Trucizny/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | II |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Wasilewicz siedział przed małym stolikiem, na otomanie sztucznie sfabrykowanej z tapczana, siennika i kosztownego, choć już spłowiałego dywanu. Przed nim stała wódka i szklanka. Na podłodze leżało już kilka wypitych butelek.
Był to ogromny blondyn o suchej, rasowej twarzy, potarganej konwulsjami sprzecznych uczuć. Nalewał i pił, waląc pięścią w wiotki stolik i krzycząc:
— Takie moje pańskie chcenie! Na heto maja panskaja wola!
Poczem wyrzucał stek wyzwisk i klątw, uzbieranych z najgorszych spelunek Rosji, gdzie był na uniwersytecie.
Pani Wasilewiczowa z udręką słuchała tego z przyległego pokoju. Gdy głos męża przechodził w fortissimo, przerywała stukanie na Underwoodzie, chociaż miała pilną robotę. Dorabiała w domu przepisywaniem, gdyż alkoholizm kurczył do minimum zarobki męża.
Naraz zatętnił dzwonek. Pani Wasilewiczowa drgnęła. Pewno który z zacnych kompanów. Poszła z mocnem postanowieniem niewpuszczania do domu żadnego z tych ludzi, folgujących słabości upadającego człowieka.
Zapytała przez drzwi:
— Kto tam?
Przyjemny głos odpowiedział:
— Ksiądz prefekt małej Ani.
Ksiądz... Wydało jej się, że łaska z wysoka zapukała do jej domu wyklętego, zapomnianego przez Boga i ludzi. Otworzyła drzwi i stała na progu, nie wpuszczając gościa.
— Tak rada jestem, — mówiła, — ale mój mąż, mój mąż... Proszę do nas nie wchodzić. Ja sama przyjdę dokąd ksiądz każe...
W tej chwili przez drzwi zabrzmiał potężny baryton Wasilewicza:
— Paluta, żonka, dyk ty użo maich siabrou, bratou — Biełarusau honisz? Dyk ja ciabie... Ty pani proklata, żdziekowaćcia choczasz. harełki nie dajesz... Puszczaj maich siabrou...
Drzwi się otworzyły i stanął w nich Wasilewicz z rozchełstaną na piersiach koszulą, z przekrwionemi oczami i zwichrzoną czupryną.
— A, ksiądz, — powiedział jadowicie, — po moją duszę przyszedł? Cóż, ja tymczasem wierny syn Kościoła łacińskiego. Ale wiara Białorusi — to prawosławje. Zechcę, to przyjmę prawosławje... Takie moje pańskie chcenie. Zrozumiał ksiądz?
Zakrztusił się potworną klątwą uliczną, zachwiał się na nogach, potem wrócił do swego pokoju, zatrzaskując drzwi.
Ksiądz Justyn patrzył na wiotką blondynkę, na wytworną markizę, podobną do figurynki z porcelany, ubraną w ordynarną ciemną suknię. Oczy jej były wysuszone od żaru niegasnącej męki. Upokorzenie zarysowało się ciemnemi wypiekami na twarzy.
— Proszę wejść — rzekła cicho — już ksiądz widział.
Ksiądz Justyn wszedł do jej pokoju. Zobaczył ślady ubóstwa zatarte pozorami umyślnej prostoty. Kiedy usiedli przy stole i pani Wasilewiczowa położyła na nim ręce, ksiądz ujrzał te wytworne dłonie zniekształcone pracami nazbyt ciężkiemi, poczerniałe i pokłóte.
— Chciałem z panią pomówić o Ani — zaczął ksiądz.
— O Ani, — z westchnieniem pochyliła głowę pani Wasilewiczowa, — no cóż, sam ksiądz wie... Dziecko się marnuje. Dom nie jest dla niej miejscem odpowiedniem.
— A rozdźwięki w szkole?
— Ach, już są i rozdźwięki, — spojrzała pani Wasilewiczowa trwożnemi oczyma.
— A tak. Dziecko uważa się za Białorusinkę, jest w ciągłej rozterce z otoczeniem. W szkole jej dokuczają, a ona cierpi i charakter jej się zaostrza.
Pani Wasilewiczowa załamała ręce.
— Wiem, ale czyż mam ją odebrać ze szkoły? Tyle jej szczęścia, że pół dnia nie jest w domu.
W pokoju obok rozległo się niesamowite mamrotanie Wasilewicza.
— A pani sama czy chce ją wychować na Białorusinkę?
— Uchowaj Boże, ale cóż pocznę? U ciekać z dzieckiem? A kto będzie przy tej chorej duszy na straży? Przysięgłam — w nieszczęściu, w chorobie, aż do śmierci. Tymczasem w jakiejś godzinie obłąkanej on zeschizmaci mi dziecko. I to piekło w domu... A dziecko przecie kocha ojca.
— Czemu pani nie odda Ani do klasztoru. Dla jej dobra? — ostrożnie podsunął ksiądz.
— Toby było wyjście, dziękuję księdzu za radę, — po namyśle odparła pani Wasilewiczowa, — pewnie, że dziecko to moja jedyna pociecha, ale gdyby to dziecko przestało być polskiem... Ale jak ja temu podołam materjalnie... Podobno opłaty w klasztorze są dość drogie, odpowiednie dla ludzi mojej sfery, ale nie w mojem położeniu.
— Już przeprowadziłem korespondencję z matką przełożoną, zgodzono się na warunki zniżkowe. Chodzi tylko o przyzwolenie pani.
Pani Wasilewiczowa poczuła w oczach łzy. Po raz pierwszy od bardzo dawna. Wypłynął z nich zastarzały, skamieniały ból świata, roztopiła się w nich oskorupiałość i nieczułość istoty nazbyt zgonionej i samotnej.
Układ stanął. Ksiądz pożegnał panią Wasilewiczową.
Zdawało się, że przez chwilę w pokoju zapalono latareczkę o barwach tęczowych, ale teraz znów został tylko szary dzień, dzień bez pociechy, dzień bez radości.
Zaledwie ksiądz wyszedł, gdy Wasilewicz wszedł do pokoju żony.
— Paluta, dawaj harełki, — krzyknął chwytając ją za ramię.
— Niema hroszy, — odparła pojednawczo pani Pelagja.
— Niema hroszy? Breszesz, proklata!
Chwycił doniczkę begonji z okna i rzucił ją o ścianę. Pecyna ziemi przylgnęła do jasnego obicia. Ohydna plama... Kropkowane liście begonji upadły pod nogi pijanego, łamiąc się i mieszając z ziemią. Wasilewicz zaczął je deptać.
Pani Pelagja patrzyła na to — zdawało się jej, że to jej życie zdeptane poniewiera się oto na ziemi. Czuła ból liści zmiażdżonych, z których tryskał sok. Życie rozbite, życie złamane, — płakało coś cichutko, zawodziła melodja, przywiana z oddali.
— Harełki dasz, aj nie dasz? — wrzeszczał Wasilewicz.
— Joasiu, Joachimie, — mitygowała pani Pelagia.
Wasilewicz rzucił książkę, kopnięciem nogi przewrócił krzesło, potem chwycił je i zaczął niem rytmicznie łomotać o podłogę.
W tej chwili zadzwoniono. Alkoholik wstrząsnął się, jak na sygnał alarmu.
— Maich siabrou nia puszczaje żonka, — mruknął i legł na odłamkach doniczki.
Pani Pelagja pobiegła otworzyć. Weszła jej sublokatorka, czarnowłosa i czerwonogęba energiczna panna, córka jednego z wielu ongiś leśników olbrzymiego Wasilewa. Wpuszczono ją do domu, jak wspominek swojej okolicy, jako niedobitka własnego wielkopańskiego dworu.
— Ach, dobrze, że to pani, panno Antonino!
— A co, buszuje znowu? — spytała panna. Akcent rosyjski bił od niej jak zaduch kiszonej kapusty.
Pani Pelagja skinęła głową.
— On się jeszcze pani wstydzi — może pani go uspokoi...
Panna uśmiechnęła się w poczuciu swej wartości.
— Zaraz spróbujemy, — odpowiedziała, — mam ja tu takie lekarstwo, zaraz otrzeźwieje.
— Jest takie lekarstwo? Amoniak może?
— Lepsze. Bywały jeden człowiek z frontu nauczył.
Wasilewicz tymczasem tłukł jeden odłamek doniczki o drugi i z nieskończoną melancholją zawodził na chłopsko-białoruski, wyjący sposób:
Maja chwustka na pahodzie dujecca,
A moj miły na wajnie wojujecca...
Panna Antonina podeszła do niego.
— No, panie Jakim, chodźcie da mianie!
— Pójdę, psiakrew, pójdę, bo mi żona obrzydła. Niech przepada ze swoją cnotą! O, czuję ją tu, jak sznur na szyi! Abrydłoje żyćcio!
Wstał chwiejnie. Pani Pelagja słyszała, jak energiczna leśniczanka wprowadziła go do swego pokoju i wmuszała w niego jakiś środek.
Po pewnym czasie ustał gorączkowy bełkot pijaka. Zaczął wyciągać znowu wyjącą, nieskończenie tęskną nutę: Para damou.
Z tą nutą schodzili z pola chłopi białoruscy o zachodzie, gdy w ogrodzie pałacowym pachniały rosą bzy i czarno-czerwone róże.
Było... Przeminęło... Szumne życie w bogactwie i dosycie, zagrażane od czasu do czasu chłopomańskiemi wybrykami męża.
Drzewo kasztanu uderzyło piramidalną kiścią w okno. Wyszeptała:
— Za co odjąłeś, Panie?
Hojna była dla ludzi i serce miała otwarte. Największą boleścią jej obecnego życia była absolutna niemożność świadczenia usług materjalnych innym. Zamknęła się dłoń darząca. Czy cierpiała na tem jej duma, czy miłość prawdziwa? Czy nie dla wytracenia w niej tej dumy rozrzutnej narażono ją teraz na przyjmowanie darów innych ludzi? A może obdarowywała tylko podług swojej woli, nie przeniknąwszy dostatecznie woli i potrzeb innych ludzi?
Zgłębiała teraz miarą przeżytej osobiście nędzy i udręki, co i jak robiło się dla ludzi. Czyniła sąd nad sobą. Przytakiwały jej kiście kasztanu.
Przestankowały, rozczłonkowywały rytmicznem kiwaniem bezładny potok jej myśli.
W drzwiach ukazała się twarz o jaskrawej karnacji, z nienaturalną linją ust podmalowanych.
— Już spokojny — rzekła z samochwalczem zadowoleniem panna Antonina.