herminia za nim postępowała, zapuściwszy na twarz gęstą koronkową woalkę.
Tak idąc za sobą, wyszli oboje z kościoła.
Minąwszy plac przed kościołem, San-Rémo zwrócił się ku ulicy Castelane. Zbiżając się do znanego nam domu, obejrzał się pragnąc zobaczyć czy pani de Grandlieu nie straciła go z oczu.
Szła w oddaleniu o kilka kroków od niego, wszakże jej ruchy niepewne, powolne, nacechowane wyczerpaniem, zdradzały kompletny brak sił. Jedna minuta dłużej, a nieszczęśliwa byłaby upadła na bruk ulicy. Spostrzegłszy to Andrzej, podbiegł szybko i podał jej rękę, której nic nie mówiąc rozpaczliwie się uchwyciła.
Zbliżywszy się do domu, weszli w głąb jego, zaledwie jednak Herminia dotknęła stopą kamiennej posadzki sieni, grożące jej już od kilku chwil omdlenie, ostatecznie nią zawładnęło.
Zachwiała się upadając.
San-Rémo zaledwie zdołał podtrzymać ją i pochwycić w ramiona. Unosząc drogi ów ciężar, wbiegł z nim na schody, i w kilku poskokach znalazł się przed drzwiami przygotowanego na ową schadzkę mieszkania. Odemknął drzwi z pośpiechem, a zamknąwszy je na klucz za sobą, złożył Herminię na miękkiej kanapie.
Wicehrabina pozostawała bez znaku życia. Piękne jej oblicze dorównywało bladością twarzy wykutej z kararyjskiego marmuru. Wszystka młoda i czysta krew uszła z jej lica, spłynąwszy do serca. Opuszczone powieki w połowie tylko zasłaniały źrenice, z pod których matowe białka oczu dziwnie odbijały od ciemnych rzęs Herminii.
San-Rémo drżał z przerażenia i trwogi.
— Ach! gdyby ona umarła? wołał rozpaczliwie. I w tejże samej chwili dodał z rodzajem dzikiej radości: Pospieszę za nią natychmiast! Rozdzieleni w życiu, połączymy się po śmierci!
Pani de Grandlieu jednak nie umarła. Zrazu leciuchny, następnie coraz żywszy odcień różanej krasy zabarwiał jej śmiertelnie blade oblicze.
Powieki przymkniętych oczu młodej kobiety drgać nieznacznie poczęły, całe jej ciało dotąd bezwładne wstrząsnęło się nagle, i otwarte w końcu źrenice padły zdumione na Andrzeja, który upojony miłością, drżący ze wzruszenia, klęczał u stóp jej, okrywając drobne raczki ukochanej gorącemi, lecz pelnemi poszanowania pocałunkami. Radosne jego upojenie było tak wielkiem i czystem, że ani na chwilę nie pomyślał o jakiej bądź zmianie tego szlachetnego uczucia.
Wicehrabina uśmiechnąwszy się tkliwie lecz smutno, usiłowała uwolnić swe ręce z dłoni młodzieńca.
— A więc, wyszepnęła głosem złamanym, a więc to prawda. Ja jestem u ciebie?
— Żałujesz żeś tu przybyła? pytał żywo Andrzej. Sądzisz mnie niegodnym owej miłości i zaufania jakiego dowody dajesz mi dzisiaj?
— Wiesz dobrze do jakiego stopnia ufam ci, odpowiedziała Herminia. Gdybym wątpiła o terb cośkolwiek, czyliżbym się tu znajdowała?
— Wszakże mnie kochasz, nieprawdaż? szeptał młodzieniec wpatrując się w nią z upojeniem.
— Wiesz o tem tak dobrze. Dla czego więc pytasz mnie o to?
— Pragnę to posłyszeć z ust twoich.
— A więc, kocham cię, kocham! Ale wstań proszę, usiądź tu przy mnie.
Andrzej spełnił wolę proszącej.
— Herminio! mówił dalej, pozwól mi napowrót ująć twą rączkę.
San-Rméo uczuł tę rączkę maleńką, drżącą w swej dłoni jak uwięzione ptaszę.
Przez kilka sekund milczeli oboje siedząc tak blisko siebie, iż zdawało się im że w przyśpieszonem serc uderzeniu słyszą wzajemną rozmowę.
Wicehrabina pierwsza przerwała milczenie.
— Andrzeju! zaczęła jakież wyobrażenie o mnie powziąłeś przeczytawszy mój list?
— Uszczęśliwienie jakiego doznałem było tak wielkiem, żem w pierwszej chwili lękał się wierzyć ażeby ono rzeczywistem być mogło, i teraz nawet, patrząc na ciebie Herminio, trzymając twą rękę, zapytuję siebie czyli to nie sen, nie złuda?
— Nie uczułeś dla mnie pogardy?
— Czyż można gardzić tem kogo się ubóstwia?
— Okazałam się jednak zbyt słabą, nikczemną.
— Jesteś szlachetną! wzniosłą nad wyraz!
— Mówiłeś o śmierci, pragnęłam cię ocalić. Ta straszna groźba, jaka nakazywała mi o wszystkiem zapomnieć a jedynie myśleć o tobie, nie była próżnem z twej strony zagrożeniem, wszak prawda?
— Byłem gotów umrzeć, przysięgam! Żyć, nie widząc ciebie, żyć bez nadziei, wiesz dobrze, że to przechodziło me siły!
— W tem leży jedyne dla ranie usprawiedliwienie. Czyś pojął przynajmniej jak ciężko walczyłam, ile wycierpiałam?
— Pojąłem nadewszystko, że mnie kochasz, że przyjdziesz. Pisałaś mi, że jestem bezlitośnym, Bóg świadkiem, że nie uczyniłem tego przez żadne wstrętne samolubstwo, ale wiedziony siłą miłości, pragnąłem nią zatrzeć bolesne wspomnienia walk twoich i cierpień.
Pani de Grandlieu głęboko westchnęła.
— Istnieje w człowieku sumienie, odpowiedziała, któremu milczenia nakazać niepodobna. Istnieją zgryzoty, jakie zatrzeć trudno.
— Jak możesz mówić o zgryzotach i wyrzutach sumienia uwielbiana moja Horminio? zawołał San-Rémo. Czyliż kochając mnie popełniasz występek lub zbrodnię?
— Zbrodnię najhaniebniejszą ze wszystkich, bo zdradę!
— Lecz kogoż zdradzasz? Ten, którego szanujemy oboje, jest dla ciebie ojcem nie mężem. Za jego tkliwość odpłacasz mu przywiązaniem córki. Czegóż może żądać więcej?
— W dniu, w którym wobec Boga otrzymałam nazwisko jakie dziś noszę, przysięgłam. Popełniam krzywo-przysięztwo!
— Nie!.. po sto razy nie!.. ukochana!.. Przysięga obowiązuje natenczas, kiedy się jej ważność rozumie. Ty nie rozumiałaś ważności swojej przysięgi. Zaprzecz temu jeżeli możesz?
Herminia pochyliła głowę nieodpowiadając. Zuchwały sofizmat młodzieńca nie zdołał jej przekonać zupełnie, zachwiał ją jednak w jej zapatrywaniach.
— To prawda, szeptała bezwiednie, to prawda, ja jej dobrze nie rozumiałam.
Nastąpiło nowe milczenie, które i tym razem jak i poprzednio przerwała pani de Grandlieu.
— Na co się przydały te moje walki wyrzekła. Na co te moje trwogi i boleści? Walczyłam, a mimo to zwyciężoną zostałam. Potrzeba cię było ocalić, podać ci rękę, nie cofałam się przed tem. Przyrzekłam ci że przybędę, i otóż jestem. Jestżeś zadowolonym? Radość sprawiona moją obecnością, czyliż dorówna ofierze jaką uczyniłam?
— Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć, wyszepnął Andrzej. Niema w mowie ludzkiej wyrazów na objawienie tego co uczuwam w tej chwili. Pragnąc to wszystko wytłumaczyć byłoby to unicestwić mą radość, moje upojenie. Ach! czy ty mnie pojmujesz Herminio?
— W zupełności.
— I otóż, mówił dalej młodzieniec drżącym z wzruszenia głosem, zaledwie ośmielam się zadać ci jedno zapytanie. Jestżeś Herminio szczęśliwą?
— Szczęśliwą? powtórzyła, od ciebie zależy ażebym była szczęśliwą.
— W jaki sposób?
— Kocham cię! oto cała moja zbrodnia. Nie chciałabym jednak wyrzec się tego występku, choćby za cenę oczyszczenia się z winy; ponieważ wtedy musiałabym przestać cię kochać. Ufam ci w zupełności wraz z nieograniczoną miłością, jaką uczuwam dla ciebie. Zatem od ciebie zależy oczyścić mnie we własnych mych oczach. Od ciebie zależy powrócenie mi tego szacunku siebie samej, jaki miałam niegdyś, a którego niestety dziś nie mam!
— Mów, mów Hermini! wołał z uniesieniem San-Rémo. Co czynić mam? Jestem gotowy, rozkazuj!
Wicehrabina się zawahała. Usta jej poruszały się, lecz nie wydając dźwięków. Pragnęła mówić, a słów nie odnajdowała. Wszakże miała dotknąć niezmiernie delikatnej, a może niebezpieczniejszej nad wszystko kwestii. Pragnęła się uchronić od tych nieznanych a przeczuwanych niebezpieczeństw, a przygotowując się z niemi do walki, obawiała się zostać posądzoną, że one są jej zbyt dobrze znanemi. Nareszcie głosem tak cichym, iż ją zaledwie dosłyszeć było można, zapytała:
— Odkąd ty mnie kochasz Andrzeju?
— Od chwili w której cię po raz pierwszy ujrzałem. Nazywałaś się wtedy Herminią de Randal, i mogłaś mnie kochać swobodnie. Było to wieczorem, rok temu; na koncercie wśród Pól Elizejskich. Nie spojrzałaś nawet na mnie wtedy. Nie istniałem jeszcze naówczas dla ciebie.
— A wiedziałeś kto jestem?
— Nie; powiedziano mi o tem dopiero nazajutrz.
— Moglibyśmy się byli nigdy nie spotkać w tem życiu!
— To być nie mogło! zawołał młodzieniec.
— Być nie mogło, dla czego?
— Dla tego, że wszystkie istoty podlegają przeznaczeniu, którego ani własną wolą, ani wolą innych zmienić nie są w stanie. Od chwili naszego przyjścia na świat, było już napisanem, że my się poznać i pokochać musimy. Mogło to było nastąpić innego dnia, lecz spotkanie i zbliżenie się nasze zawsze by nastąpić musiało.
— Wierzysz więc że dusze nasze są sobie siostrzanemi duszami?
— Ja wierzę, że są sobie narzeczonemi; że Bóg stwarzając je postanowił, ażeby się spotkały i połączyły w jedność.
— Otóż ten ten związek dusz, który ty tak dobrze pojmujesz i tłumaczysz jest prawdziwem, i jedynem naszem szczęściem.
— Nie, nie jedynem, jest jeszcze inne, rzekł Andrzej.
— Umiejmy na niem poprzestać, odparła Herminia. Złóżmy w owem serdecznem przywiązaniu całą rozkosz, całe szczęście. Dusze nasze zostaną połączonemi na wieki; lecz niech nie będzie innego związku pomiędzy nami, prócz tego jedynego świętego węzła. I jak mój mąż jest mi tylko ojcem, kochanek mój, ponieważ w tym razie wolno mi jest nazwać cię kochankiem, będzie tylko bratem dla mnie. Ja będę ci siostrą, najtkliwszą siostrą Andrzeju! Wszakże ty tego tylko pragniesz?
San-Rémo pochyliwszy głowę nic nie odpowiedział.
Milczenie młodzieńca zaniepokoiło Herminię.
— Czemu nie odpowiadasz? zapytała łagodnie biorąc go za rękę. Miałżebyś nie uznawać słuszności w mych zapatrywaniach?
Andrzej milczał, bo w rzeczy samej nie podzielał przekonań wicehrabiny.
Pani de Grandlieu domyślała się mniej więcej co się działo w owem wzburzonem sercu młodzieńca, wróciła raz jeszcze do wszczętego przedmiotu rozmowy, i rozwijała go dalej z gorącem przekonaniem, i pokonywającą wymową, zapytując w końcu:
— Chcesz pozostać mi bratem?
Odrzekł z przekonaniem dorównywającem prawie przekonaniu wicehrabiny:
— Dobrze moja ubóstwiana! Wszystko czego ty żądasz, jest dla mnie świętością! Moje serce, moja dusza i życie są twojemi. Rozporządzaj mną według woli! Bądź siostrą dla mnie!
Dalsza rozmowa pomiędzy dwojgiem zakochanych, płynęła w sferach wyższego jeszcze platonizmu, gdy Herminia jak gdyby z roskosznego snu zbudzona spojrzała na zegarek.
— Bawię tu przeszło godzinę! zawołała z trwogą, wracać mi trzeba co prędzej.
— Lecz kiedy przybędziesz, pytał San-Rémo.
— Radabym odpowiedzieć ci „Jutro“. Czyż wiem jednakże czyli uskutecznić to będę mogła?
— Pomnij że ja żyć nie mogę nie widując ciebie.
— Dla tego też starać się będę byśmy jak najczęściej widywać się mogli. O! Andrzeju, będę tu często przychodziła, teraz, gdy cię poznałam tak dobrze, teraz gdy wiem że jesteś godzin być tak kochanym jak ja cię kochani i jak nawzajem chcę być przez ciebie kochaną, przychodzić będę bez obawy, i prawie bez wyrzutów sumienia.
— Jakim sposobem jednak zostanę o tem powiadomiony?
— Z rana, w tymże samym dniu otrzymasz list odemnie. Gdybym jednak z jakich nieprzewidzianych powodów przybyć nie mogła, nie będziesz wątpił o mnie, wszak prawda?.. ani się gniewał. Bądź proszę natenczas przekonanym, iż jakaś niezwalczona przeszkoda zatrzymała mnie w domu.
— Oczekiwać a cierpienie! niewidzieć cię, jakaż to męka! jakie cierpienie!
— Bądź pewnym, że i ja niemniej natenczas, a pocieszaj się przekonaniem, że żyję jedynie myślą o tobie, i że serce moje zawsze będę jest z tobą!
Oboje opuścili razem tajemniczy buduar, lecz w chwili skoro zeszedłszy ze schodów w bramie się znajdowali, Andrzej zatrzymał swoją towarzyszkę.
— Zechciej zaczekać chwilę, rzekł do niej. Muszę się upewnić, czyli wyjść będziesz mogła bez obawy.
Herminia w sieni pozostała.
San-Rémo wyszedłszy na ulicę spojrzał do okoła.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wyrzekł wracając. Pozwolisz abym ci towarzyszył?
— Nie!.. nie! zawołała z pośpiechem. Byłoby to szaleństwem! Na kobietę idącą samą w tak skromnem ubraniu, nikt nie zwróci uwagi. Przeciwnie zaś, twoja przy mnie obecność ściągnąć by mogła podejrzenie.
— Niech się tak stanie jak żądasz, rzekł Andrzej. Zegnaj i do prędkiego widzenia!
San-Rémo powrócił do buduaru i opuścił go dopiero po upływie kilku minut.
A jednak w chwili, gdy pani de Grandlieu lekkim, eleganckim swym chodem przesuwała się obok stojącego w pobliżu powozu, uchyliło się jedno z oszklonych okien jego, a z po za tegoż wyjrzało za nią dwoje ciekawych, szyderczym wyrazem przeszywających oczu.
Owym ukrywającym się szpiegiem w głębi powozu był baron de Croix-Dieu, który pragnął przekonać się naocznie o całym przebiegu tej sprawy. Gdy Herminia zmieniła kierunek drogi na rogu ulicy Castellane Filip zawołał na woźnicę:
— Ulica Caumartin. Jedź!
Udawał się on do Oktawiusza Gavard, gdzie i my za nim pójdziemy.
Niechcąc zaś cofać się w opowiadaniu, nadmieniamy w krótkości czytelnikom, że nazajutrz po widzeniu się Herminii z Andrzejem, młodzieniec otrzymał długi list od pani de Grandlieu.
Herminią wysławiała go w tym liście, za jego w dniu poprzednim postępowanie. Pisała, że dumną jest z niego, dodając, że ów wysoki szacunek tak dla niej, jak i zaprzysiężonej przez nią wiary; szacunek, jakiego złożył dowody, zwiększa po stokroć razy uczucie miłości. jakie ona dla niego zachowuje.
Wszystko to było nader pięknem, lecz przybywało nie w porę i chybiało celu. Ów związek dusz wydawał mu się być jakąś chorobliwą mrzonką, czemś dziwacznem, i nie przyznawał racji bytu owej egzaltacji młodej kobiety.
Połączmy się jednak z panem de Croix-Dieu, którego opuściliśmy w chwili gdy jechał na ulicę Caumartin.
— Twój młody pan jest w domu Dominiku? pytał Filip otwierającego drzwi lokaja.
— Jest panie baronie.
— Zamelduj mnie Dominiku.
Służący pospieszył spełnić polecenie.
— Tyżeś to baronie? zawołał Gavard ściskając rękę wchodzącego.
— O tobie by to raczej powiedzieć było można, rzekł Croix-Dieu. Od pewnego czasu nigdzie spotkać się z tobą niepodobna.
— Bo w rzeczy samej nigdzie nie bywam, rzekł śmiejąc się Oktawiusz.
— Cóż więc robisz? Gdzie czas przepędzasz?
— Jestem najszczęśliwszym znajdując się z Diną.
— Zawsze z tą Diną!
— Tak, teraz i nadal baronie! odparł Gavard. Pozwól sobie jednak zrobić tę małą uwagę, iż zobowiążesz mnie bardzo, gdy raczysz mniej lekceważąco wyrażać się o osobie, którą nad wszystko kocham i szanuję.
— Ha! ha! szanujesz więc teraz swoje kochanki? zaśmiał się Croix-Dieu.
— Mówiłem ci już niejednokrotnie baronie, że Dinah Bluet nic jest kochanką za pieniądze, zawołał Oktawiusz z podrażnieniem.
— Mówiłeś, lecz nie wierzyłem i nie wierzę temu.
— Daję ci na to słowo honoru! Czy jeszcze wątpisz webec tego?
— Wątpić mi nie wypada. Pozostaw mi wszakże moje przekonania. Powiedz mi jednak, dodał ów chytry opiekun, do czego cię doprowadzi ta twoja platoniczna miłość? Co robisz przebywając po całych godzinach z ową świetną gwiazdą, tak pod względem talentu, jak i swej niezachwianej cnoty?
— Chcesz wiedzieć co robię i robić zamierzam przebywając z nią razem? Kochając głęboko i będąc wzajem kochanym, zaślubia się uczciwą dziewczynę; tak działać powinien mężczyzna z sercem, rozumem i honorem!
Filip zaczął się śmiać głośno.
— Z czego się śmiejesz? zawołał żywo Oktawiusz.
— Otóż więc śmieję się mój chłopcze z twego arcykomicznego położenia.
— Komicznego, w czem takiem?
— Sądzisz więc że twoja matka zgodzi się chętnie na ów piękny projekt małżeństwa?
— Wcale w to nie wierzę. Obejdę się bez jej zezwolenia. Mama wyprawia mi co rano i wieczór najhaniebniejsze sceny, widząc że jestem zakochany na serjo.
— Źle czyni, przyznaję, odparł Croix-Dieu, bo na cóż się zresztą to przyda? Kobiety jednak łatwo dają się owładnąć podrażnieniu. Pomówmy z sobą spokojnie. Powiedz mi jakie są twe plany? Wobec oporu, co nadal zrobić zamierzasz?
— Obejdę się bez niej, jak ci to mówiłem.
— Jakim sposobem?
— Jestem bogatym. Nie zależę od nikogo. Poślę kochanej mamie „pełne uszanowania wezwanie urzędowe“ i rzecz skończona!
— I kiedyż to zamyślasz uczynić?
— Natychmiast po dojściu do pełnoletności.
— To znaczy?
— Za pięć miesięcy. Czas prędko uchodzi.
— Mój kochany, odparł Croix-Dieu poważnie, ty, któryś tak gruntownie zbadał przepisy testamentowe, pragnąc przed owym pojedynkiem zapisać pannie Dinie Bluet kapitały, jakiemi pomimo małoletności mogłeś rozporządzać, zapomniałeś przejrzeć w kodeksie przepisów o małżeństwie. Krótki ich przegląd otworzyłby ci nowe a nader ciekawe szczegóły w tej sprawie.
— Cóż jest w tym kodeksie?
— Jest to: „Rozdział I. Artykuł 148, który tak mówi: Młodzieniec, który nie doszedł skończonych dwudziestu pięciu lat wieku, nie może zawierać małżeństwa bez rodzicielskiego zezwolenia“. A dalej: Artykuł 152: „Od pełnoletności oznaczonej artykułem 148, aż do ukończonych lat trzydziestu wieku, akt przepisany artykułem 151, na mocy którego może być udzielone zezwolenie na małżeństwo, ma być ponawianym dwukrotnie, z miesiąca na miesiąc, po trzeciem ponowieniu aktu, można przystąpić do zawarcia małżeństwa“.
— Znajduje się to w kodeksie?
— Na dowód tekst ci cytuję. Za pięć miesięcy ukończysz dwadzieścia jeden lat wieku; dodajmy do tego lat cztery potrzebne dla dojścia do zupełnej pełnoletności i trzy miesiące niezbędne do wprowadzenia w wykonanie twych wezwań urzędowych, a odnajdziemy cyfrę ogólną lat czterech, ośmiu miesięcy i dni około sto siedemnastu, jakich ci będzie potrzeba, ażeby zmienić pannę Dinę Bluet w panią Oktawiuszową Gavard.
Oktawiusz zmięszany milczał. Croix-Dieu mówił dalej:
— Powtarzam, że twoja matka źle czyni niepokojąc się o to i irytując. Niepotrzebnie drażni tem swoje nerwy. Zanim nadejdzie ów termin w którym popełnisz szaleństwo o jakiem dziś marzysz, zmienisz swoje zamiary, i owe skrzydła anielskie jakiemi twoja fantazja przystraja ramiona panny Bluet, utracą swe piórka świetlane jedno po drugiem.
— Tak sądzisz baronie? pytał Oktawiusz.
— Jestem najmocniej o tem przekonany!
— To się grubo mylisz.. Wszystko to coś mi przytoczył z kodeksu, do najwyższego stopnia mnie gniewa! Uważam, że niezmiernie głupie to prawo. Bądź co bądź nie zmieni ono w niczem mego postanowienia, bo to postanowienie jest niezachwianem.
— Cóż więc uczynisz?
— Będę czekał. Mam dosyć czasu przed sobą. Jestem młody, a Dinah jest jeszcze prawie dzieckiem. Czekać więc możemy oboje. Będę ją kochał więcej niż dotąd. Kochać ją będę jak moje bóstwo, jak mój skarb jedyny, kochać będę ze czcią na jaką ona zasługuje, i to wystarczy do mojego szczęścia. Ty się śmiejesz z moich uniesień baronie, według ciebie, są one głupiemi. Ha! co się komu podoba. Zostańmy przy swoich zapatrywaniach.
— Zapewne, to będzie najlepiej, odparł Croix-Dieu, widzę bowiem iż na tym punkcie już się nie porozumiemy.
— Ale, zagadnął Oktawiusz, zmieniając przedmiot rozmowy, oddawna już miałem zapytać cię o tego rębacza z którym się pojedynkowałem, a któremu, dzięki talizmanowi mej ukochanej Diny, tak dzielnie moją szpadą rozplatałem piersi.
— Można tysiąc przeciw jednemu postawić że umarł, i dawno już pogrzebany. Doktór uważał go za straconego, wszak to pamiętasz zapewne?
— Tak, ale i najbieglejsi lekarze mylą się niekiedy.
— Zdarza się to. Lecz cóż ci na tem zależy?
— Wszak jest zwyczajem dowiadywać się o zdrowiu rannego przeciwnika?
— Więc dobrze. Zapisałem sobie gdzieś adres jego mieszkania, skoro go odszukam poślę dowiedzieć się, i powiadomię cię o tem.
— Proszę cię, zrób to baronie.
W kilka minut później Croix-Dieu pożegnawszy Oktawiusza udał się do pani Gavard, dokąd mu już towarzyszyć nie będziemy.
W czasie wyż przywiedzionej przez nas rozmowy, Filip znalazł sposobność zbliżenia się do jednej z szufladek biurka, i rozmawiając z młodym swym przyjacielem, oparł się plecami o ten sprzęt niby z niechcenia. Lewą ręką w tył założoną, w której trzymał gałkę z wosku, udało mu się bez zwrócenia uwagi odcisnąć kształt zamku.
Jeden i tenże sam klucz otwiera! wszystkie szuflady, a w jednej z nich, przypominamy to czytelnikom, znajdował się testament, mocą którego Oktawiusz ustanowił Dinę Bluet wyłączną spadkobierczynią swoich rozporządzanych milionów.


∗             ∗

Wejdźmy do skromnego mieszkania na czwartem piętrze, przy ulicy du Temple, gdzie Dinah Bluet żyła szczęśliwa kochając z całej duszy Oktawiusza, wszak teraz jak i poprzednio nic nie przyjmując od niego prócz serca, starała się wystarczyć na własne wydatki skromną swą pensją teatralną.
Młoda artystka w tym czasie nie występowała na scenie, ale pomimo to, od godziny jedenastej do czwartej odbywała próby z pewnej nowej sztuki, którą za dni kilka po raz pierwszy miano przedstawić.
Wróciwszy o czwartej do domu, powtarzała jeszcze swą rolę, czekając dopóki gospodyni nie przyśle jej skromnego obiadu co zwykle następowało w kilka minut po piątej.
Skwarne sierpniowe słońce dopiekało niemiłosiernie dnia tego, dusząc nieznośnym żarem, i mimo że okno było otwarte, w maleńkim tym pokoiku napełnionym wonią wielkiego bukietu z róż, przyniesionym dnia poprzedniego przez Oktawiusza, oddychać trudno było.
Dinah jakkolwiek w lekką suknię ubrana, czuła nieznośny ów upał, zajęta wszakże swą rolą, uśmiechała się pod wrażeniem jakiejś radosnej myśli.
Nagle zadrżała.
Ktoś lekko do drzwi zapukał, ale nie był to sposób w jaki jej miły gość, Oktawiusz, zwykł był oznajmiać swoje przybycie.
Dziewczę podniosło się, i uchylając w połowie drzwi, wyjrzała, gotowa je zamknąć na widok jakiej natrętnej, lub podejrzanej postaci. Z wielkiem zdziwieniem ujrzała na progu zakonnicę, siostrę miłosierdzia stojącą ze złożonemi rękoma, oczyma w ziemię spuszczonemi.
— Szukam panny Diny Bluet, rzekła przybyła. Wskazano mi to piętro, i te drzwi, proszę mi więc łaskawie powiedzieć czy pani jesteś osobą do której przychodzę?
— Ja jestem Diną Bluet.
— Pragnęłabym z panią pomówić przez krótką chwilę.
— Proszę, racz siostro wejść do mnie.
Zakonnica wszedłszy, usiadła na najbliższem krześle.
Dziewczę popatrzywszy na nią ciekawie usiadło; a gdy zakonnica przebierając paciorki wiszącego u pasa różańca, nic nie mówiła. Dinah ozwała się pierwsza.
— Przyjemną jest mi nad wyraz wizyta siostry, jakikolwiek bądź powód jej być może. Ponieważ jednak tego powodu odgadnąć nie jestem w stanie, pozwól więc siostro zapytać o niego.
— Przechodzę tu, rzekła nareszcie owa pobożna osoba, w niezmiernie trudnem posłannictwie. Ważna jedynie okoliczność, najświętszy obowiązek, mogły mnie tylko ośmielić do zamącenia spokoju pani. Nie mogłam jednak postąpić inaczej; sama pani przekonasz się o tem i usprawiedliwisz mnie, mam nadzieję.
Po tych słowach Dinah uczuła trwogę w ściśnionem sercu.
— Przybywam do ciebie me dziecię z polecenia twej ciotki.
Dinah zadrżała zerwawszy się z krzesła:
— Czegóż ta kobieta chce odemnie? pytała z obawą.
— Zechciej pamiętać, że ta kobieta jest siostrą twej matki, odparła surowo zakonnica.
— Dla czego ona ciebie siostro do mnie przysyła? Czego chce odemnie, ta, której nazwisko radabym na zawsze wykreślić z mojej pamięci?

-— Pragnie zobaczyć się z tobą.
— Ze mną? zawołała Dinah. O! gdybyś siostro ją znała jak ja ją znam, nie poważyłabyś się do mnie przemawiać w jej imieniu! Ona cię zwodzi! Nadużywa twej dobrej wiary. Zobaczyć się z nią, ja? Nie! nigdy! Ona wstręt we mnie budzi. Wspomnienie o niej przeraża mnie! Gdybym się z nią zobaczyć miała to chyba dla tego aby jej rzucić złorzeczenie, przekleństwo!
— Jakto, przeklinać swą ciotkę? mówiła z oburzeniem zakonnica. Przypominam ci me dziecię po raz drugi, że to jest siostra twej matki, święta ta nazwa, ów bliski związek krwi, nakazuje ci zapomnienie urazy i przebaczenie!

_ Tak, odpowiedziała Dinah, oburzając się coraz więcej, jest ona siostrą mej matki, a tem samem wobec mnie tem mocniej winna! Zbyt ciężką krzywdę wyrządzić mi chciała. Zgubić mnie pragnęła! I ja miałabym to przebaczyć, zapomnieć? Ach! ty niewiesz siostro do jakiej nikczemności ta kobieta posunąć się chciała! Do jakich występków jest ona zdolną!
— Usprawiedliwię ją, i ty jej sama przebaczysz, jestem pewną, mówiła dalej przybyła. Pozwól mi tylko wywiązać się dokładnie z mego smutnego posłannictwa. Są rzeczy o których ty nie wiesz. Posiadasz serce, do niego więc się odwołam.
— To nadaremno!
— Kto wie? Jeden wyraz zmieni może twój gniew w głębokie politowanie. Ta nieszczęśliwa istota, w imieniu której do ciebie przychodzę, jest chorą, ciężko chorą, i ja nawykła do rozdzierającego widoku osób dogorywających, upewniam cię, że dla twej ciotki niema już ocalenia.
— Boże! zawołała Dinah, której oburzenie nagle się w litość zmieniło, co ty powiadasz mi siostro?
— Najczystszą prawdę.
— A więc moja ciotka umiera?
— Parę godzin zaledwie do życia jej pozostaje. Od tygodnia czuwam we dnie i w nocy u łoża tej nieszczęśliwej kobiety. Wraz z uzdrowieniem duszy, próbowałam uzdrowić i ciało. Udało mi się to, ale w połowie tylko niestety. Dusza jest na drodze do zbawienia; ciało ostatecznie skazane na zagładę. Ciotka opowiedziała mi szczegółowo całe swoje, a tem samem i twoje życie. Wyznała winy, jakie popełniła względem ciebie, które poznała teraz jak wielką były zbrodnią. Uspakajałam ją, i pocieszałam mówiąc, że miłosierdzie Boże bez granic, dodając, że przebaczenie siostrzenicy, która omal nie padła ofiarą jej zbrodni, uśmierzy te jej wyrzuty sumienia, jakie straszliwą sprawiają jej męczarnię, i przywróci umierającej tak upragniony spokój umysłu. I otóż ona wysłała mnie do ciebie od swego łoża boleści, od tego łoża, które wkrótce na śmiertelne zamieni się łoże; wysłała mnie zaklinając, byś obecnością swoją stwierdziła przebaczenie, dozwalając jej tym sposobem umrzeć spokojnie!
I po tych słowach uklękła przed Diną, która podniosła ją spiesznie wołając:
— Co czynisz siostro? przez Boga!
— Błagam. W imię Bożego miłosierdzia, bądź miłosierną! Daj się nakłonić!
— Ależ moja siostro, odrzekła Dinah tłumiąc łzy w oczach, czyż myślisz, że ja tak złą jestem, i że wysłuchawszy ciebie wahać się jeszcze będę?
— Zgadzasz się zatem?
— Ależ tak, niewątpliwie I Ta, która mi tyle złego wyrządziła, ta przestała istnieć już dla mnie. Na jej miejscu widzę jedynie umierającą kobietę, która mnie może kochała po swojemu. Widzę kobietę, która cierpi, żałuje, przyzywa mnie ku sobie. Nie tylko że nie opieram się twej prośbie, lecz więcej niż przebaczam jej winę, bo zapominam!
— Szlachetne! wspaniałomyślne dziecię, szepnęła zakonnica podnosząc rękę do oczu jakoby dla łez otarcia. Oto czyn jaki ci będzie policzonym w niebie! Winnam ci jeszcze jedną bolesną udzielić wiadomość, mówiła przybyła.
— Cóż takiego?
— Ciotka po rozłączeniu się z tobą została bez żadnych środków utrzymania. Chciała pracować na życie, starała się o robotę. Wszędzie odprawiono ją z niczem, mówiąc że jest na to za starą.
— Boże! mój Boże!
— W chwili, gdy ją choroba dotknęła, pozostawała bez dachu i kawałka chleba.
— Jakaż to straszna kara! Ach! czemuż ja o tem nie wiedziałam! mówiło dziewczę.
— Słowem byłaby na ulicy umarła z głodu i wycieńczenia, gdyby nie jacyś poczciwi robotnicy, którzy ją podnieśli.
— Niech im Bóg wynagrodzi! Gdzież ją poprowadzili? pytało dziewczę z wzruszeniem.
— Do szpitala sióstr miłosierdzia.
— Gdzież się znajduje ten szpital?
— Po drugiej stronie rzeki, blisko Botanicznego ogrodu.
— Idę więc siostro. Lecz czy mnie tam wpuszczą?
— Samą, nie! Lecz ja towarzyszyć ci będę. Spodziewając się bowiem, że spełnisz ów czyn miłosierdzia.
— Jedźmy więc, jedzmy prędko, wołała Dinah.
— Cieszę się. widząc cię wstępującą tak szybko na drogę zbawienia, mruknęła z dziwnym uśmiechem zakonnica.
— Fiakr dwuosobowy oczekiwał przed domem. Siostra miłosierdzia otworzywszy drzwiczki, przepuściła Dinę, i siadła obok niej wołając na woźnicę:
— Jedź, gdzie wiesz.
Powóz potoczył się szybko. Zakonnica zapuściła story.
— Ależ taki upał moja siostro, wyrzekła Dinah zdumiona, udusimy się tu z braku powietrza.
— Nie chciałabym drogie dziecię sprawić ci najmniejszej przykrości, odparła jej towarzyszka, szczególniej teraz gdym poznała charakter twój tak wzniosły, szlachetny, w przebaczeniu urazy i wypełnieniu ofiary. Lecz osądź proszę. Ubiór mój jest suknią sługi Bożej, ty zaś jesteś zbyt znaną niestety, poświęcając się zawodowi przez kościół nie aprobowanemu. Nie powinnam więc, pojmujesz, nie mogę...
Tu przerwała.
— Ukazywać się publicznie z komedjantką, niepraprawdaż? dokończyło rumieniąc się dziewczę. Wszakże to chciałaś siostro powiedzieć?
— Tak moje dziecię, to właśnie.
— A jednak wyszepnęła Dinah, jednak upewniam cię, że jestem uczciwą dziewczyną.
— Wierzę temu, wierzę z całej duszy, i nie wątpię o tem na chwilę. Przedewszystkiem jednak poszanowanie dla sukni którą noszę.
— Masz słuszność siostro, odparła Dina, i opuściwszy głowę, milczała.
Zakonnica dla nadania sobie powagi ujęła w rękę różaniec i przesuwając ziarnka między palcami, wydawała rodzaj monotonnego mruczenia, coś nakształt modlitwy.
Powóz przebiegi lotem strzały bulwar de Temple, bulwar Beaumarchais go, zwrócił się ku Bercy, i mostem Austerlickim przebył Sekwanę. Lecz zamiast skręcić na prawo ku szpitalowi Sióstr Miłosierdzia, to jest właściwemu celowi podróży, minął dworzec Orleańskiej drogi żelaznej i z jednakową szybkością biegł wzdłuż wybrzeża La Rapée.
Zapuszczone story powozu nie pozwalały widzieć Dinie ani pochylonej drogi, ani ulic, któremi jechano i mijano takowe. Niezwykła szybkość jazdy nie budziła w niej podejrzenia co do długości przestrzeni tem więcej, że odległość i położenie szpitala, było jej całkiem nieznanem.
Wspomnienie Melanii Perdreau wywołane przez zakonnicę, rozbudziło w pamięci dziewczyny całą bolesną, i tyle upokarzającą dla niej przeszłość.
Dwie owe tak niepodobne do siebie, ale zarówno wstrętne postaci, niecnej pani Saint-Angot i ohydnej ciotki zjawiały się uporczywie przed jej oczyma, które starając się odegnać od siebie, przywoływała sympatyczny obraz swojego zbawcy, ukochanego Oktawiusza.
W takiem rozmyślaniu dziewczęcia, powóz nagle się zatrzymał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.