<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trapezologjon
Wydawca Nakładem Pillera i Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Trzeba żebyście państwo wiedzieli, jaki los wszystkich was czeka.... jeśli, o czem nie wątpię, przyjdzie wam po śmierci pokutować za grzechy żywota.... Łaska to wielka kogo poślą do czyśca in fundo, gdzie choć nie wyśmienicie, ale zaciszno przynajmniej i człek nieustannie na oczach nie ma świata na którym dokazywał głupstwa i grzeszył z dobrą wiarą że mu się to nie policzy.... Najczęściej, jak mnie i kolegom moim, dostaje się odkomenderówka na ziemię, między swoich i kwatera ciasna, a niewygodna, jak mnie naprzykład w stołowej nodze! Żebymże był sam przynajmniej! ale proszę sobie wystawić nas siedmioro w takim sprzęciku, w którym obrócić się nie można.... mnie com pół życia spędził na podróżach, po Europie, po wschodzie, po powietrzu, wodzie i ziemi, szalenie tu ciasno i duszno!! Nic nie powiem o sąsiadach przez dyskrecję, ale mogli mi się byli dostać ludzie mojego towarzystwa, wychowania i sfery.... a tu....
Duch jakby westchnął i mówił dalej:
— Siedmioro nas siedzi w jednym stoliku, czworo w ekramie przy kominku, po sześciu i siedmiu w krzesłach, a w podłodze i nie policzyć....
— A! do licha, odezwał się podkomorzy, otoczeni więc jesteśmy duchami!!
— Wszędzie nas pełno, pokutują niektórzy po garnuszkach i hładyszkach ekonomowej, niedawno jeden literat zesłany został do kałamarza prowentowego regestratora; wiem o moim znajomym, un bien bon compagnon, który poszedł do siekiery stróża.... szczęście że to czasowe.... ale nudne!
— I pókiż to trwa?....
C’est selon! rzekł duch, jak dla mnie naprzykład będzie to trwało dopóki nie uznam, że chronologja Manethon’a, nie lepszą jest od biblijnej....
Słuchacze nie bardzo zrozumieli, ale ja nastawiłem ucha, bom poznał z kim miałem honor mówić i zbliżyłem się mocno zaciekawiony.
— Dla literata mieszkanie w kałamarzu pisarza prowentowego może się przeciągnie dopóty, dopóki zasługa tego oficjalisty tak skromnego nie przeważy grzechów pokutnika! Nie przewiduję w istocie kiedy kałamarz uwolni się od kwaterunku; biedny za każdą kroplą którą z niego biorą, patrzy czy tam się co poczciwego nie napisze.... ale darmo.
— A o sobie nam nic nie powiesz Janie? zapytał pan Henryk, który chciał przyspieszyć ciekawą historję..
— Kiedyście mnie wyciągnęli na gawędę, na którą kilkadziesiąt lat czekałem, chciejcież mnie posłuchać cierpliwie.... lub passez a un autre... O i ciężka nasza pokuta! czujemy wszystkie głupstwa nasze, patrzymy ciekawie na cudze, każdy odosobniony kręci się jak wiewiórka w kółko swoich przewinień i trawi póki niemi nie przetrawi zupełnie... Świat nas otacza nie widząc, a my skazani jesteśmy słuchać go, patrzyć nań, choćbyśmy ciemne głębiny nicości woleli może, niżeli ten widok obrzydły!! Dramat życia obija się o nas i rani.... inni toną w ciemności i milczeniu głuchem, bo i tu różne są losy.
— Zdziwicie się może gdy wam powiem, że za żywota, byłem potomkiem jednej z najznakomitszych rodzin w kraju.... a dziś siedzę na pokucie w stołowej nodze.... ale życie moje dziwniejsze może od pośmiertnego losu. Dziecię rodziców, których imię samo stawiło w kręgu społecznym, do którego innym docisnąć się trudno, znalazłem się od razu u szczytu mając wszystko o co się inni dobijają pracą, łzami i ofiarą. Wszystkom miał oprócz jednej, jednej rzeczy maluczkiej, a tej brak za życia i po śmierci męczennikiem mnie czyni!! Przyszedłem na świat wiek prawie temu w koronkowych pieluchach, w mahoniowej kolebce poczynając życie od nieznośnych boleści. Zaledwie wejrzałem na świat i uśmiechnąłem się do niego, zaledwiem wyciągnął rączki ku złocistym obrazom uderzającym oczy tylko co otwarte... zwiędło mi i zczerniało wszystko! Jeszczem chodzić nie umiał, a biegać się silił, gdy mnie schwycili mistrzowie usiłujący rozumnego starca uczynić z gorącego i niecierpliwego dziecięcia. Nie zostawiono mi nic do zgadywania, nic coby łudzić mogło; ledwiem pojmować się uczył, a już poezję mej duszy tłumaczono na pospolitą prozę, śmiano się z uczuć, by im się nie dać rozwinąć; krępowano zmarzłemi powijakami praktycznej filozofji ówczesnej. Byłato chwila w której wszystkich czyniono synami natury z warunkiem, by uczuć naturalnych nie okazywali. Jak dla Emila Russa nie było dla mnie tajemnic, nic mi nie dozwolono odgadnąć, niczem się wmarzyć w świat, odrazu odsłaniano przepaść bez dna, i mówiono że jest niezgłębioną.
Pierwsze kroki moje nie poczciwi, dziecinni a pełni czucia ludzie co mnie kochali, ale płatni cudzoziemcy stawiać mnie nauczyli. Zrobiono ze mnie w dziesiątym roku życia filozofa i francuza, a na wczesny, aż nadto wczesny rozkwit mój, który nie zabiwszy serca wszczepił w nie tylko chłód i niewiarę jako prawo bytu i świata.... zdumiewali się otaczający i okrywali mnie oklaskami. Na tronie mieliśmy wówczas filozofa i francuza.... który się tak zdumiewał nademną i wielką, wielką prorokował mi przyszłość!!
A! mnie tak źle, tak ciężko, tak boleśnie było być tem cudowiskiem! Jam nie znał ani dzieciństwa, ani marzeń, ani zdumienia które rozkoszą napełnia nas na żywot cały.... jam się nie mógł zdziwić niczemu i głowem łamał czego zażądać.
Na rękę rodzicom i mistrzom Bóg mi dał taką łatwość nauki, takie jej pragnienie, żem pił a pił z otwartych źródeł, nie doznając ani upojenia, ani znużenia, ani przesytu. — Wkrótce żądza wiedzy zabiła we mnie inne! w czternastu leciech paliła mi się tylko głowa nauką, a serce już było zastygło na zawsze.... Czytałem Dupius, Voltair’ea, Volney’a i Rousseau i dzięki im w nic nie wierzyłem, w nic wierzyć nie mogłem. Wyschło we mnie źródło wiary, ale miejsce z którego płynąć było powinno, pozostało jak niedogojona blizna, jak wypalona i paląca rana.
Nie miałem pragnienia wzniesienia się, ani chęci użycia świata, ani namiętności innej prócz wiedzy, prócz nauki.... Brak wiary sprawiał we mnie to pragnienie nienasycone, bom nie wiedząc sam o tem, szukał u ludzi, czego w zamkniętem dla mnie i pustem niebie nie było.... Byłem jak człowiek co siedząc pod studnią, nie chce wierzyć że w niej jest woda i usty spalonemi wysysa piasek przejęty rozlanemi jej ponikami.
W siedmnastym roku, już mi życie obrzydło, już mi kąt rodzinny zdał się nudnym i jednostajnym, już schwyciła gorączka podróży, która trawiła mnie do ostatka. Obiecywano sobie po niej dla młodego wykształcenie nowe, i pobiegłem na południe chciwy poznać o czem marzyłem, jak gdyby świat nowy, nową dać mógł duszę! W początku oczy moje szukały obrazów, niepokoiły się niemi, spoczywały na nich badając w nich słowa wielkiej zagadki, ale głuchemu nie mówiło niebo Włoch, Sycylji, Hiszpanji, południa, tego, czego mu chmurny horyzont północy powiedzieć nie umiał. Znużyłem się wkrótce i z krajobrazu oczy zwróciłem na księgę, z żywego na umarłe.... trzeba było utopić w czemś życie, pogrzebałem je w nauce.
Podkomorzy ziewnął w tem miejscu opowiadania, ale duch zamknięty w stoliku nie zdawał się na tę niegrzecznostkę zważać i mówił dalej.
Dwudziestoletni poleciałem na wschód do kolebki ludów, na ziemię uświęconą podaniami i odkupieniem, szukając w niej znowu słowa ludzkości.... a znajdując skaliste pustynie, zamarłe morza i skamieniałe pamiątki na których świętości, niewiara moja kładła swój hieroglificzny znak zapytania.... Błądziłem wśród ruin, chwytając wśród nich zapadłe jeszcze gdzieniegdzie powieści i pieśni, aby z nich wyciskać nowe argumenta przeciw sobie samemu. Życie tak mi już było obojętnem, żem je ważył bez innego celu prócz rozrywki, prócz nabycia trochy oryginalności, której zresztą cechę nadać mi mogła pierwsza książka w obcym języku o podróży mojej wydana.
Ta maleńka książeczka pasowała mnie na błędnego rycerza myśli, na rodzaj Donkichota w mojej sferze towarzyskiej.
Urodzeniem i mieniem byłem wielkim panem; a żaden z moich przodków hetmanów, wojewodów, kasztelanów, nie zwalał się jak ja dziełem wydanem bez celu politycznego, bez myśli innej nad wypowiedzenie swych przygód i marzeń. Niejeden z nich napisał może orację, głos tajemny, powinszowanie lub komplement, niejeden wystudjował pozew lub replikę w procesie z sąsiadem, ale żaden pewnie nie przyjąłby bez skrzywienia propozycji wpisania się w poczet gryzipiórków! Darowano mi te jednak brednie, bom pisał po francuzku i po francuzku myślał.... Ale raz skosztowawszy atramentu i upiwszy się trochą kadzidła, zostałem pijakiem atramentowym na zawsze. Stan mojej duszy, próżnia którąm czuł w sobie, potrzeba czynności i ruchu, a wstręt do życia praktycznego w którem nic dla mnie pociągającego nie było, przyczyniły się do popchnięcia mnie tą drogą.
Wyznacie, że nie mogłem być wszakże pospolitym pisarzem, co gryzmoli, drukuje i słucha co tam o nim mówią....
Uczoność moja o której przekonani byli wszyscy gdym miał lat piętnaście, podwojona podróżami, nie ulegała już wątpliwości ani kontroli, dzieła jej sławę podtrzymały.... Mimowolnie zaprzągłszy się z nudy, wyprządz się nie mogłem i nie chciałem, bo cóżbym robił? Ożeniono mnie wówczas z jedną z najpiękniejszych kobiet jakiemi to panowanie świetniało, z jedną z tych istot przed któremi klękają tłumy, a które dlatego może, nie ukochają nikogo, że uwielbiane są przez wszystkich. Cudnej piękności księżniczka Julja, była jak ja dziecięciem, któremu z młodu serce wyjęto, by na nie cierpieć nie mogła, lub jak psom wyrzynają gruczoły, w których się ma mieścić wścieklizna. Spotkaliśmy się z uśmiechem, poznali jak przeznaczeni dla siebie, podali ręce z przyzwoitości, pokochali trochę i rozłączyli żartując sami z siebie, gdy łza niespodziana zakręciła się pod powieką. Kiedym ja leciał od pięknej Julji w nowe podróże, wyprawy, niebezpieczeństwa, ona swym tańcem i oczyma ściągała na każdy bal roje młodzieży i szalone oklaski... Możebyśmy się w końcu byli mogli pokochać miłością prostą, szlachecką, ludzką, gdyby nie państwo nasze, gdyby nie świat, nie ludzie i to zawczesne użycie, które nam nie dozwalało upić się żadnem gorętszem uczuciem.
Mogłem być dumny Julją, jej wdziękami, jej głową, jej dworem wielbicieli, mogłem być zazdrośny, mogłem być zakochany.... pozostałem chłodno uczonym i sceptykiem nawet w małżeństwie. Julja moja przebiegała ulice Warszawy z księciem J.... w angielskim whisky którym się cudnie powoziła, a ja z Blanchardem puszczałem się balonem na złamanie karku, w tureckim turbanie, z francuzkim w sercu chłodem.... Spotykaliśmy się wieczorem w towarzystwach, gdzie oboje zbieraliśmy palmy ja oryginalności mojej, ona piękności i młodości. Nie miałem czasu ani kochać, ani żyć pospolitym chlebem powszednim, musiałem na wzburzonem morzu, w powietrzu, wśród niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju życia osnutego raz dokonywać; ale pojąc wyobraźnią, serce, zmysły, pamięć, nużąc ciało, męcząc głowę czułem się zawsze, zawsze nieznośnym sobie, a próżnia mnie paliła. Jak w otchłań Danaid lała się wiedza, nauka, doświadczenie, i wylewało otworem którego żadna wiara nie zamknęła....
Smutny spuściłem głowę.... pobiegłem na wschód raz jeszcze... jeszcze dalej, jeszcze głębiej, sądząc że niebezpieczeństwa cenę mi życia ukażą, i smaku dodadzą, ale hańba już była nieuleczoną.
Julja umarła wśród oklasków.... wśród tańca.... a jam i płakać już nie potrafił. Śmierć nauczono mnie zdawna obrachowywać jako niezbędną konieczność; zamyśliłem się tylko, co to jest życie?
Tu duch zdawał się nagle powracać do właściwego mu charakteru i z szyderskim wyrazem dodał:
— Szukałem odpowiedzi na to pytanie, po całym bożym świecie, pytałem o nią w Astrachaniu i Kairze, w Konstantynopolu i Madrycie, w Paryżu i Petersburgu, nad Jiakiem i Nilem, pusty świat milczał a milczał!
Ale ja państwa nudzę! spytał duch po chwili, tym obrokiem duchownym. Revenons à nos moutons jak powiada p. Deshouilleres lub à nos bouteilles jak mówi Rabelais. Rozpocząłem na nowo podróże uczone bez końca i wydawanie dzieł które wychodziły po pięćdziesiąt i sto egzemplarzy i dziś być muszą niezmierną rzadkością, co mnie nadzwyczaj cieszy; bibljografowie przepłacają je na wagę złota.... Cha! cha! Byłem pewny że mnie renoma oryginalności nie minie! Jedyną jeszcze stroną niesparaliżowaną we mnie, była chętka sławy; — z tej strony czułem że mi czucie pozostało i dogodziłem ostatniej namiętności, jakiem dogadzał każdej w życiu fantazji. Przedmiot moich badań postawił mnie odrazu wysoko, sumienie z jakiem je dokonywałem podwoiło ich wartość, mała liczba egzemplarzy zwróciła na nie oczy, a sceptycyzm zjednał mi honor, że taki człowiek jak de Maistre pragnął mnie nawrócić!
Wypadło mi się drugi raz ożenić: — kobieta którąm wziął była najzacniejszą z istot, piękną, miłą, cnotliwą, ale dla mnie odrazu obojętną. Wszystko mnie nudziło nie wyjmując żony, której jednak nie wielem pilnował, z wozu na wóz, z wozu na koń, z konia na okręt się przesiadując....
Kto inny z tego wątku, byłby sobie utkał szczęście, jam snuł i prządł niedolę, rozpacz i najnieznośniejszą z ekzystencyj. Wystawcie sobie państwo życie z duszą bijącą się pod czerepem czaszki, wielką, silną, gorąca, a bez wiary w byt, w duszę, w Boga i nieśmiertelność, w sobie samą. Jestli co straszniejszego nad to? Lada przypadek, trącenie, uderzenie, pęknienie jednego włoskowego organu i tuż wieczna nicość po egzystencji która liczyła i pojmowała światy, wspinała się po ich przyczyny i po bliznach ziemi rachowała jej lata!! Nie zostawało minie, jeno zbudować sobie głupią, nikczemną nieśmiertelność sławy..... na tem pracował....
Tonąłem i tonąłem w księgach, w zaciekaniach, w studjach, w liczbie, w literze chłodnej, a gdy znużony śmiertelnie, poczułem pragnienie napoju coby ochłodził, puszczałem wodze fantazji i budowałem światy w powieściach, których osnowę plątałem z chorobliwych mózgu przypomnień i zjawisk niezrozumiałego dla mnie świata.
Niezrozumiałego, powiadam, bom nigdy widzieć nie chciał odwrotnej strony medalu, życia po życiu, nieśmiertelności po śmierci. Jam w nic nie wierzył, w nic! byłem jak pozbawiony słuchu człowiek, któremu wielka muzyka wydaje się dziwactwem, bo widzi ją tylko, a uszu jego nie dochodzi, i tych co jej poklaskują ma za szaleńców.
Smutne to było życie, choć mogło być szczęśliwe, i opływało we wszystko; ale gdy od księgi, od towarzystwa, od gwaru i szermierstw myśli i języka przyszło na chwilę zostać samemu z sobą, sam na sam z duszą... o! o! mówiłem sobie straszniejsze pytania w monologach rozpaczliwych, niż Hamlet na Shakespearowskiej scenie!
Pamiętam jeszcze tę chwilę.... był to dzień wrześniowy.... leciałem z Kairu do Gizeh dla obejrzenia wielkich piramid, które do mnie przemówić miały głosem lat tysiąca i tysiąca pokoleń....
W Gizeh ujrzałem te olbrzymy które mi się małemi wydały, tak je już naprzód wyobraźnia moja powiększała.... zbliżyłem się nareszcie prawie ostygły i upadłem znękany febrą, upałem i myślą własną pod stopami największej z piramid. Jeszczem miał siłę tylko żelaznym stylem wyryć wiersz Delila na podstawie, a gorączka podziwu z którą biegłem do stóp olbrzymiego dzieła ręki ludzkiej, ostygła.... Umysł mój walczył już nie poddając się wrażeniu, i zimno rachował uściski córki Cheopsa, które płaciły za kamień każdy piramidy.... Rachowałem, Herodota trzymając na kolanach, gdym patrzeć był powinien i dumać.... mierzyłem, rysowałem, badałem, gdym z milczenia tego olbrzyma nad którym lat trzy tysiące przeleciało, powinien był się nauczyć nicości żywota i ziemi.
O! pamiętam tę chwilę stanowczą, gdym zastukawszy do serca mego, znalazł je w obliczu cudu ręki ludzkiej tak chłodne i zastygłe jak było na widok dzieł Bożych.... Pod brodą Sfinxa siedziałem nie pytając go o słowo wiekuistej zagadki.
Całym owocem podróży było pół przepalonej twarzy i febra którą mnie nabawiło słońce, znużenie, może uczucie głębokiego smutku, gdym i tu martwym, na wieki martwym się poczuł.
Takie było całe życie moje; szukałem zajęcia, pokarmu, a nigdzie go nie było dla mnie. Byłżem winien? nie, bo w dzieciństwie jeszcze ekstyrpowano ze mnie wiarę, jak niebezpiecznemu zwierzęciu zęby wyrywają... Płakałem czując jej potrzebę, a wypracować nie mogłem.... bo wiara się nie nabywa, bo ona drogim jest darem.... nie pracować na nią, ale modlić się było potrzeba. — Tymczasem, żeby państwa długo na jednej nodze nie trzymać, dodał duch, dopowiem reszty bez deklamacji, której, proszę wierzyć, dopiero nabrałem siedząc w tej nodze stołowej, z nudy i odosobnienia....
Trochę wojując, podróżując wiele, bo i do Chin raz dotarłem, rysując, pisując, bawiąc się w literata, poetę, romansopisarza, artystę, naturalistę.... żyło się jakoś, ale życie straszliwie zdało się długie i ku końcowi coraz ciemniejsze. W młodości był jakby promyk nadziei, czasami zabiło coś jeszcze w piersi choć słabo, stawałem się człowiekiem na chwilkę.... później i te chwile słoneczne na wieki mi znikły. — Praca nużyła, a nie nasycała, nie miałem wiary nawet w to co mój jedyny przewodnik — rozum mi dyktował.
Rzucałem się jak zwierz w klatce, któremu ciasno choć się na drugi jej bok przerzuci, myśl rozbijała się o ściany więzienia zbudowanego na wieki dla mnie; ze stolic na wsie, ze wsi do grodów uciekałem przed sobą, ażeby z sobą nie być, zabijałem się pracą. Nareszcie ani rodzina, ani dzieci, ani sława, ani poszanowanie siebie samego nie mogły mnie dłużej na tym świecie powstrzymać, wszystko mi obmierzło; w duszy mej tak było pusto.... tak pusto!.... pytałem się nieustannie o cel wędrówki? o przyczynę męczarni, o użytek cierpienia, o cel walki? a cisza grobów odpowiadała mi tylko....
Trzy dni tępym nożem odpiłowywałem, głęboko myśląc, gałkę cynowej cukiernicy stojącej na moim stoliku. Dziwna rzecz! od jej wielkości los mój i życie zależało, powiedziałem sobie że się zastrzelę, jeśli ta gałka wnijdzie w stary pistolet mój podróżny, który na kominku leżał!! Kiedym ją odciął, kiedym do rurki przykładał, zadrżałem choć życie nie było dla mnie ofiarą.... dłoń mi się paliła kiedym broń nabijał... Nareszcie miałem ująć le grand peutêtre!!
Śmierć zamknęła wreszcie czterdziestoletnią wędrówkę.... Zbudziłem się w nodze stołowej skazany na medytację nad chronologią Manethona.... i sobą samym, ściśnięty w martwej celi.... z której mnie państwo przemawiającego słyszycie!! Gdyby choć los był mnie z tym stolikiem postawił tam, gdziebym coś ludzkiego mógł usłyszeć, ale u podkomorzego....
— A to impertynent! zawołał podkomorzy, ale dosyćże tego.
Ale głos ducha mimo protestacji gospodarza nie dał się zagłuszyć i niebezpieczny pokutnik mówił dalej.
— Żeby co czytał i żeby mi co ciekawego kiedy powiedział? ale być świadkiem...
Podkomorzy chrząknął i to nie pomogło.
— Umizgów starego....
Podkomorzyna krzyknęła, ah! Panna Celestyna zerwała się zarumieniona od stolika, pan Henryk rozgniewany próżno usiłował ją powstrzymać, tylko Nieklaszewicz został rozpięty nad blatem jakby kostniał nad tą inwokacją magiczną.
Stolik już tak się rozgadał, że nawet zerwanie łańcucha gęby mu stulić nie mogło.
— A! jak nudno u tego podkomorzego, który udaje młodzika, dodał szparko....
— Mości dobrodzieju! ale dosyć tego! zawołał podkomorzy, wstań Waćpan panie Nieklaszewicz....
— Ta Henrysia....
Na tem przecie spowiedź ducha się skończyła, który równo z posłusznem Nieklaszewicza odstąpieniem, urwał mowę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.