Trucizny/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | I |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Justyn szedł powoli miedzą.
Radował go widok łanów. Zielonawo-szare kłosy kołysały podłużnemi główkami, jak tysiące sprężonych do skoku małych jaszczurów. Za silniejszym podmuchem wiatru nachylały się, jakby chwytając zdobycz. I znowu kołysały się oczyniająco-rytmicznie.
Myśl księdza ociężała od gorąca lata. Tem silniej czuł, jak wpływa w niego szafir nieskazitelny z wyżyny, wibrujący złotemi punkcikami światła. Zamknął oczy i wydało mu się, że przestrzeń całą wypełnia olśniewająca, słoneczna postać Chrystusa. Wszędzie i we wszystkiem. Jako żywa, tętniąca spójnia i jako osobowość artystycznie odrębna, poręczająca wszystkich osobowości niezniszczalność.
Serce zapłonęło adoracją. Szczęście wypełniło je po brzegi. Śpiewał w sobie hymn bez słów, wypływający z niego jak smuga światła.
Powoli wyklarowały się z porywu słowa:
— O radość, radość bytu zjednoczonego z Najwyższym!
Wesoły krzyk przerwał księdzu Justynowi kontemplację. Gromada harcerzy porwała się z krzaków, które ciemną linją bramowały łan żyta. Otoczyli księdza, wywijając kijami harcerskimi.
— Tu jest ksiądz, tu! Nieprzyjaciel wytropiony i ujęty!
— Poddaje się ksiądz? — groźnie pytał mały harcerz, przystawiając kij do piersi księdza.
— Poddaję się, dzielny wywiadowco! A byłem pewny, że zmylę pogoń. Trzeba było pójść na prawo, któż myślał, że zaczaicie się w krzakach!
— Nas zmylić nie łatwo! Myśmy i na prawo postawili placówkę! O, tam, przy pagórku!
— Należy się nagroda. Któż tu taki dobry strategik?
Młodzi chłopcy krzyczeli jeden przez drugiego:
— Jurek, Jurek!
Ksiądz wyciągnął z kieszeni sutanny zapas czekolady, obdarował dużym kawałkiem wodza wyprawy i oddał resztę do podziału.
Sygnał odległej placówki zwrócił uwagę harcerzy.
Nadbiegł zdyszany łącznik.
— Idzie gromada druchen z drużynową panną Zosią.
— Otoczyć, wziąć szturmem, — odezwały się głosy.
Z ustami pełnemi czekolady chłopcy popędzili naprzełaj.
Ksiądz Justyn patrzał za nimi. Gra rozwijała się wspaniale. Wśród zbóż posuwał się wydłużony prostokąt zastępu harcerek. Gdy znalazł się na pagórku, wypadła tyraljera harcerzy. Ciemna plama zastępu dziewczęcego rozrosła się nagle, zakryła cały pagórek. Po chwili zaczęły od niej odpadać małe grupki, dążąc w stronę księdza.
Pierwsza nadeszła pod strażą dwóch wysokich harcerzy panna Zosia.
— Czuwaj! — zawołała wesoło do księdza, — proszę tylko z faktu naszej porażki nie wyciągać zaraz wniosku o niższości kobiet. To był podstęp i zdrada!
— A jakże, — zaprzeczył harcerz, — tyły były niezabezpieczone i nie posłały druchny wywiadowczyń naprzód na zbadanie terenu.
— Niema co, zwyciężyli was chłopcy, panno Zosiu. Proszę się pocieszyć, że i mnie wzięli do niewoli. Ale po tem walnem zwycięstwie warto odetchnąć! Spocznij!
Obie gromadki rozłożyły się na miedzy.
Na miedzy wśród zbóż nagle przemknął zając. Młodsze dzieci zerwały się zemocjonowane. Ale zając już był daleko.
— Szkoda, że zwierzęta nie przychodzą do nas, jak do św. Franciszka, — ozwała się jedna z harcerek, — czy nie można tak zrobić, żeby przychodziły, proszę księdza?
— Każdy tego zrobić nie może, bo św. Franciszek miał nad stworzeniem tajemną władzę, jaką daje świętość. Nawet zwierzęta odczuwają wpływ duchowy i są łagodne, gdy stale stykają się z dobrymi ludźmi. Co więcej, zwierzę instynktownie idzie do człowieka dobrego, a unika złego. Im pełniejsi będziemy miłości, tem łatwiej nam uzyskać władzę nad stworzeniem dla podniesienia żyjącego świata.
— Poco podnosić świat, proszę księdza, kiedy i na danym poziomie tak całkiem źle nie jest? — zagadnął harcerz, któremu wyglądały z pod sztylp mocne, opalone kolana, niechybna oznaka dobrego sportowca.
— Czy chcesz pobić rekord w biegu? — zapytał ksiądz.
— Oczywiście!
— Rozwinąć wyższe władze duszy tak, jak rozwijasz mięśnie — to także rekord! Prawdziwy sportowiec wszędzie jest rekordowy.
Harcerz zaśmiał się, potem zastanowił przez chwilę.
— Już zaczyna się katarynka ideowa, — szepnął jego kolega.
— Cóż, druhu Janku, nie mamy tu gramofonu, żeby zagrać shimmy, — odparł żartobliwie ksiądz, który dosłyszał.
Janek zmieszał się.
— Jak ciebie nudzi katarynka ideowa, to poco należysz do harcerstwa, — zawołał inny harcerz z oburzeniem.
Janek zgiął rękę i pokazał na potężny kłąb mięśni, który zarysował się pod koszulą koloru chakki.
— Dla sprawności skautowych — odpowiedział.
— A czyż poświęcenie dla ludzi nie jest sprawnością skautową? Czyż nie jest nią — ofiara?
— Ksiądz wybaczy mi szczerość, — zarumienił się znowu Janek, — ale w szkołach wołają na wyszydzenie gamoniów: Ty, ofiara! — Myślę, że teraz nadszedł okres praktycznej rozbudowy życia. Myśl o ofierze — to wypłóczyny romantyzmu.
— Odrzućmy więc, druhu, wyraz, który ciebie razi. Niech to się nie nazywa ofiara, lecz służba.
— Uznaję. Nieść chociażby twardą służbę dla Ojczyzny — dlaczegóżby nie. Tego domaga się samozachowawczość rasy, której głos słyszę w sobie. To jest instynkt wrodzony wszystkim, prócz wynaturzonych. Ale cóż mi po pracy ducha — czy pomoże mi tysiącem fabryk pokryć wyniszczoną Polskę? Jeden dobrze zawiązany węzeł więcej wart od stu kwart słodzonej wody frazesów. Nie znoszę pięknoduchostwa.
— Okopywał krzaczek, nie zobaczył lasu, — ironicznie przerwał wysoki blondyn o twarzy zesłańca z obrazów Grottgera, — wy chcecie być pokoleniem kretów. Marinetti, bałwochwalca materji, jednak marzył o zbudowaniu potężnie-sprawnej maszyny ludzkiej, latającego człowieka Gazurmah, który włada wodą, lądem i powietrzem. W tem był rozmach. A wy pełzanie uznajecie za cnotę człowieka.
— Czy zastanowiłeś się, druhu, — uśmiechał się znowu do Janka ksiądz Justyn, — że rozbudzenie nowych władz duchowych w człowieku rozszerza jednocześnie zakres naszych możliwości materjalnych? A o to ci przecie chodzi.
— Rozszerza zakres możliwości materjalnych? To jakby ksiądz ma słuszność — powiedział Janek niepewnym głosem i nagle poderwał się namiętnie.
— Bo nam już dosyć rekompensat w dziedzinie duchowej, dożyłem dnia zmartwychwstania ciała mojej Ojczyzny i chcę budowy rzeczywistej, mocnej, ziemskiej. Czuję się Anteuszem — dajcie mi ziemi! Te wasze wartości duchowe — to dla mnie frazesy, w których rozpływa się realna istność Polski.
— A czy nie z wartości duchowych, uzbieranych przez pokolenia męczenników, zrodziła się ta siła, co kazała nam, rozdartym przez orjentacje, niedostatecznie zorganizowanym z taką wiarą bić się o Polskę, ażeśmy ją wywalczyli?
— Ale oto idzie druh Siodełko, — zawołała panna Zosia, — on nas sprowadzi na teren ziemskich urzeczywistnień zapomocą ćwiczeń z sygnalizacji.
— Czuwaj, postawa czynna! — skomenderował ksiądz Justyn i chwyciwszy chorągiewkę dał z niezmierną dokładnością szereg sygnałów.
— Ale ksiądz potrafi nie gorzej od druha Siodełki — mistrza od sprawności, — z podziwem rzekł Janek.
— Możebym potrafił i fabrykę zbudować, co? — zaśmiał się ksiądz, — gdybym się przekonał, że nakręcając motory dusz ludzkich, nie wydobędę z nich energji narodowej, to lepiej już wziąć się do motorów Diesla.
Podszedł druh Siodełko, ocierając pot z czoła i wachlując się harcerskim kapeluszem. Postanowiono odbyć ćwiczenia wspólnie. Dziewczęta z panną Zosią stanęły na jednym pagórku nad zbożami — chłopcy — na drugim. Księdza wobec okazanej sprawności ze śmiechem zaciągnięto do szeregu — obskoczyły go wilczęta.
Ale gorąco szybko osłabiło energję. Oba zastępy wycofały się do lasku sosnowego i tam, rozsiadłszy się w cieniu, śpiewały „Rotę“.
Jedna dziewczynka odeszła na bok i skubiąc zerwaną gałązkę, przysłuchiwała się bezczynnie. Księdza uderzył w jej twarzy wyraz głębokiego zmartwienia. Panna Zosia zauważyła również jej odosobnienie.
— Czemu nie śpiewasz, Aniu? — zapytała, podchodząc do niej.
— Bo to polska pieśń, a ja nie jestem Polka, tylko Białorusinka i nie nazywam się Ania, tylko Nastula.
— To dlaczego należysz do harcerstwa polskiego? — namiętnie przerwała jej koleżanka, przestając śpiewać.
— To też tatuś nie chciał, żebym należała — odparła Ania, — bo tatuś i Polskę kocha, ale mówi: — Tam ciebie od Białejrusi odciągną. — Ale mamusia mówiła, że wycieczki zdrowe, więc się zgodził.
— A ty kochasz tatusia? — zapytał ksiądz Justyn.
Oczy dziecka zabłysły egzaltacją.
— Bardzo. Tatuś jest nieszczęśliwy. I Białoruś jest nieszczęśliwa.
Pieśń się skończyła. Na Anię zawołano:
— Chodź do szeregu, Wasilewiczówna, Anastazja-Apostazja.
Ania stanęła w parze, ale protest i niechęć odbiły się na jej twarzy.
Wesoły zastęp z kijami i plecakami wracał do miasta. Rumiana radość płonęła na ich policzkach. Chmurna wlokła się tylko w ostatniej parze Ania.
Ksiądz i drużynowa z ożywieniem rozmawiali po cichu, często spoglądając na Anię.